Początki emigracji - w zupełnie innym świecie - po przebudzeniu z letargu przeszłości. Pierwsze wrażenia: Australijczycy to całkowicie inni ludzie. Bezpośredni, prawdziwie gościnni i życzliwi.
AMEN – Biografia Naukowa Ryszarda Opary – Odcinek 20.
Pierwsze wrażenia i znajomości.
Dwa tygodnie, po przyjeździe do hostelu emigrantów; pamiętam była to niedziela, rano po śniadaniu, ktoś zapukał do naszego pokoju. Akurat byłem sam - żona "latała" po sklepach.
Niespodziewany gość przedstawił się jako Joe Cooper...
Mówił dobrze po polsku, choć z dziwnym, znanym mi już z Wiednia „żydowskim” akcentem.
Jak się później okazało jego prawdziwe nazwisko brzmiało – Józef (Josek) Kuperman.
Wyemigrował do Australii z Polski w 1956 roku, tuż po dojściu Gomółki do władzy. Był pochodzenia żydowskiego. Jakoś, z pomocą Polaków i pieniędzy udało mu się przeżyć wojnę. Potem...jak to sam określił: „podczas pierwszej powojennej, wędrówki ludów - na życzenie władz komunistycznych” - wraz z rodziną wyjechał do Izraela a stamtąd do Australii. Zajmował się w życiu głównie handlem - (handlował wszystkim – z różnym skutkiem). Miał nawet wizytówkę o ciekawej treści: Joe Cooper - "Wszystko kupię - wszystko sprzedam" . Oprócz tego inwestował w nieruchomości. To akurat, szło mu bardzo dobrze – ale zawsze twierdził, że nie ma lepszego interesu...niż handel.
Wyznał mi, że jest już zamożnym milionerem, ale trochę tęskni za Polską i planuje wrócić do kraju - na stare lata. Odniosłem wrażenie, że Joe chce mi chyba zaimponować, a ja też byłem chętny do rozmowy – nikogo przecież w Australii nie znałem (zwłaszcza „polskiego milionera”). Wywiązała się więc miedzy nami dość serdeczna rozmowa.
Gadaliśmy w sumie parę godzin, po czym Joe zaprosił mnie do siebie na wieczór...na... „brydż”(a nie na brydża). Mieszkał niedaleko od hostelu - nad Oceanem w South Coogee. Miał tam też piękny, duży dom, który dokładnie mi pokazał – a ja przez dłuższy czas nie mogłem wyjść z zachwytów...
Sam brydż był nudnawy, grała jego żona, która bez przerwy go strofowała i jakiś tam znajomy – „tyż Polak”, ale nie to było najważniejsze. Ja głównie ich słuchałem - "analizując" życie milionerów. Wydawało się proste.
Jednym z nawyków ich języka była dziwna niepolska gramatyka; oni mówiąc zdania, jakby nigdy nie odmieniali rzeczowników; czasowniki też wyrażali inaczej. Nie mogłem tego zrozumieć. Pomyślałem wtedy, że to pewnie jakaś maniera, dialekt albo taki też język zapamiętali z Polski. Po pewnym czasie przestało mnie to razić. A z czasem zacząłem tę manierę nawet naśladować - szczególnie, kiedy opowiadałem żydowskie dowcipy.
Kilka tygodni później, kiedy poznaliśmy się lepiej- Joe, w przypływie szczerości wyznał mi, że znał dobrze administrację hostelu i tak naprawdę przyszedł do mnie w interesach. Ponieważ dowiedział się, że jestem młodym lekarzem z Polski - chciał mnie przedstawić... swojej młodej i pięknej córce, która miała na imię Sarah i która koniecznie chciała wyjść za mąż – ale tylko za lekarza... i tylko z Polski.
Kiedy jednak zobaczył, że nie jestem Żydem, a w dodatku żonatym, zmienił całkowicie przedmiot rozmowy. Interesy się skończyły. Pozostaliśmy jednak na długo znajomymi.
Któregoś dnia zobaczyłem tę jego piękną... córkę . Od razu byłem pewny, że gdybym był, (nawet teoretycznie) dostępnym kawalerem, nasze małżeństwo byłoby niemożliwe. Sarah była owszem młoda, ale na mój gust przynajmniej 40 kg zbyt obfitych kształtów. Jedynym a może i głównym jej zajęciem przez cały dzień było jedzenie i...oglądanie siebie w lustrze, ciągle bowiem zmieniała swój makijaż. Jak twierdziła i powtarzała wielokrotnie „prawdziwa kobieta musi zawsze ładnie pachnieć i ładnie wyglądać”...
Codziennie "tyż" mówiła, że od niedzieli, chyba musi zacząć się odchudzać, bo inaczej...
może nie wyjść za "tyn" mąż. O ile wiem kobiety zmienne są, ona jednak stanowiła wyjątek: Za „tyn” mąż, ona nadal jeszcze nie wyszła. A może dla niego, tego wybranego, ciągle jeszcze trzyma... ten swój skarb niewinności”. Zapewne do dziś jest stara panną. Tak przynajmniej niedawno słyszałem.
Joe był zapalonym graczem „w brydż”; prócz tego też strasznym gadułą.
Pamiętam dobrze -„jak któryś dzień”, Joe był w nie najlepszy „humor”.
Nawet po paru kieliszkach wódki koszernej, on był niezadowolony i podczas gry w ten „brydż” - ciągle się skarżył, jaki to... on jest nieszczęśliwy.
Zapytałem: Joe, jaki masz problem.
On na to: „Richard, ja mam bardzo duży problem. Ja mam stara, gruba żona, mam sześcioro dzieci, które wszystkie mnie kosztują duże pieniędze. Mam duży, piękny dom nad zatoką Oceana, który tyż mnie dużo kosztuje
- ale ja...to wszystko, te trudy, cierpliwie i codziennie znoszę.
Ale w tyn poniedziałek, zdarzyło się mnie wielkie nieszczęście.
Ja dostałem takie, no wiesz kwity z Urząd, tyn wiesz, tyn Skarbowy czy Podatkowy, że ja muszę zapłacić podatek.
A Ty wiesz ile? - Ponad póltora "milion" dolarów. Ja nie wiem, jak... ja to przeżyję.
Spojrzałem na Joe i po chwili namysłu powiedziałem:
„Joe, ja widzę, że ty cierpisz - bardzo cierpisz. Ja mam dla ciebie taka dobra nowina.
Ja wezmę od Ciebie ta brzydka, gruba, stara żona. Ja wezmę od ciebie te wszystkie dzieci i ten dom.
Tylko Ty mnie daj, oczywiście za karę - te twoje koszty i tyn podatek”.
Joe chyba nie do końca zrozumiał wszystkiego, bo pytał mnie, dlaczego i po co...ja tylko chcę - „ta stara jego żona”, a nie wystarczy mnie „tyn duży podatek”- aby ulżyć cierpieniom „tyn Joe”.
Dla mnie, lekarza - ale wtedy człowieka, żyjącego z zasiłku dla bezrobotnych, to nie było do końca zrozumiałe. Jeżeli, ktoś musiał zapłacić podatek w wysokości miliona dolarów, (co też było dla mnie czystą abstrakcją), oznaczało, że musiał zarobić przynajmniej dwa - trzy razy tyle. Co też, było dla mnie abstrakcją ale znaczyło, że on musiał mieć „duże pieniądze”. A więc o co się martwić... Wtedy zamarzyłem aby mieć takie problemy jak Joe.
(Podatek dochodowy w Australii był wtedy na poziomie 30%).
Nasza znajomość z Joe była interesująca. Po paru latach - on wyjechał do Izraela, potem wrócił a jego córka ciągle wychodziła…, tzn. chciała wyjść - ale nigdy nie zaszła ani nie wyszła.
Z okresu życia w Hostelu dla emigracji, dobrze pamiętam pewien inny ale znamienny fakt, który obrazuje bardzo inne, odmienne zachowania i charaktery Australijczyków.
Pewnego dnia, zostaliśmy zaproszeni na grilla, gdzieś tam na północy Sydney, daleko od hostelu. Nie mieliśmy pojęcia, jak tam dotrzeć. Wtedy nie było GPS-ów. Była sobota, piękna jesień, rano. Wystroiliśmy się też z żoną w nasze najlepsze ubrania w nadziei, że będziemy mieli okazję poznać nowych ludzi, spędzić super dzień. Chcieliśmy się też oczywiście odpowiednio zaprezentować. Pytaliśmy ludzi w Hostelu o drogę, ale nikt nie potrafił nam pomóc; na taksówkę nie było nas stać. Po wyjściu z hostelu zauważyłem pewnego starszego pana, który przed swym domem kosił trawę. Zapytaliśmy go, jak najlepiej dojechać komunikacją miejską „gdzieś tam”.
On podrapał się w głowę i odpowiedział, żebyśmy krótką chwilę poczekali. Po paru minutach wyszedł przebrany, ogolony, proponując, że nas podwiezie „gdzieś tam”.
Byliśmy zdumieni jego zachowaniem, ale bez słowa protestu, wsiedliśmy do jego samochodu.
Był to nowy Ford Falcon, bardzo wówczas popularny w Australii, automatyk o silniku 5 litrów. Dla mnie faceta, od dziecka amatora motoryzacji - była to prawdziwa rewelacja.
Nie mogłem się napodziwiać, naoglądać. Wywiązała się zapoznawcza, wstępna rozmowa. Nasz nowy znajomy jechał dobrze ponad godzinę...
Na koniec zapytał: jak długo planujemy być na przyjęciu, bo jak niedługo, to może na nas poczekać, a jak dłużej, to żebyśmy mu podali godzinę...to on po prostu - po nas przyjedzie.
Podziękowaliśmy mu najserdeczniej, jak mogliśmy, mówiąc, że jedziemy w gościnę na grilla (barbaque), że nie wiemy kiedy skończymy.
Na pożegnanie zapytałem go - dlaczego w ogóle zdecydował nas podwieźć - „gdzieś tam”?
Odpowiedział, że dojazd komunikacją miejską byłby dla nas zbyt skomplikowany, trudno było to wytłumaczyć; pewnie byśmy cały dzień błądzili i niepotrzebnie denerwowali.
Była zresztą sobota i, jak powiedział on nie bardzo miał co robić – więc...zdecydował pomóc. Stwierdził, że lubi pomagać ludziom, zwłaszcza emigrantom...
Trudno było mi naprawdę uwierzyć w taką bezinteresowność, życzliwość, osoby zupełnie nam przecież nieznanej.
Impreza skończyła się po północy, komunikacja miejska była ale pewnie byśmy jechali całą noc. Nie było wtedy telefonów komórkowych. Nasi gospodarze zapłacili z góry za naszą taksówkę, z powrotem do hostelu. Jadąc lekko podpici myślami oraz alkoholem (przynajmniej ja), w rozmowie z żoną nie mogliśmy uwierzyć, jak różni są Australijczycy od Polaków. Zawsze wpajano w nas, że Polacy są i że słyną z gościnności, ale takiego zachowania po prostu nie spodziewaliśmy się.
Innym razem, kilka lat potem pracowałem jako lekarz, kilka tygodni w Tamworth na północy NSW (na zastępstwie lekarza rodzinnego – GP, będącego na 3 miesięcznym urlopie).
Miałem też kilka dyżurów na Izbie Przyjęć w lokalnym szpitalu, gdzie poznałem uroczego chirurga, ortopedę – Dr Leo. Zaprzyjaźniliśmy się szybko; szczególnie, kiedy mu pokazałem ciekawą technikę wykonywania „bloku stawu barkowego”- co pozwalało mu leczyć złamania, jak i robić różne zabiegi kończyn górnych – bez potrzeby znieczulenia ogólnego.
W ostatnią sobotę, przed moim wyjazdem, Dr Leo, zaprosił mnie na uroczyste BBQ (grilla) – do swojej pięknej posiadłości - farmy w „country”, na wsi, oddalonej 35 km od Tamworth.
Pojechałem tam z żoną, o umówionej godzinie 13.30 – ale niestety, nikogo w domu nie było.
Pukaliśmy wiele razy do drzwi wejściowych, tej pięknej rezydencji – ale bez skutku.
Nacisnąłem klamkę, drzwi były otwarte. Weszliśmy wołając, szukając gospodarzy, kogokolwiek. Bez skutku. Wspaniała piękna rezydencja, była pusta, całkowicie otwarta, niezabezpieczona...Nie bardzo wiedzieliśmy co robić... ale -
W dużym wypełnionym antykami i obrazami przedsionku, stał również „antyczny” - ale telefon. Podniosłem z ciekawością słuchawkę, telefon działał. Zadzwoniłem więc, za namową żony do przychodni Dr Leo...Tak na wszelki wypadek.
Recepcjonistka, której krótko wytłumaczyłem całą naszą sytuację odpowiedziała, że dr Leo jest akurat przy zabiegu i za 10-15 minut oddzwoni.
Rzeczywiście tak się stało. John (Leo) oddzwonił, gorąco przepraszając za swoją nieobecność, spowodowaną kilkoma zabiegami (do których wykorzystywał „blok stawu barkowego”, po meczu lokalnych drużyn rugby).
Jednocześnie poprosił, abyśmy „czuli się jak u siebie w domu” dodając:
„Listen Richard, my dear friend – all steaks for BBQ are in a fridge; excellent wine is in our cellar. Why don’t you have a drink, Evita will prepare some salats... and we will be there in couple of hours...or so…My wife is with me... so you have to manage on your own…”
(Słuchaj Ryszard, mój drogi przyjacielu; steki na grila są w lodówce; znakomite wina w naszej piwniczce. Napij się drinka, Evita niech zrobi sałatki...będziemy tam za mniej więcej 2 godziny. Moja żona jest ze mną, musicie więc dać sobie radę sami...)
Cała historia, była dla nas Polaków, znowu wprost niesamowita...
Spędziliśmy w rezydencji Państwa Leo, cudowny weekend. Niejeden zresztą; byliśmy przyjaciółmi wiele lat. Niestety kilka lat temu, dr. John Leo, który był również zapalonym pilotem, zginał w wypadku, własnym samolotem. Mieszkałem wtedy w Polsce, dowiedziałem się o tym, lata potem. Dr. Leo, pofrunął do nieba razem z żoną; spadł w nicość ziemi z powodów nieznanych. Pogrzebanych. Jeden z wielu smutnych epizodów mojego życia. Ja go zawsze będę pamiętał jako cudownego człowieka; wspaniałego, pogodnego Australijczyka. Przy okazji też bardzo dobrego ortopedę...
Prawda jest taka - Australijczycy to całkowicie inni ludzie. Bezpośredni, prawdziwie gościnni i życzliwi. Przynajmniej wtedy tak było...teraz sporo się zmieniło, ale nadal nie jest źle...
Ryszard Opara
NEon24
No comments:
Post a Comment
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy