polish internet magazine in australia

Sponsors

NEWS: POLSKA: Polska może stanąć przed poważnym wyzwaniem, jeśli chodzi o dostawy energii elektrycznej już w 2026 roku. Jak podała "Rzeczpospolita", Polska może zmagać się z deficytem na poziomie prawie 9,5 GW w stabilnych źródłach energii. "Rzeczpospolita" zwróciła uwagę, że rząd musi przestać rozważać różne scenariusze i przejść do konkretnych działań, które zapewnią Polsce stabilne dostawy energii. Jeśli tego nie zrobi, może być zmuszony do wprowadzenia reglamentacji prądu z powodu tzw. luki mocowej. * * * AUSTRALIA: Wybuch upałów w Australii może doprowadzić do niebezpiecznych warunków w ciągu najbliższych 48 godzin, z potencjalnie najwcześniejszymi 40-stopniowymi letnimi dniami w Adelajdzie i Melbourne od prawie dwóch dekad. W niedzielę w Adelajdzie może osiągnąć 40 stopni Celsjusza, co byłoby o 13 stopni powyżej średniej. Podczas gdy w niektórych częściach Wiktorii w poniedziałek może przekroczyć 45 stopni Celsjusza. * * * SWIAT: Rosja wybierze cele na Ukrainie, które mogą obejmować ośrodki decyzyjne w Kijowie. Jest to odpowiedź na ukraińskie ataki dalekiego zasięgu na terytorium Rosji przy użyciu zachodniej broni - powiedział w czwartek prezydent Władimir Putin. Jak dodał, w Rosji rozpoczęła się seryjna produkcja nowego pocisku średniego zasięgu - Oresznik. - W przypadku masowego użycia tych rakiet, ich siła będzie porównywalna z użyciem broni nuklearnej - dodał.
POLONIA INFO: Spotkanie poetycko-muzyczne z Ludwiką Amber: Kołysanka dla Jezusa - Sala JP2 w Marayong, 1.12, godz. 12:30

niedziela, 21 lipca 2019

Ryszard Opara: AMEN. Sydney Hospital i dr Gand

Il Porcellino przed Sydney Hospital przy Macquarie Street.
 Fot. G. O'Beirne Wikimedia commons (CC BY-SA 3.0) 
Sydney Hospital. W maju 1980 r., zaledwie 4 miesiące od przyjazdu, jako emigrant do Australii i to ze słabą jeszcze znajomością języka ale już z rejestracją medyczną, rozpoczynałem normalną pracę, w swoim zawodzie...

Autobiografia Naukowa Ryszarda Opary – Odc. 21

Sydney Hospital – wracając do preludium emigracji.

W początkach pobytu w Australii moim głównym, właściwe wejściowym problemem, była słaba znajomość języka angielskiego. Owszem trochę po miesiącu zacząłem mówić ale niewystarczająco aby pracować w zawodzie lekarza.

Wierzyłem, że szybko się nauczę, ale jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że chyba nie zrobię tego właściwie – jeżeli będę przebywał wśród emigrantów z całego świata, no i Polaków. Każdy mówił inaczej, z innym akcentem. Zresztą, jednym z głównych powodów naszej migracji właśnie do Australii (nie np USA), był fakt, że moja żona... miała dużo rodziny w Ameryce i wszyscy byli emigracją powojenna ale w sumie dość kiepsko mówili po angielsku. Używali bardzo dziwnego slangu, mieszając oba języki. Mówili np. „drajwować po stritach” i używali wiele innych określeń „spolszczonego” angielskiego. Jakoś instynktownie czułem i wiedziałem, mając wielką ambicję być dobrym lekarzem w Australii, że absolutną podstawą do osiągnięcia tego celu, jest dobra znajomość tego języka.

Na Antypodach nie znaliśmy nikogo; to był właściwy początek. Wiadomo początki są trudne i czasem tak trzeba. Pomimo logiki i praktyki. Wiedziałem i akurat w tym względzie miałem rację. Uczyłem się języka bardzo szybko i starałem się to robić z dobrym, australijskim akcentem. Kursy języka dla emigrantów były darmowe, ale pomimo tego po kilku lekcjach zrezygnowałem. Czułem, że prawdziwy język angielski znają wyłącznie ludzie, którzy posługują się nim zawodowo np.: lektorzy, aktorzy; księża w kościele lub dziennikarze. I tylko właśnie od nich mogę nauczyć się dobrego posługiwania się angielskim. Ponieważ mam od poczęcia, wyjątkowo dobry słuch, starałem się ich dokładnie imitować i bez przerwy powtarzać. Miałem absolutną rację. Na dowód tego przytoczę prosty fakt.

W początkach mojego pobytu w Australii, wiele osób podczas rozmowy ze mną, standardowo na początku zawsze pytało wprost: Skąd pochodzę - „where are you from” . Odpowiadałem, zgodnie z prawdą... Ale - już po paru latach, ludzie dowiadując się, że jestem z Polski...większość twierdziła z przekonaniem:
OK - Ale Ty, na pewno urodziłeś się w Australii, tylko twoi rodzice są Polakami...

Aby dodatkowo podszlifować swój angielski, zwłaszcza terminologię medyczną, zacząłem chodzić codziennie do Sydney Hospital, jako tzw.„medical observer” (medyczny obserwator) na Izbę Przyjęć. Dyrektor szpitala zgodził się na to pod warunkiem, że nie będę absolutnie wykonywał samodzielnie pracy lekarza, nie będę też wykonywał... żadnych zabiegów; oraz oczywiście za spędzony tam czas - nie będę pobierać żadnego wynagrodzenia.
Jak się później okazało, była to jedna z moich najlepszych, życiowych decyzji, która w pewnym sensie a może nawet zasadniczo - zadecydowała o dalszych, moich losach.

Przyjechałem z Polski, po kilku patach pracy jako anestezjolog i miałem dość duże doświadczenie w przypadkach nagłych, zagrażających życiu. Natomiast na Izbie Przyjęć w Sydney Hospital, pracowali głównie stażyści, świeżo po studiach. Dlatego, właściwie już po kilku tygodniach; wbrew ustaleniom z dyrektorem szpitala, nie tylko że...pracowałem jako normalny lekarz (bez pensji) - ale również stałem się właściwie „ekspertem” Izby - w sprawach nagłych. Niektóre zapamiętane szczegóły opisuję poniżej.
Samo życie i okoliczności takiej decyzji dokonało.

Na początku lat 80-tych, Sydney Hospital, który miał ponad stuletnią tradycją; zlokalizowany jako jedyny w samym centrum miasta, był wyjątkowo „busy” – oblężony pacjentami.
Kierowano tam więc wszystkich pacjentów, po wypadkach samochodowych w centrum i ludzi, którzy np. zasłabli w  pracy, w biurze. Na Izbie Przyjęć tego szpitala, zawsze były więc tłumy ludzi i mnóstwo pracy...

Jakiś dziwny przypadek losu sprawił też, że akurat w czasie kiedy ja się tam pojawiłem - Dyrektor Izby Przyjęć, znakomita zresztą Pani Doktor...była na „przedwczesnym urlopie macierzyńskim”. Nie było chętnych na zastępstwa. Czasami, „z łapanki” udało się kogoś zwerbować z innego szpitala na dyżur, ale często jednak, brak było wolontariuszy... Taka, czasem typowa niedołężność - publicznej Służby Zdrowia. Dlatego też...po kilku tygodniach...sanitariuszy z ambulansów, szczególnie w przypadkach nagłych kierowano - bezpośrednio do mnie. Wiedział o tym również dyrektor szpitala, który zmuszony koniecznoscią jakoś zaczął to tolerować.

Starałem się wszystko robić naprawdę dobrze; miałem dużą praktykę, ale też wiedziałem: „zło nigdy nie śpi”. Nie mogłem ryzykować przyszłości... W sumie... Dyrektor Szpitala nie miał „wyjścia awaryjnego” - a tylko kilkunastu niedoświadczonych stażystów. Problem jednak był ciągle zasadniczy - ja nie miałem jeszcze rejestracji medycznej. Administracja Szpitala postanowiła więc chyba przymknąć oczy na tę drobnostkę biurokratyczną, no i...
zaoferowała mi -jako rekompensatę pensji... bezpłatne posiłki, w ekskluzywnej restauracji szpitala, która była wyłącznie dla lekarzy specjalistów szpitala oraz tzw. „HMO” – Honorary Medical Officer; - specjaliści pracujący honorowo i „VMO” – Visiting Medical Officer; czyli specjalistów nie etatowych...

Jak się jednak wkrótce okazało, moja darmowa „posiłkowa” Praca na Izbie Przyjęć w Sydney Hospital, miała nieoczekiwanie, dość przełomowe znaczenie, na moje dalsze losy w Australii.

Pewnego dnia, w piątek wieczorem około 19:00 ambulans przywiózł pacjenta, który zasłabł na ulicy i był w stanie krytycznym – tzw. „śmierci klinicznej”. W tym czasie, większość lekarzy specjalistów skończyła pracę, bądź już gdzieś zniknęła, więc oczywiście natychmiast zawołano mnie.

Pacjent był w wieku pięćdziesięciu paru lat, miał prawie niewyczuwalne tętno, ciśnienie krwi około 50/0 i dość nieregularny, sporadyczny oddech. Sanitariusze stali bezczynnie, lekarze stażyści - jak zwykle jakoś... nie kwapili się do działań. Wszyscy jakby czekali na cud albo już też przesądzili - w pewnym sensie... zgon ...pacjenta umierającego na noszach.
Będąc anestezjologiem, natychmiast bez wahania rozpocząłem reanimację:
Najpierw tego faceta „zaintubowałem” (włożyłem rurkę oddechową do jego tchawicy), podłączyłem do respiratora, wkłułem się do żyły głównej, (wszystkie inne żyły były już zapadnięte), zainstalowałem kroplówkę. Wszystko trwało minutę. Dla mnie to była rutyna, wypraktykowana latami w Pogotowiu i Szpitalu Banacha; personel Izby patrzył na to...z niedowierzaniem, może trochę nieukrywanym podziwem; wykonując wszystkie
moje polecenia bez wahania.

Tego dnia, przypadkowo stworzyliśmy naprawdę - bardzo zgrany zespół.
Wstępne badanie EKG serca u pacjenta, wskazywało na rozległy zawał „przedniej ściany serca”. W szpitalu był wprawdzie na III piętrze Oddział Intensywnej Opieki Medycznej, ale pacjent na IP...był w stanie krytycznym i bez oddechu nie dojechałby tam żywy - na czas. Decydowały sekundy.

Zrobiłem wszystko co trzeba na Izbie Przyjęć; potem zawiozłem go na OIOM w celu kontynuacji działań; przeprowadzenia właściwej diagnostyki oraz dalszej stabilizacji.
Po całej akcji reanimacji (CPR), około 21.00, spokojnie poszedłem do hostelu. Pieszo - 8 km...,ponieważ, jak zwykle szkoda mi było, tego dnia - pieniędzy na bilet.

W poniedziałek rano, byłem w szpitalu, jak zwykle ok 8-mej rano; ale już w bramie jak zauważyłem... czekał na mnie dyrektor. Trochę się przeraziłem, kiedy bez nawet dobrego słowa na powitanie - z kamienną twarzą, kazał mi iść za sobą. Pomyślałem...pewnie pacjent z piątkowego dyżuru jednak zmarł, a mnie będą teraz za to winić. Zacząłem się obawiać się przyszłych problemów z medyczną rejestracją. Poszliśmy razem wprost na OIOM.

Tam, na łóżku leżał mój pacjent, ale już przytomny, „rozintubowany”, nawet bez kroplówki.
Na mój „pierwszy rzut oka” - w całkiem dobrym stanie. Dyrektor szpitala, po raz pierwszy wtedy uśmiechnął się do mnie; zwłaszcza kiedy... ów pacjent zapytał o moje nazwisko, potem inne szczegóły m.in.:
- Gdzie, ja się tego nauczyłem? „Where did you learn all of this” .
Odpowiedziałem krótko: w Polsce pracowałem kilka lat jako anestezjolog.

Dowiedziawszy się od Dyrektora Szpitala, że jestem w szpitalu tylko jako „obserwator medyczny” - na nauce języka i bez rejestracji medycznej - na jego twarzy pojawiła się widoczna konsternacja.  Okazało się, że ów pacjent - dr Gand, był znanym w Sydney lekarzem, neurochirurgiem, (tak jakby na ironię moich dawnych marzeń... od czasów stażu i prof. Rudnickiego) - w dodatku zaś, ważnym członkiem zarządu rejestracji „Australian Medical Registration Board”.

Sytuacja, zrobiła się dla mnie bardzo przyjemna, zwłaszcza, kiedy Dr. Gand - podsumował krótko i wprost: „Swoim postępowaniem i fachowością - uratował mi Pan życie. Nigdy tego nie zapomnę”.

To był naprawdę - jeden z najprzyjemniejszych momentów, w moim życiu. Pomyślałem sobie wtedy: nieważne nawet co będzie dalej… ale tego dnia - nigdy nie zapomnę. Tak się stało.

W trakcie dalszej rozmowy Dr. Gand podał mi swój telefon oraz poprosił, abym odwiedził go, w jego biurze za dwa  tygodnie, dokładnie kiedy zakończy wstępny okres rehabilitacji kardiologicznej. Odwiedziłem go zgodnie z ustaleniami, w biurze Australian Medical Registration Board (AMRB). Dr. Gand zaproponował mi wypełnienie wniosku o rejestrację medyczną, którą osobiście obiecał przedstawić na najbliższym posiedzeniu AMRB. Zrobiłem to od razu, w gabinecie dr Ganda. To była właściwie tylko formalność.

Wkrótce potem dostałem od niego propozycję pracy, w małej miejscowości Broken Hill - 1200 km na zachód od Sydney. Pensja roczna ok. 100,000 dolarów. Dodatkowo wynagrodzenie za dyżury. Zgodziłem się natychmiast. Dla mnie, wtedy - to był wprost majątek.

Wszystko odbyło się zgodnie z planem jak obiecał Dr Gand. Potem przez wiele lat byliśmy wielkimi przyjaciółmi. Żył jeszcze 35 . Rozłączyły nas losy... nieubłaganego postępu czasu i praw natury.

I tak właśnie, w maju 1980 r., zaledwie 4 miesiące od przyjazdu, jako emigrant do Australii i to ze słabą jeszcze znajomością języka ale już z rejestracją medyczną, rozpoczynałem normalną pracę, w swoim zawodzie... i to za duże - dla mnie wtedy olbrzymie, niewyobrażalne pieniądze - jako lekarz anestezjolog.

Ryszard Opara
NEon24

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy