Rezydencja w St. Ives - spełnione marzenie dzieciństwa... |
AMEN – Autobiografia Naukowa Ryszarda Opary.
Odcinek 37
Polski Związek Motorowy. PZMot – Powrót do korzeni...
Jak wspomniałem wcześniej...pewnego dnia, pojawił się u mnie w biurze Pan Andrzej Witkowski. Nie bardzo chciało mi się z nim gadać, tym bardziej, że miałem spotkanie z architektem na temat nowego szpitala i mój dzień był już całkowicie zaplanowany i wypełniony. Zresztą w tamtym czasie, wiele osób z Polski, przychodziło do mnie z rozmaitymi pomysłami, oczekując na ich finansowanie.
Szukałem więc jakiejś tam sensownej wymówki, ale kiedy już niemal zapomniałem...o swoim gościu asystentka powiedziała, że ten pan z Polski ciągle czeka, że koniecznie jak mówił - musi się ze mną spotkać. Zapytałem jej więc kogo on reprezentuje, ona odpowiedziała, że nie bardzo go rozumie i przyniosła jego wizytówkę...na której było napisane: Andrzej Witkowski; Prezes Zarządu Głównego - Polskiego Związku Motorowego PZMot - Warszawa.
Zaciekawiło mnie to bardzo, przypomniał mi się fakt z niedawnej, własnej historii i to, że być może tylko dzięki tej organizacji (PZMot), udało mi się wyjechać z kraju, i jestem teraz tu - gdzie jestem.
Zareagowałem natychmiast :OK. Proszę poczęstować tego pana dobrą kawą (mieliśmy supernowy Express ) - przyjdę do recepcji za parę minut. Było już koło południa i za pół godziny miałem wyjść na umówiony lunch z Richardem Prattem ale wtedy właśnie zadzwonił on (Richard Pratt) informując, że niestety, spóźnił się na samolot i dzisiaj nie będzie w Sydney. OK pomyślałem. Jeżeli mój gość z PZMot, będzie interesującą osobą, może zaproszę jego na lunch - do znakomitej restauracji – „Pioneers Club”.
Udałem się do recepcji i zaprosiłem gościa do swojego gabinetu. Oczekujący na mnie mężczyzna, był w moim wieku i zrobił na mnie, od razu dobre wrażenie. Mówił słabo, właściwie niewiele po angielsku, tylko raczej po francusku - ale on miał w sobie jednak coś bardzo interesującego: elokwentny, widać było, że obyty w świecie. Od razu przypadł mi do gustu. Intuicyjnie lubiłem, właśnie ludzi tego typu. Był jednak pewien mały problem z ewentualnym lunchem, o którym myślałem. Pan Witkowski był ubrany sportowo, w dżinsy i polo Shift, a żeby wejść do Pioneers Club, konieczna była: koszula, krawat i marynarka.
W krótkiej, wstępnej rozmowie mój gość przedstawił się kim jest i z czym przyjeżdża. Otóż za kilka miesięcy w Australii - Cessnock, NSW, planowana była organizacja Mistrzostw Świata w wyścigach motocross (sześciodniówka motocyklowa) i chciał poprosić o jakąś pomoc, wsparcie finansowe. Był pierwszy raz w Australii, nie znał angielskiego i chciałby dobrze zorganizować występ polskiego zespołu. Dodał kontakt do mnie - ma od Konsula Generalnego w Sydney i Ambasadora Polski w Canberze. Uwierzyłem mu, bo często się tak wówczas zdarzało. Zresztą znałem obu tych panów, osobiście.
Odpowiedziałem, OK pogadamy, postaram się jakoś pomóc. Zapytałem czy ma czas aby zjeść ze mną lunch. Przyjął moje zaproszenie z największą, nieukrywaną ochotą, ale w momencie, jak wspomniałem o wymaganiach stroju w Pioneera Club, zawahał się. Zaproponowałem mu więc własną, czystą koszulę, krawat i marynarkę. Dżinsy, które miał na sobie były OK. Akceptowalne. Ponieważ był mnie więcej moich rozmiarów – wszystko pasowało, jak ulał.
Opowiedziałem mu też, zabawną historię, która aktualnie krążyła po Sydney:
Parę tygodni temu był w mieście Joe Cocker - znany piosenkarz i gwiazdor. Poszedł z kolegami do Pioneers Club. Nie wpuszczono go, bo nie miał wymaganego krawatu, marynarki. Joe zaczął się awanturować, był nieco „naćpany”, krzyczał do obsługi - że on...jako Joe Cocker i może wejść nawet do Królowej Angielskiej bez krawatu... Kelner odpowiedział, że wie z kim rozmawia, a nawet bardzo lubi jego muzykę, ale w Pioneers Club - zasady obowiązują wszystkich jednakowo. Kelner nawet zaproponował marynarkę i krawat - ale Joe stwierdził, że nigdy tego „gówna” – jak się wyraził - nie założy na siebie i wyszedł.
Taka jest Australia. Niby wszyscy są uśmiechnięci i bardzo na luzie - ale w pewnych miejscach jednak obowiązują zasady i trzeba się im podporządkować. Takie są plusy i minusy równości.
Lunch był smakowity, wykwintny. Wypiliśmy butelkę, a może i dwie dobrego, australijskiego wina. Widziałem, że pan Witkowski jest pod dużym wrażeniem. Planował zostać w Australii jeszcze parę dni - zatrzymał się chyba w pokojach gościnnych Konsulatu RP. Spotkaliśmy się jeszcze dwa razy.
Obiecałem pomóc PZMot w zawodach o mistrzostwo świata w motocrosie. Ponieważ miałem duży dom (było 10 sypialni, każda z łazienką – zgodnie z moim dziecinnym postanowieniem/decyzją - zaproponowałem na początek, aby cała ekipa zatrzymała się u mnie. Zaoferowałem im też „wikt i opierunek”, mieliśmy, także bardzo dobrą kucharkę oraz kierowcę, zarezerwowałem duży luksusowy autobus. Tak się potem stało. Na początku i po zakończeniu zawodów - wszyscy zawodnicy, trenerzy oraz obsługa techniczna – wszyscy zamieszkali u mnie.
Pamiętam tamte dni jeszcze z innego powodu. Kiedy cała ekipa przyjechała do Sydney, akurat u mnie w domu, kręcono reklamę z udziałem...wielkiego słonia, który biegał po naszym salonie.
Rezydencja St. Ives – pierwszy raz spełnione marzenie dzieciństwa
Nasz dom był piękny, wyjątkowo duży; sam salon miał ok. 300m2, no i ok. 6 metrów wysokości. Drzwi wejściowe na taras, były trzymetrowej wysokości i wszystko na jednym poziomie. Z uwagi na te parametry - idealnie nadawał się też na...rozmaite, nietypowe reklamy i często był zresztą używany w tych celach. Można było ustawić ekipę filmową, sprzęt, światła oraz scenografię, a mimo to nie brakowało miejsca do filmowania rozmaitych scen czy akcji...
Właściwie tuż po ukończeniu budowy, poprzez naszych znajomych, fama o rozmiarach naszej rezydencji rozeszła wśród producentów filmowych, oraz rozmaitych reklam, mieliśmy więc sporo propozycji, nawet całkiem nieźle płatnych. My, przy tej okazji mieliśmy też ubaw i rozszerzaliśmy grono swoich znajomych.
Reklama ze słoniem była właśnie tego przykładem. Na samym początku zaistniał pewien problem, ponieważ w salonie wisiało kilkanaście kryształowych żyrandoli, a słoń przypuszczał, że to gałęzie i próbował zwinąć je w trąbę. Potem, kiedy słoń już się oswoił z sufitem, dał wszystkim... i głośnym rykiem swój wyraz podziwu, dla elegancji rezydencji. Ale to nie wszystko... po swojej donośnej wypowiedzi nagle znieruchomiał i zaczął machać trąbą, uszami oraz ogonem w dziwny sposób... Jego trenerzy/opiekunowie - natychmiast podstawili, ale... pod ogon zwierzaka wielki kocioł.
Zaraz potem, jako wyraz akceptacji sytuacji... słoń nasikał na podłogę i zalał cały salon. Było tego kilka wiader. Przez chwile obawiałem się nawet, że z salonu może zrobić się basen. Na zakończenie swego monologu zrobił olbrzymią, półpłynną kupę (do której to właśnie, był podstawiony kocioł). Odchody słonia, to podobno znakomity nawóz, więc zostały wylane do naszego ogrodu i w tym właśnie miejscu, przez parę lat...mieliśmy wyjątkowo bujną, zieloną trawę oraz przepiękne kwiaty.
Takich rezydencji jak nasza (prywatnych), pałaców z dużym placem - chyba w ogóle w Sydney wtedy nie było, więc często odbywały się u nas także różne koncerty np. fortepianowe i muzyki poważnej. Znakomity kwartet skrzypcowy Opery Sydney, bywał u nas regularnie na koncertach w 1990 roku. Kiedyś nawet ukazały się 2 artykuły w lokalnej gazecie: „Opera in Opara’s house in St. Ives” – (Opera w domu Oparów w St. Ives).
Nasza rezydencja miała około 2,200 m2 powierzchni, jak i wspomniane już przeze mnie - dziesięć sypialni, każda z łazienką, (co było spełnieniem moich przyrzeczeń z dzieciństwa).
To musiało się kiedyś stać. Oprócz tego w domu były dwie kuchnie, dwie jadalnie; piwnica z winiarnią (stał tam duży, surowy drewniany stół - zawsze z twardymi serami – a po bokach była nasza kolekcja win, do próbowania przez gości). Odbyło się tam sporo przeuroczych, niezapomnianych spotkań.
Po ukończeniu budowy naszej rezydencji, wzorowanej nieco na Pałacu w Łazienkach, zdarzyła się pewna zabawna historia. Mianowicie na dachu domu, postawiliśmy 5 marmurowych figur- rzeźb, paraantycznych, przedstawiające Apollo oraz jego muzy – Cztery Pory Roku. Oczywiście były to marmurowe kopie antycznych rzeźb, choć wykonane zgodnie z oryginałem - i wszystkie postacie były też nagie.
Jeden z naszych sąsiadów, (był nim sędzia Sądu Najwyższego – Departamentu Rodziny), bardzo konserwatywny prawnik - napisał do Urzędu Gminy skargę: opisując swoje i żony zgorszenie - nagimi postaciami...na dachu naszego domu. Rada Gminy, wysłała kopię skargi do mnie z zapytaniem: Co zamierzam z tym fantem zrobić?
Odpisałem, że z uwagę na powagę sytuacji (i urzędu sąsiada), zobowiązuję się wszystkie rzeźby przyodziać w odpowiednie garderoby (majtki, staniki) - tak, by nie gorszyć najbliższych sąsiadów. Tak też uczyniłem i przez kilka miesięcy mieliśmy prawdziwy ubaw. Ponad pachy i poniżej pasa. Zwłaszcza wśród naszych gości z Europy. Całą przebierankę wykonał fachowo nasz ogrodnik a całe zdarzenie opisywała miejscowa prasa.
Wracając jednak do Zawodów Motocyklowych…Sześciodniówki
Odbywały się w miejscowości Cessnock, oddalonej od nas około 75 km. Polska ekipa miała hotel, załatwiony przez organizatorów i tam wszyscy się przeprowadzili w przeddzień mistrzostw. Wspomogłem PZMot również finansowo- choć tej kwoty dzisiaj nie pamiętam.
W sumie nie był to najlepszy występ polskich zawodników w historii motocyklowych sześciodniówek. Być może winą należałoby by obarczyć „jet lag”, różnica czasu (10 godzin między Polską a Australią), może także nieznajomość terenu albo powietrze, przyroda. Jak mówił ich trener Mirosław Malec, były znakomity zawodnik, „motocrosowiec” - Polacy jeździli „bez przysłowiowych jaj”. Pewnie tak właśnie było, bo 2 lata później, na Śląsku w Polsce, ci sami dokładnie zawodnicy zdobyli mistrzostwo świata.
W każdym razie, zaprzyjaźniłem się z Andrzejem Witkowskim i obiecałem dalej wspierać PZMot. Od dziecka zresztą lubiłem żużel, co jak się później okazało, miało też spory wpływ na nasze dalsze życie – przynajmniej po powrocie do Polski.
Jedną z bardzo istotnych rzeczy był też fakt, że Andrzej przy winie bardzo dużo gadał o Polsce, o zmianach ustrojowych i w efekcie, zaczął mnie gorąco namawiać na powrót do kraju, choć w tym czasie, ciągle jeszcze się wahałem.
Ale jakoś w tym samym okresie zaczęło się pojawiać u mnie sporo innych Rodaków i wszyscy namawiali mnie do powrotu. Nawet Ambasador RP w Australii, którym był wtedy Antoni Pierzchała, a potem Witold Rybczyński - dyplomaci z wielką klasą - oni wszyscy poruszali we mnie nuty patriotyzmu.
No i ich słowa – niedługo potem, w końcu - stały się ciałem - (chociaż ostatecznym decydentem był ktoś inny...)
Ryszard Opara
Poprzednie odcinki pod tagiem: AMEN
No comments:
Post a Comment
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy