Panorama Warszawy 2019. Fot. dreamstime CC0 |
Polska wersja artykułu Konrada Rękasa przeznaczonego dla czytelników anglojęzycznych, który ukazał się na portalu United World International.
Mimo rekordowej mobilizacji elektoratu – PiS ostatecznie powtórzyło jednak tylko swój wynik sprzed 4 lat, w dodatku zaś utraciło większość w Senacie. Tymczasem w przyszłym roku w Polsce odbędą się wybory prezydenckie, w których obecny prezydent, polityk PiS Andrzej Duda wcale nie jest faworytem.
Tęskniąc za demokratycznym dyktatorem
Polacy uwielbiają szczycić się swoją tradycją demokratyczną i instytucjami parlamentarnymi stanowiącymi o specyfice ich dawnego państwa już w XVI-XVIII wieku. Nieco mniej chętnie wspominają jednak, że rzekoma demokracja była jednak w istocie przykrywką dla rządów oligarchii i anarchii wywoływanej nieustannie przez dominującą w kraju polską szlachtę. Równolegle więc w Polsce wykształciła się tęsknota do rządów silnej ręki, ograniczających „nadmierną swobodę”, co historycznie uosabia powszechny kult przedwojennego dyktatora – marszałka Józefa Piłsudskiego. Wszystko to razem czyni z polskiej świadomości specyficzną mieszankę, w której dużo się o demokracji mówi, ale potem rozgląda się za kimś od wydawania rozkazów. Stąd zapewne właśnie Polacy mają skłonność do nieuzasadnionego kompleksu wyższości np. wobec Rosjan, rzekomo „zbyt przyzwyczajonych do posłuchu wobec władzy”, ale jednocześnie dość wyraźnie zazdroszczą Rosjanom takiego przywódcy jak Władymir Putin (a Białorusinom Aleksandra Łukaszenki) etc.
We współczesnej Polsce te historyczne i świadomościowe uwarunkowania doprowadziły do sytuacji, w której w demokratyczny sposób po raz kolejny wygrała partia powszechnie (w kraju i zagranicą) oskarżana o naruszanie standardów demokratycznych i zapisów konstytucji. Czy więc Polacy znów chcą mieć swojego „demokratycznego dyktatora”?
W obronie nadziei
Sprawa jest nieco bardziej złożona. Od samych wyników poszczególnych partii ważniejsza wydaje się bowiem być… rekordowa frekwencja wyborcza, przekraczająca 61% i najwyższa od upadku komunizmu w 1989 r. Z wstępnych badań motywacji elektoratu wynika jednoznacznie, że Polacy tak tłumnie poszli do urn przede wszystkim, by obronić politykę socjalną rządów PiS i by wyrazić swoje nadzieje na lepszą przyszłość. Optymizm w obecnych realiach musiał oznaczać kontynuację – wszyscy inni bowiem (cała opozycja liberalno-demokratyczna i liberalno-narodowa) tylko straszyli, że będzie gorzej, a Polacy wolą wierzyć, że gorzej już było.
Kluczowe znaczenie ma tu jeden element polityki PiS – pierwszy od 1989 r. poważny zasiłek socjalny, wprowadzony za rządów tej partii: 500+, czyli około $130 na dziecko (początkowo tylko w rodzinach wielodzietnych, obecnie już szerzej). Program ten wzbudził ogromne dyskusje w Polsce, od 30 lat rządzonej według paradygmatu liberalnego i wskazań Międzynarodowego Funduszu Walutowego oraz fundacji George Sorosa. Przez trzy dekady Polacy słyszeli więc, że są skazani wyłącznie na siebie, że państwo nie tylko nie ma pieniędzy, ale też nie może i nie chce pomagać rodzinom, bezrobotnym czy młodzieży – bo przecież każdy jest kowalem swojego losu i liczy się tylko sukces w amerykańskim stylu. Biedni zaś pozostają biednymi – bo widocznie nie dość się starają, są sierotami po komunizmie albo wprost leniami i pasożytami. I wystarczyło $130 miesięcznie – żeby przekonać te rzesze Polaków, że jednak nie są całkiem pozbawieni wartości.
Liberalna opozycja starała się przez 4 lata atakować 500+ z tych samych, dobrze znanych pozycji – jako „premię dla nierobów” czy wręcz „łapówkę wyborczą”. Ostatecznie jednak wszystkie główne siły opozycyjne: liberalna Platforma Obywatelska (PO), centrowe Polskie Stronnictwo Ludowe (PSL) oraz Sojusz Lewicy Demokratycznej (SLD) zmuszone zostały okolicznościami do zmiany tonu, ograniczając się tylko do straszenia Polaków, że koniunktura gospodarcza dobiegnie wkrótce końca, a w raz z nią znikną pieniądze na program socjalny PiS. Wyborcy odebrali to jednak po swojemu. Mimo zapewnień opozycji - przeciętny wyborca był pewien, że kiedy przyjdą „tamci”, to po prostu zabiorą 500+. A tego większość społeczeństwa – jak widać – po prostu nie chce.Najwyższa frekwencja od 1989 r. jasno wskazuje, że kiedy Polakom na czymś zależy (w tym przypadku choćby na namiastce socjalnego bezpieczeństwa) – to są w stanie się zmobilizować.
Obserwacja banalna – pozostaje zgadnąć kto wyciągnie z niej wnioski formułując własne oferty wyborcze dla Polaków…
Klęska liberalizmu
Oczywiście – sprawy socjalne nie były jedynym frontem zakończonej kampanii wyborczej. Tak PiS, jak i PO starały się zainteresować Polakom sporem ideologicznym, zogniskowanym wokół haseł LGBT. O ile jednak rządzącym udało się zdyskontować sprzeciw konserwatywnej części społeczeństwa polskiego wobec nadmiernej swobody obyczajowej określanej jako „promocja zboczeń”– o tyle PO decydując się odwołać do modnej na Zachodzie politycznej poprawności i postulatu „wyboru płci” po pierwsze utraciła część własnych bardziej tradycyjnych wyborców, którzy zwrócili się w stronę PSL (partii dotąd agrarnej, a teraz pozycjonującej się jako polska chadecja, partia urzędników i racjonalna alternatywa tak dla PiS, jak i dla PO). Po drugie zaś – sam spór wypromował w tych wyborach radykalną odmianę lewicy, która po latach przerwy wróciła do parlamentu już nie pod czerwonymi, ale pod tęczowymi sztandarami. Tu bowiem dochodzimy do kolejnego paradoksu polskiego systemu politycznego. Oto bowiem funkcjonalnie rolę klasycznej lewicy zajmuje w polskich realiach… największa partia prawicowa, Prawa i Sprawiedliwość, której lider, Jarosław Kaczyński powtórzył podczas nocy wyborczej obietnicę „budowy w Polsce państwa dobrobytu”. Wszyscy zaś pozostali, w warunkach polskich: PO, PSL, a nawet lewica, jak również nowa siła – narodowo-liberalna Konfederacja, odwołują się albo do liberalizmu gospodarczego, albo obyczajowego, albo do obu tych odmian tej ideologii.
Szklany sufit PiS-u
Czy oznacza to jednak, że dysponując 235 posłami (na 460) i 48 senatorami (na 100) – Zjednoczona Prawica może być pewne trwałości swej władzy? Analitycy są sceptyczni wskazując, że obecny wynik wydaje się szczytem możliwości partii Jarosława Kaczyńskiego, wobec czego czeka ją albo inercja, albo nawet rozpoczął się już proces stopniowego schyłku jej wpływów.
Przede wszystkim należy zauważyć, że obecny wynik (43,59%) – PiS uzyskało we wspomnianych wyżej warunkach niemal pełnej mobilizacji Polaków. Kto miał pójść głosować – poszedł, mówiąc krótko. O żadnych nowych przepływach głosów nie może być więc mowy. W polskim systemie parlamentarnym daje to wprawdzie w miarę stabilne rządy, ale tylko w przypadku wygrania również przyszłorocznych wyborów prezydenckich. W 2015 r. umyślnie nie wystartował w nich indywidualnie niepopularny lider PiS, Jarosław Kaczyński wysuwając zamiast siebie kompletnie wówczas anonimowego polityka drugiego szeregu, Andrzeja Dudę. Ten niespodziewanie zwyciężył, jednak nie udało mu się zbudować osobistej pozycji politycznej, do dziś też pozostaje obiektem żartów jako „człowiek do podpisywania ustaw”. W przyszłym roku takiemu kandydatowi bez właściwości przyjdzie zmierzyć się z tym samym frontem opozycji, który właśnie wygrał wybory senackie właśnie decydując się na niekonkurowanie ze sobą przeciw PiS. Opozycja liberalna chciałaby, żeby jej kandydatem na prezydenta był odchodzący właśnie z funkcji przewodniczącego Rady Europejskiej Donald Tusk, ale nawet jeśli ten się nie zdecyduje – PiS nie może spać spokojnie czekając na wiosnę 2020 r.
Sytuację obozu władzy dodatkowo pogarsza fakt, że w istocie nie jest wcale tak spójny, jak lubi go przedstawiać opozycja. Przeciwnie, Prawo i Sprawiedliwość w istocie jest Zjednoczoną Prawicą, rodzajem pogłębionej koalicji trzech ugrupowań – samego PiS (200 posłów i 44 senatorów), socjal-konserwatywnej Solidarnej Polski (SP) z 17 posłami i 2 senatorami oraz centrowego Porozumienia (PJG) dysponującego 18 posłami i 2 senatorami Te kadrowe ugrupowania umocniły swoje wpływy w ramach wspólnego klubu parlamentarnego, co z kolei wzmaga ambicje ich liderów: ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry (SP) i wicepremiera Jarosława Gowina. Jak powszechnie wiadomo, nie należą oni wcale do entuzjastycznych zwolenników wskazanego przez J. Kaczyńskiego premiera, technokraty Mateusza Morawieckiego, który ma też cichych, ale konsekwentnych krytyków w obrębie samego PiS. Wszystko to żelazną ręką trzyma znajdujący się formalnie poza rządem J. Kaczyński – jego stan zdrowia jednak wyraźnie się pogarsza. Już zapowiedziano, że zaraz po wyborach lider PiS udaje na długo odkładane, co najmniej kilkumiesięczne leczenie szpitalne. Dość powszechne zaś w polskiej stolicy plotki mówią, że polski „demokratyczny dyktator” jest znacznie poważniej chory niż się to oficjalnie mówi Polakom. To kluczowa informacja dla wewnętrznej sytuacji w Polsce: - Jarosław Kaczyński może nie jest szczególnie lubiany, ani nie budzi zaufania, jest jednak gwarantem stabilności politycznej. Jeśli go zabraknie – walka o przywództwo po nim (m.in. między premierem M. Morawieckim, ministrem Z. Ziobrą, prezydentem A. Dudą, wicepremierem J. Gowinem, ale i innymi) rozsadzi PiS, a wraz z tą partią cały system polityczny w Polsce.
Z całą swoją demokratyczną legendą – Polska jest więc u progu sytuacji analogicznej do republik środkowoazjatyckich, w których wszyscy zastanawiają się co będzie po śmierci dyktatora/ojca narodu.
Pułapka konserwatywne socjaldemokracji
Co więcej, stając się polskim patentem na „konserwatywną socjaldemokrację” – Prawo i Sprawiedliwość samo zastawia na siebie kolejną pułapkę, związaną z rozbudzeniem nadziei i potrzeb socjalnych Polaków. Można to wyraźnie zaobserwować na przykładzie postaw tych Polaków, którzy posłuchali wezwań rządu i wrócili do kraju z emigracji zarobkowej na Zachodzie (gdzie wciąż przebywa ok 3 milionów polskich pracowników, czyli blisko 10% społeczeństwa).
Wracający do Polski np. z UK nie ukrywają, że jednym z argumentów przekonujących ich do zakończenia emigracji – jest wspomniany wyżej program socjalny 500+. Bo choć wierzą w trwałą poprawę na polskim rynku pracy - to chcą też mieć gwarancję bezpieczeństwa dla swoich (często wielodzietnych) rodzin. Ostatecznie wracają z realiów zachodnich państw socjalnych, w których programy wsparcia dla rodzin są normą już od kilku dekad. Ba, można wręcz założyć, że bez brytyjskiego Child Tax i Child Benefit czy niemieckiego Kindergeld – polscy emigranci w ogóle nie decydowaliby się na zakładanie tak dużych rodzin. No ale przecież teraz słyszą, że w Polsce już się zdecydowanie poprawiło i też mamy własny program wsparcia!
Wracający szybko jednak napotykają inne dobrze znane problemy – jak przede wszystkim brak mieszkań, w tym zwłaszcza oferowanych na wynajem dla rodzin typu 2+3. Raz, że developerski rynek mieszkaniowy jest inaczej w Polsce sprofilowany, a dwa, że wynajmujący nadal nie chcą ryzykować ewentualnych problemów z płatnościami, potem eksmisją itd. W dodatku w zdecydowanym kryzysie jest państwowa służba zdrowia, wewnętrznie ogromnie zadłużona, w której czas oczekiwania na wizytę u lekarza specjalisty sięga nawet kilkunastu miesięcy. Skupiając na prostym rozdawaniu zasiłków - Prawo i Sprawiedliwość mimo obietnic nawet nie dotknęło problemu reformy służby zdrowia, całkowitą porażką okazały się też rządowe programy mieszkaniowe (w ich ramach powstało zaledwie niespełna 300 mieszkań).
Mogą to być przesłanki decydujące dla nastawienia społeczeństwa polskiego wobec dalszych rządów PiS. Jak wspomniano bowiem – Polacy są gotowi bronić swojej nadziei na „państwo dobrobytu”, ale też będą zapewne domagać się, by zaspokoiło ono nie tylko ich podstawowe i pierwsze potrzeby. Własne mieszkanie i bezpieczeństwo zdrowotne należą zaś do kluczowych. Po prostu, ludzie trochę odsapnąwszy - mają czas się zastanowić i chcą czegoś więcej. W tym mieszkania (najlepiej własnego) i krótszej kolejki do lekarza. Kolejnych wyborów samym zasiłkiem, do którego wszyscy zdążą się ostatecznie przyzwyczaić - już się wygrać nie da...
Z kim PiS w końcu przegra wybory?
Tu jednak nasuwa się pytanie czy PiS miałoby z kim wybory przegrać, gdyby jednak ocaliło własną spoistość? Podobnie jak partia rządząca – główne partie opozycji: PO i PSL również chyba osiągnęły maksimum swoich możliwości (odpowiednio – 27,40% dla PO i 8,55% dla PSL). Czy więc ewentualna zmiana na polskiej scenie politycznej mogłaby wiązać się z powrotem SLD (12,56%) oraz wejściem do Sejmu Konfederacji (6,81%)? Na razie poparcie dla tych formacji jest zbyt małe, by można wyrokować o ich ewentualnych dalszych wpływach. Co więcej, głos na obie miał w tych wyborach cechy non-konformizmu i swego rodzaju protestu wobec dotychczasowej klasy politycznej, a tacy wyborcy są często mało konsekwentni i chętnie odpływają do jeszcze nowszych sił. Przede wszystkim zaś – o ile nie dojdzie do jakichś nieprzewidywalnych zdarzeń (w rodzaju śmierci J. Kaczyńskiego i natychmiastowego rozpadu PiS), to po wyborach prezydenckich wiosną 2020 r. Polskę czeka okres 3 kolejnych lat bez żadnych wyborów, a więc bez możliwości bieżącego zweryfikowania poparcia czy dla rządu, czy dla opozycji. A nikt nie powinien przecież spieszyć się do wyborów przedterminowych, skoro wiadomo już, że nie poprawi w nich swojego wyniku.
Tak więc w oczekiwaniu na nieuchronną wielką zmianę – jednocześnie Polska szykuje się do pogrążenia w stagnacji. Ekscytacja wyborcza mija, czeka nas długi sen zimowy – albo… rewolucja.
Konrad Rękas
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy