Aby zostać sławnym i bogatym, musiałem jeszcze, jednak wpierw...osobiście odwiedzić Florydę, w USA - aby tam właśnie zdecydować: co więcej w życiu znaczy, sława czy pieniądze.
AMEN – Autobiografia Naukowa Ryszarda Opary Odcinek 33
Lata wzrostu i sukcesów na ASX – okres świetności.
W ciągu paru lat, spółkę „matkę” jako holding Alpha Healthcare Ltd przekształciłem w dużą firmę, która miała kilkanaście szpitali (jako własność) plus jeden w zarządzaniu. Całość wykreowałem... właściwie z niczego, jedynym partnerem - doradcą...była moja logika, pragmatyzm i własny rozum. No i determinacja...
Oczywiście, nie wszystko odbywało się bez problemów, nie wszystkie plany udało się zrealizować. Ale o porażkach nie pamiętałem długo – starając się nauczyć z nich jedynie właściwych lekcji.
Mieszkałem wtedy w ekskluzywnej dzielnicy St.Ives, na północy Sydney, gdzie zbudowałem wielki, przepiękny dom (o powierzchni ok. 2,000 m2) z salą koncertową, kortem tenisowym, basenem, na działce 6,000 m2. W Sydney była to powierzchnia wyjątkowej wielkości, rzadko spotykana. Spełniłem wtedy, jedno z glównych marzeń swojego dzieciństwa – może po raz pierwszy ale nie ostatni. Rezydencja miała 10 sypialni – każda z łazienką.
Byłem osobą coraz bardziej znaną, wszędzie zapraszaną, także do prestiżowych organizacji czy też ekskluzywnych, elitarnych klubów. Cała „śmietanka” towarzyska Sydney, bywała u nas w domu.
Historia z aligatorem… Czyli - który chce być sławny, a który bogaty.
Aby zostać sławnym i bogatym, musiałem jeszcze, jednak wpierw...osobiście odwiedzić Florydę, w USA - aby tam własnie zdecydować: co więcej w życiu znaczy, sława czy pieniądze. Było to wkrótce po otwarciu Mt Wilga - drugiego szpitala rehabilitacji dla poszkodowanych w urazach komunikacyjnych, a przed rozpoczęciem budowy kolejnych, które miałem „na tapecie” architeków m.in. – w różnych dzielnicach Sydney, oraz innych miastach: Woolongong, Gosford.
Byłem wtedy jak to się mówi „na fali”, chociaż akurat wtedy... mieszkałem z dala od oceanu.
Powodziło mi się świetnie, a cały rynek świata medycznego (jak mnie się wydawało)- stał przede mną otworem.
Dostawałem także mnóstwo zaproszeń, na różne konferencje medyczne w Australii, NZ i USA. Nie bardzo miałem czas aby na wszystkie jeździć ale na światową ekspozycję Centrum Badań i Produkcji sprzętu do rehabilitacji w Miami, USA – zdecydowałem pojechać. Zaproszenie było własnoręcznie napisane przez prezesa i właściciela firmy „N-Rehab” Georga W., który będąc w Australii odwiedził także moje szpitale, chociaż jakoś, nie poznaliśmy się wtedy osobiście.
George, zaprosił mnie wpierw na swoje rancho, gdzieś niedaleko Miami, obiecując wysłać na lotnisko kierowcę. Dowiedziałem się od znajomych biznesmenów, że George - był niesłychanie zamożnym, choć także nieco ekscentrycznym człowiekiem. Był uważany za jednego z głównych „guru” - prekursora inwestycji w szpitalach prywatnych, głównie rehabilitacyjnych w USA. Zaciekawiło mnie to bardzo.
Na konferencję wybrałem się z dr Davidem Manor, moim naczelnym dyrektorem rehabilitacji neurologicznej. Po długim locie, wylądowaniu na lotnisku w Miami - pojawił się jednak problem: było już dobrze po pólnocy, wokół pusto - wydawało się, że nikt na nas nie czeka, a ja nie znałem adresu ani telefonu George’a.
Był poniedziałek...rezerwację w hotelu mieliśmy od czwartku; wtedy bowiem - zaczynała się konferencja. Obaj byliśmy w garniturach, pod krawatem. Z boku stał wprawdzie jakiś jeden, starszy facet, który wyglądał raczej na „bezdomnego obwiesia”: w klapkach, szortach i podartej koszuli, a poza nim nie było nikogo więcej. Zaczeliśmy dość nerwowo chodzić wokół, zastanawiając się nad...co dalej robić.
W końcu okazało się, że...ten gość, ten "obwieś" - to właśnie George W., który z kolei był przekonany, że to my go pierwsi rozpoznamy i podejdziemy do niego...
George był z natury małomówny, ale po wyjaśnieniu wątpliwości typu „who i who” (kto jest kto), nieco może zdezorientowani, udaliśmy się za „obwiesiem” do samochodu. Przedstawił się nam jako GW ale trudno było to sprawdzić; zapytać o paszport. Spodziewaliśmy się kierowcy; tymczasem przyjechał on sam.
Trochę nam ulżyło, gdy zobaczyliśmy jego auto: wielki wojskowy, samochód terenowy, który robił wrażenie; wyglądał jak wóz pancerny. W środku było jeszcze lepiej. Obsługa damska i kierowca.
Dostaliśmy na powitanie jakiegoś drinka z Burbonem, małe „petit four” - czyli coś niecoś do zjedzenia oraz w prezencie ręczne zegarki - do mierzenia pulsu oraz odległości.
Podróż na rancho trwała 3 godziny a ponieważ szyby pojazdu były zaciemnione, niewiele widziałem. George, był osobą rzeczywiście niesłychanie ekscentryczną. Im lepiej go poznawałem, tym bardziej mnie zaskakiwał – swoją niezwykłością. Oto - kilka przykładów niezwykłości Georga.
Jego rancho było olbrzymie, miało kilkadziesiąt tysięcy hektarów i nazywało się „Eldorado Bis”. Sama Rezydencja, na kilku hektarach wypielęgnowanego ogrodu, ogrodzona wysokim na 4 metry płotem elektrycznym była w stylu kolonialnym. Wspaniały, biały Pałac: typu „Przemineło z wiatrem”. Za pałacem był duży basen, 2 korty tenisowe – wszystko przykryte szklanym, rozsuwanym dachem. Było tam też obok prywatne pole golfowe. Kilkaset hektarów zajmowało prywatne lotnisko, na którym stało kilka samolotów i helikopterów, między nimi autentyczny, olbrzymi... Boeing 747. Ponoć rzadko używany ale całkowicie sprawny.
Po prawej stronie od frontu, kilkaset hektarów, zajmowało... prywatne ZOO Georga, bardzo dobrze ogrodzone płotem podwójnym, elektrycznym wysokim na 4 metry. Dzikie zwierzęta (lwy, tygrysy, słonie nosorożce), były w odpowiednio dużych klatkach - tak, jak to w prawdziwym, publicznym ZOO. W sumie był to najlepiej zorganizowany ogród zoologiczny, jaki kiedykolwiek w życiu widziałem. (Osobiście nie lubię ogrodów zoologicznych, uważam, że zwierzęta powinny żyć na wolności).
Poprzez środek ZOO i parku dla zwierząt płynęła rzeka, w której pławiły się autentyczne aligatory. Zapewne między innymi zwierzętami wodnymi. Ale przynajmniej aligatory było wszędzie widać. Wszystko super urządzone, z głową oraz zabezpieczone.
ZOO było prawdziwą dumą Georga i jedną z pierwszych rzeczy, które nam pokazał.
George uwielbiał to miejsce; w szczególności jakby podziwiał dzikość, niesamowitość i drapieżność zwierząt...ale jego faworytem- były właśnie aligatory. Pokazał je nam pod koniec dnia, po zachodzie słońca, ale było jeszcze na tyle widno, że mogliśmy je doskonale zobaczyć. Zresztą brzegi szerokiej na 20-30 metrów rzeki, były dość dobrze oświetlone.
Wsiedliśmy do dużej, specjalnej pancernej łodzi i pływaliśmy wokół ponad godzinę, podczas gdy nasz gospodarz, karmił gady, rzucając im wysoko w górę, kawałki zakrwawionego mięsa. Aligatory wyskakiwały z wody.
Widocznym było, że karmienie aligatorów sprawiało wielką satysfakcję... dla George.
Cały dzień oglądania posiadłości Georga oraz prywatnego ZOO - było dla mnie i kolegi – Dr Manor dość surrealistyczne w swojej niezwykłości a zakończenie wieczoru, było wprost niewiarygodne... Byliśmy jeszcze na pokładzie łodzi, pływając ciągle wokół głodnego stada aligatorów.
Nagle George, zwrócił się do nas z pytaniem:
„Tell me, my dear friends which one of you, want to be rich and… who wants to be famous” - Powiedzcie mi drodzy przyjaciele: który z was chce być bogaty, a który sławny".
Nie powiedziałem nic. Dr Manor, jako lekarz odpowiedział, że...on... wolałby być sławnym.
Mnie więc pozostała druga alternatywa i stwierdziłem..., że chcę być albo zostać bogatym.
Na to George zaproponował:
„OK, David. Na mój sygnał wskocz do rzeki, między aligatory - Ja dam Richardowi dobrą kamerę, żeby nakręcił prawdziwy, dokumentalny film, o tym jak drapieżniki rozrywają człowieka (i to doktora) błyskawicznie na strzępy. Ty będziesz sławny - jako pierwszy ochotnik, który poświęcił życie dla spełnienia woli natury i ewolucji. Richard będzie bogaty. Każdy zapłaci jemu...za ten film, mnóstwo pieniędzy...”
Nie muszę dodawać, że dr Manor stracił szybko ochotę zostania sławnym – ja swój majątek zrobiłem całkiem inaczej – normalną drogą.
George W. był wyjątkowym, niezapomnianym człowiekiem w moim życiu. Może trochę, jak pisałem wcześniej – ekscentryczny... ale jednak pełen mądrości życiowej. Nie miał żadnego wykształcenia, został sierotą w dzieciństwie. Nawet nie pamiętał swoich rodziców. Sam dorobił się wielkiego majątku. Stworzył imperium i World Brand.
W krótkim czasie polubiłem go. Zostaliśmy nawet w pewnym czasie przyjaciółmi. Nigdy nie był żonaty; z wielu powodów, ale nie narzekał na brak zainteresowania ze strony kobiet. Ubierał się zawsze bardzo skromnie, nawet jakby „po dziadowsku”. Nie rozumiałem powodów dlaczego tak robił... czy to była ekstrawagancja, wygoda, chęć zwrócenia na siebie uwagi ale w zupełnie inny od standardu sposób...A jednak...coś w nim było, niezwykłego.
Kiedyś zapytał mnie czy wiem..., jak można zdobyć każdą kobietę? Tak właściwie, bez żadnego podtekstu... Odpowiedziałem:
Wydaje mi się, że mam trochę w tym doświadczeń, ale zawsze posłucham rady innego, mężczyzny – doświadczonego - tak jak ty...
On będąc w zamyśleniu, patrzac w niebo zamruczał: - OK, pokaże ci, jak to się robi – przy jakiejś okazji. Może ty... zrozumiesz kobiety...ja do tej pory mam problemy...
Po kilku dniach, George zaprosił mnie na przejażdżkę - jednym ze swoich ekscentrycznych samochodów.... Warunek był jeden: ja prowadzę, jadę tam...gdzie mi się spodoba. Mam nic nie gadać, tylko obserwować, jak on będzie podrywał młodą, obcą kobietę. Pojechaliśmy do miejscowości Sydney... ale...na Florydzie. (Patrząc na mapę Florydy, chciałem zobaczyć jak wygląda, to inne Sydney - w Ameryce... i zdecydowałem pojechać właśnie tam.
Na miejscu weszliśmy do jakiejś księgarni. George podszedł do stoiska z książkami kucharskimi.
Po chwili zauważył tam pracownicę sklepu - młodą, szczupłą (ok. 23 lat), bardzo atrakcyjną blondynkę. Podszedł do niej, poprosił o pomoc w znalezieniu publikacji na temat kuchni tajlandzkiej. Rozmawiał z nią długo, wyglądając na bardzo zainteresowanego tematem. Nawiasem mówiąc był dobrym kucharzem, a gotowanie było jedną z głównych pasji, sposobu spędzania samotnosci. W końcu kupił jakieś 2 książki. Zapłacił gotówką.
Stałem cały czas obok i słyszałem co mówi. Nic nadzwyczajnego ani prowokującego. Wyszliśmy na lunch. W tym czasie George w ogóle nawet do książek nie zajrzał.
Po 2 godzinach, wróciliśmy do tej księgarni i zaczął znowu dialog (tylko o książkach) z tą samą blondynką. Mówił, że jest „starym kawalerem” jego pasją było i jest...gotowanie i chciał się bardzo nauczyć kuchni tajskiej.
Kupił jeszcze jakieś 2 książki. Dwa dni później, wróciliśmy do księgarni. Znowu trochę nudnawa rozmowa z tą samą, młodą dziewczyną. W sumie...naprawdę nic znaczącego...z tej rozmowy nie wynikało. George oddał jej wszystkie książki. Mówił, że chyba gotowanie jest jednak...na teraz... nie dla niego.
Potem przy mnie, przedstawił się, podał jednak całkiem inne nazwisko, oraz zaprosił ją na kolację. Byliśmy we trójkę, prawie cały czas. Ja, prawie się nie odzywałem, słuchałem. Tłumaczyłem, że słabo znam angielski, że mnie trochę boli głowa. George był bardzo miły, elokwentny, zabawny, opowiadał dowcipy – ale żadnych propozycji...
Kilka dni później dziewczyna została kochanką Georga. Oczywiście nie znam szczegółów znajomości. On miał lat 70, ona 23. Podobno byli razem kilka miesięcy...
Czy ona robiła to dla pieniędzy, czy jej się opłacało - nie wiem. Jaki „on był w łóżku” też nie wiem. Trudno było mi uwierzyć, że było między nimi jakieś uczucie, a z drugiej strony, ona nie wyglądała na zwykłą materialistkę... żądną pieniędzy. W mojej ocenie – obserwując całe zdarzenie z boku była normalna, mądra w rozmowie; uczciwa...
Nie wiem może szukała pomysłu na życie. Wiem, może trudno czasem zrozumieć blondynki – moim zdaniem ona była chyba farbowana... ale jej działania, cały czas wyglądały na racjonalne. Choć dla mnie, nie do końca zrozumiałe.
George niestety - kilka lat później popełnił samobójstwo. Rzucił się do swojej rzeki... z głodnymi aligatorami. Zrobił to w swiadomości samotności. Nie został przez to sławny, ani bogaty. Tego nie potrzebował. On taki już od dawna był... Przynajmniej w złudzeniach codzienności...Miał jakąś daleką rodzinę ale cały swój majątek, wszytko ponoć - przekazał na cele charytatywne. Swoją firmę całkowicie sprzedał - zlikwidował.
Przed śmiercią stwierdził w rozmowie ze mną, że życie przestało go interesować i nie widzi sensu... ciągnąć dalej tej komedii. Zdecydował więc odejść - w pełni zdrowia i świadomości - do nieskończoności. Byłem zaskoczony, nieco wzburzony i przez parę dni smutny ...ale w sumie nie powiedziałem NIC. Skoro taka była jego decyzja - nie miałem na to żadnego wpływu - byłem na drugiej, innej połowie tego świata.
Ja dzięki niemu... też nic nie zdobyłem. Czy świat coś stracił - nie wiem...Może jakieś kolejne moje doświadczenie życiowe, ale na pewno - nie stałem się dzięki niemu też...
ani sławny ani bogaty.
Ces't la vie - and Let it Be.
AMEN
Ryszard Opara
NEon24
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy