Apartamentowce nad zatoką sydnejską. Fot. K.Bajkowski |
AMEN - Autobiografia naukowa Ryszarda Opary. Odcinek 25
Skok do wody – marzeniami w przyszłość...
Zawsze byłem wielkim wielbicielem wody i oceanu. Może dlatego, że jestem urodzony pod tym wodnym - znakiem „Raka”. Kocham wodę, czuję się w niej jak ryba; a może nawet jak rak...
Zawsze też byłem świetnym pływakiem i nurkiem. Uważam, to jedyny, (oprócz spaceru) - sport zgodny z naturą. Zawsze, kiedy tylko mogłem i kiedy mnie było na to stać, mieszkałem w domach/apartamentach z widokiem na wodę. Pływam też codziennie - o ile tylko jakaś możliwość jest w zasięgu...widoku i spaceru.
Jednym z kilku powodów emigracji do Australii, był fakt wyobraźni tego kraju, jako wyspy wśród wielu mórz i oceanów. Od początków naszego pobytu na tym kontynencie, marzyłem też o tym...aby kiedyś kupić dużą łódź motorową. Żaglówki, mnie nigdy nie interesowały, być może dlatego że nie lubię, nie czuję i nie rozumiem wiatru. Zacząłem więc od nart wodnych, potem skutera; zawsze miałem mniejszą lub większą motorówkę. Cały czas marzyłem jednak o dużej łodzi.
Ponieważ wielu moich przyjaciół, pasjonowało - tak samo jak i mnie pływanie po morzach i oceanach, kupiłem kiedyś, jak byłem zamożny, kolejne marzenie mojego życia...
Dużą łódź motorową- „Dyna”- długości ok.100 stóp- czyli 32 metry; cztery pokłady... Nazwaliśmy ją „Eropak 8”. To były inicjały imion wszystkich członków rodziny (Ewa, Ryszard/Rysio, Olimpia, Patryk, Angelika, Kinga/Kamil) a że było nas ośmioro - powstała nowa nazwa, potem firma spółki rodzinnej o tym zawołaniu.
Łódź stała przy przystani naszego domu na Gold Coast, miała 6 kabin dla pasażerów i 2 dla załogi. Wszystkie z łazienkami. Posiadała w pełni wyposażoną kuchnię, magazyny, lodówki oraz 2 salony – w środku (jeden służący jako jadalnia, drugi to sala TV). Był też tam duży dokład - „deck” z grillem. Można więc było, spokojnie na łodzi zamieszkać, co zresztą miało miejsce podczas 2 miesięcznego w remontu naszego domu na Gold Coast. Eropak 8, był wyposażona w 2x turbo silniki o mocy 2,000 KM. Zbiornik paliwa miał odpowiednią pojemność - 20,000 litrów, więc rachunek za wypełnienie zbiorników ropą... był astronomiczny. Pływaliśmy tą łodzią wokół wschodniej Australii, gdzie na wodach Oceanu Spokojnego - rozwijała szybkość do 70 km na godz.
Największą frajdą były podróże wokół Wielkiej Rafy Koralowej, u brzegów Queensland, ale podróż do Sydney Harbour (pływanie po tej wspaniałej zatoce) - była spełnieniem marzeń wcześniejszych lat - z czasów pobytu w Sydney. Naszym kapitanem był Conrad Bugley, Amerykanin z pochodzenia; dawny skipper u znanego aktora –(Henry Fonda), który po śmierci artysty, przeniósł się z powodów rodzinnych do Australii.
Pewnego dnia wypłynęliśmy kolejny raz, jak się potem okazało – ostatni raz na Pacyfik, żeglując na północ, w stronę Great Barrier Reef i nagle złapał nas niesamowity, ostry tajfun...niezapowiadany przez meteorologów. Ja byłem w swoim żywiole, patrząc na rozmaite niesamowitości aury i natury, będąc pewnym tego że nasz „Eropak 8” nie zatonie - zawsze odwróci się do góry – tak nasza łódź była skonstruowana. Żona i dzieciaki, przeżyły to jednak bardzo, obawiając się o własne życie... a kiedy następnego dnia szczęśliwie zawróciliśmy, do spokoju rodzinnych pieleszy; wszyscy jak jeden mąż – nawet też i żona, stwierdzili, że już więcej w życiu... na naszą łódkę nie wejdą.
Swoich słów dotrzymali. Przez kilka miesięcy...łódź stała pustką, bezrobotna...no i musiałem ją w końcu sprzedać - aby pozbyć się smutku przeszłości, no i potencjalnych sztormów przyszłości spod naszych rodzinnych okien...
Mój dobry znajomy, siedząc ze mną przy kieliszku rozstania, na pocieszenie, przytoczył mi bardzo popularne w Australii wówczas powiedzenie odnośnie właścicieli dużych łodzi, którego sens był taki: Mężczyzna, jest w życiu szczęśliwy dwa razy. Pierwszy raz jak kupi piękną łodź motorową/żaglową, która zawsze była przedmiotem jego marzeń.
Drugi raz będzie szczęśliwy...jak uda mu się tę łódź, w końcu sprzedać. Takie to właśnie jest życie. Ces’t la vie and Let it Be.
Sydney Harbour to wyjątkowo malownicze, urocze miejsce. Zawsze pełno tam żaglówek, statków i wszelkich innych pojazdów wodnych. Tak naprawdę zresztą tam zawsze był ruch, zawsze coś się działo - bez względu na pogodę: olbrzymie tankowce, kontenerowce, promy, małe łodzie prywatne, żaglówki, kasyna, pływające restauracje; no i ludzie na deskach z żaglem. Prócz tego towarzyszyło wszystkiemu ptactwo i ryby wszelkiego rodzaju, zdarzały się też delfiny, rekiny... Sydney Harbour – to był taki „teatr morski - na żywo” - można go było oglądać godzinami i nigdy się nie nudzić.
Na obu brzegach Sydney Harbour znajdowały się najbardziej ekskluzywne, najdroższe domy. Zresztą ceny nieruchomości z widokiem na zatokę, szczególnie na most albo operę, przekraczały niekiedy „wody wyobraźni”. No ale wiadomo, te sprawy zawsze kontroluje rynek: popyt i podaż.
Na początku mojego powrotu do Sydney, nasz znajomy, zamożny doktor prawa: Alex Horowitz, którego poznałem - jako pacjenta w Sydney Hospital, zaprosił nas na swoją dużą łódź motorową i przejażdżkę po Sydney Harbour. Był wspaniały, ciepły, słoneczny dzień, z wielką ciekawością oraz pewną dozą zapewne zazdrości, siedząc na rufie oglądaliśmy razem z żoną: cudne domy, rezydencje i pałace; apartamenty, po obu stronach i brzegach zatoki. Kiedy nadeszła pora zachodu słońca, widoki weszły w kolory złota i stały się wprost rewelacyjne. Popijaliśmy szampana, kiedy Doronia westchnęła i powiedziała ze smutkiem tonacji w głosie: „Tu jest cudownie, ale chyba nigdy, nigdy nie będzie nas stać, aby tu zamieszkać... - niestety”. Zrobiło mi się jej trochę żal, ogarnął mnie smutek. I wtedy, z wielką fantazją, (wprawdzie już nie kawalerską ale z pewnością ułańską - podkarmianą francuskim szampanem)... powiedziałem: Kochanie obiecuję, że już za tydzień, dwa... będziemy tu mieszkać. Wspomnisz moje słowa.
Następnego ranka, po przeglądzie niedzielnych gazet, zadzwoniłem do 2 Agencji Nieruchomości, umawiając się na inspekcję kilku mieszkań w dzielnicy Darling Point. To była wtedy i jest do dziś- jedna z najdroższych, najbardziej ekskluzywnych dzielnic, blisko Centrum Miasta. Spodobało mi się szczególnie jedno, dwupokojowe, takie z przepięknym widokiem na zatokę. Z balkonu, na 7-tym piętrze, można było skoczyć wprost do wody, która była przy brzegu głęboka. Cena najmu była dość wysoka - 500 $ na tydzień. Jak na owe czasy. (Teraz jest to około 1500 $). Ale...zarabiałem wtedy około 1,000 $ tygodniowo – plus dyżury... Pomyślałem: damy sobie radę. Zresztą, wszystko jest relatywne.
W Polsce, parę lat wcześniej zarabiałem sto razy mniej 12 $ na tydzień i jakoś się żyło.
Pomyślałem, że najwyżej wezmę jakiś dodatkowy dyżur i będzie OK.
Mieszkanie bardzo się spodobało żonie, aż „zapiszczała” zachwytem i natychmiast chciała się tam przeprowadzić. Mieszkaliśmy wtedy, blisko mego szpitala w Parramacie, 30 km od Darling Point. Był więc potencjalny problem z dojazdami. Musiałem znaleźć pracę w Centrum Sydney. Tak też się stało, a w ciągu tygodnia spełniłem „cudowne” marzenie żony i... zamieszkaliśmy nad Zatoką Sydney Harbour.
Był to kolejny, wspaniały okres naszego życia, który do dziś wspominamy z dużym rozrzewnieniem. Ale to był dopiero początek. Mieszkaliśmy tam kilka miesięcy a wkrótce... zostaliśmy właścicielami tego mieszkania. I nie tylko tego, nawet kilku, co też odbyło się... w bardzo prosty sposób. W tych to latach, właściwie bez większego wysiłku, zdobyłem swój pierwszy milion dolarów. I wcale nie musiałem go ukraść, jak głosi „polska fama” - autorstwa Pana Premiera JK Bieleckiego. Chociaż, stało się to trochę przypadkowo...
Przypadek to ważne; czasem decydujące wydarzenie w życiu. Trzeba tylko umieć go dostrzec, potem właściwie przeanalizować i wykorzystać!
Mój pierwszy milion dolarów – wcale nie ukradziony. Otóż...
Pewnego dnia zadzwonił do mnie właściciel wynajmowanego przez nas mieszkania - Australijczyk który, (jak się później okazało), zamierzał jechać do pracy w USA, z propozycją pilnego spotkania. Umówiliśmy się na niedzielę; bowiem w inne dni najczęściej pracowałem – od rana do wieczora. Podczas spotkania właściciel opowiedział o swej sytuacji zawodowej, rodzinnej (rozwodził się) i zaproponował mi... kupno tego mieszkania. Podał swoją cenę. Byliśmy ofertą bardzo zaskoczeni. Odpowiedziałem, że owszem mieszkanie nam się bardzo podoba, ale wcale nie rozważaliśmy jego zakupu. A w dodatku jest jeszcze jeden mały problem...My... nie mamy pieniędzy.
Gość zareagował zdziwiony: Jak to - przecież pan, o ile wiem jest lekarzem. Z takim zawodem, idzie pan do banku i dostaje dowolną kwotę pożyczki na każdą taką nieruchomość. Odpowiedziałem, że może to i prawda ale ja nie mam nawet czasu iść do banku, bo naprawdę dużo pracuję, a poza tym - nie bardzo wiem... jak to się robi. Wtedy nasz gość szybko zapytał: „Czy w ogóle nie macie... żadnych pieniędzy... – a jeśli mamy...to ile”? Odpowiedziałem - mamy około 25,000 dolarów. Wtedy, ten właśnie facet, ku naszemu zaskoczeniu (po dłuższej chwili namysłu) zaproponował: OK - Pan mi da te 25 tysięcy, a na resztę... ja panu dam pożyczkę, jako tzw. „vendor finance”. Chyba, że pan woli, pójść do Banku. Zapytałem: A co to jest (ten Vendor finance)? Odpowiedział: Dam panu pożyczkę ode mnie, właściciela nieruchomości. Mieszkanie będzie, do czasu spłaty, zabezpieczeniem kredytu. Prawne formalności będą mniej kosztować, a Pan będzie po prostu-, co miesiąc płacić raty na moje konto. Jak Pan spłaci wszystkie raty, zlikwidujemy hipotekę i apartament przejdzie na Pana...
Zgodziłem się bez wahania. Załatwiliśmy następnego tygodnia wszystkie sprawy formalne i prawne i... tym sposobem, dosłownie w ciągu miesiąca, staliśmy się właścicielami pięknego mieszkania - nad brzegiem Sydney Harbour- najdroższej dzielnicy miasta.
I pomyśleć, że wszystko zaczęło się od przypadku, banalnego epizodu aż tu nagle spełniło się jedno z marzeń żony. Sami odnowiliśmy apartament. Doronia urządziła go z wielkim smakiem, zrobiła prawdziwą perełkę kolorów i elegancji. Wprawdzie mieliśmy ciągle dług, ale jego spłata niewiele różniła się od opłat za czynsz.
Apartament był już naszą własnością, a jego wartość ze względu na położenie ciągle rosła.
W handlu nieruchomościami jest jedna złota, prosta - pryncypialna zasada. O wartości domu, mieszkania decydują trzy rzeczy: po pierwsze lokalizacja; po drugie lokalizacja i po trzecie... lokalizacja.
Niedawno, podczas mojej wizyty w Sydney- akurat to mieszkanie było ogłaszane na sprzedaż. Cena wywoławcza wynosiła- 1,2 miliona dolarów, 12 razy więcej, niż myśmy zapłacili w 1983 roku.
Ale wracając do meritum…
Mieszkaliśmy już, jak zamożni ludzie, w najbardziej prestiżowej dzielnicy miasta, więc przybywało nam coraz więcej przyjaciół. Życie towarzyskie kwitło. Minęło kilka miesięcy, kiedy jeden z moich znajomych lekarzy - Hindus, już po pierwszej kolacji u nas, zaproponował mi, że kupi nasze mieszkanie, ponieważ... bardzo spodobało się ono jemu -
a zwłaszcza jego żonie, która marzyła o takim właśnie apartamencie. Zaproponował nam za nie od razu cenę, ponad dwa razy wyższą od tej, którą myśmy zapłacili. W pierwszej chwili odmówiliśmy; byliśmy „ciut” zaskoczeni, ale kiedy w tymże budynku pojawiło się na sprzedaż inne- równie piękne ale i większe niż nasze mieszkanie, także do remontu, ale za połowę ceny, niewiele się namyślając sprzedaliśmy nasze i kupiliśmy to drugie.
Powtórzyliśmy te same manewry remontowe – kolorów i elegancji. Kilka miesięcy później tuż obok naszego – drugiego, nowo nabytego mieszkania, pojawiło się kolejne na sprzedaż, więc kupiliśmy i to. Już wtedy byłem takim „ekspertem finansowym” a nasz Bank, obiecał linię kredytową - na moje wszelkie inwestycje... w nieruchomościach. Połączyliśmy oba mieszkania i takim właśnie sposobem mieliśmy już w sumie całe piętro - do własnej dyspozycji - czyli Penthouse, uznawany za najładniejszy w całym budynku. Wszystkie te transakcje, finansowaliśmy częściowo kredytem bankowym, a kiedy na potrzeby kredytu, bank zrobił wycenę naszego Penthousa - biegły wycenił go na 1,8 m dolarów.
Ciągle mieliśmy dług bankowy –, ale w ten właśnie prosty sposób „na papierze”, w dość krótkim, zaledwie 2- letnim okresie czasu, staliśmy się milionerami. I to w dolarach. A jeszcze parę lat wcześniej, w Polsce taka sytuacja była dla nas absolutnie nie do pomyślenia. Mogła istnieć tylko w naszych marzeniach...
W tym samym mniej więcej czasie, moja kariera zawodowa lekarza uległa zasadniczym zmianom, co również pozwoliło mi na odważne, następne inwestycje w nieruchomości.
Ryszard Opara
NEon24
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy