AMEN - Autobiografia Naukowa Ryszarda Opary. Odcinek 19
Publikujemy kolejny odcinek autobiografii dr
Ryszarda Opary, który wyemigrował do Australii w
1980 roku. Najpierw pracował jako lekarz, potem zaczął budować szpitale i domy opieki. W krótkim czasie osiągnął w pewnym, przynajmniej materialnym sensie,
niemal wszystko. Potem nagle, wprost niespodziewanie to utracił. W
wigilię Bożego Narodzenia 2002 roku przyszedł do niego Św. Mikołaj -
komornik...
Australia - Pierwsze dni emigracji
Sama podróż była dla mnie też wielkim wydarzeniem - leciałem samolotem pierwszy raz w życiu. I to od razu na drugi koniec świata – 16 tysięcy kilometrów. Samolot linii australijskich „Qantas” – komfort, nieznany mi przedtem: wygodne fotele; podawano dobre, dość egzotyczne dla nas wtedy jedzenie, do tego australijskie wino; miła, sympatyczna obsługa. Lot długi ale tylko dwa postoje - wszystko wprawiło nas w doskonały nastrój.
Pierwszy kilku godzinną przerwę mieliśmy w Abu-Dhabi, które zaskoczyło nas gorącym klimatem, egzotyką i muzyką muzułmańską, ubiorami kobiet i mężczyzn oraz toaletami...W ubikacjach na lotnisku - były tylko takie jakby okrągłe dziury... w podłodze. Eleganckie i z glazury, ale bez siedzeń.
W Bangkoku był nasz drugi postój, dobrze po północy. Przy wysiadaniu z samolotu, na schodach uderzył nas upał płynący z płyty lotniska oraz gorący wiatr. Mimo późnej pory nocnej, wszędzie kręciło się mnóstwo ludzi. Pomyślałem - jak to możliwe, aby tam, ktoś w takiej temperaturze mógł normalnie żyć? A w dodatku przecież to był środek nocy... Jakie wobec tego - tam są dni??? Potem, bywałem wielokrotnie w Bangkoku, sam się przekonałem, że to nie tylko możliwe, ale nawet normalne a w dodatku przyjemne, pachnące egzotyką tropików.
17.01.1980; piątek o 14.30, nasz samolot Qantas z Wiednia, ląduje na lotnisku Mascot w Sydney. Na pokładzie oprócz normalnych pasażerów, było nas - emigrantów z Europy, kilkadziesiąt osób. Kilkunastu Polaków, paru Niemców, a także Czechów oraz grupa osób hiszpańsko - języcznych.
Siedząc w samolocie patrząc w okno, przy długim podejściu do lądowania, obserwowałem wszystko z ogromnym zaciekawieniem. To co działo się na ziemi. Prawdę mówiąc całkiem inaczej, wyobrażałem sobie Sydney - miasto przecież kilkumilionowe, o którym czytaliśmy naprawdę bardzo wiele, tuż przed wyjazdem. Spodziewałem się wysokich drapaczy chmur, biurowców – wszelkich obrazów, wielkiej metropolii.
Napewno cudem na dole, widzianym z góry był słynny most - Harbour Bridge i słynna Opera, ale poza tym Sydney ukazało się nam całkiem inaczej, niż to sobie wyobrażaliśmy. Jako bardzo rozległe, niekończące się i...parterowe. Zrobiło na nas wrażenie olbrzymiej wsi. Zastanawialiśmy się - gdzie jest miasto Sydney; to z naszych marzeń...i wyobraźni? Z powietrza widać było mnóstwo małych domków, na małych działkach, choć każdy z nich miał basen. Byliśmy oboje z Doronią zaskoczeni, ale też jakby trochę rozczarowani.
Potem z wielką ciekawością patrzyłem na miasto, przez okna autokaru, który nas zabrał z lotniska. Na drogach był duży ruch, podróż trwała dobrze ponad godzinę. To samo wrażenie, jak z lotu ptaka.
Było gorąco około 32 st. C, i wszyscy po ulicach chodzili lekko ubrani. Większość w szortach lub czasem w strojach plażowych, niektórzy mężczyźni bez koszul, kobiety w przewiewnych sukienkach, większość w klapkach. I jakoś na luzie - jakby wszyscy szli na plażę. Chociaż nigdzie, nie widać było oceanu. My byliśmy ubrani elegancko, choć w tamtych realiach śmiesznie, nie pasując wyglądem w ogóle do otoczenia. Ja w garniturze pod krawatem, w ładnym, modnym kożuszku, który kupiłem w Turcji. Żona w dżinsach, futrze z lisa. To była zresztą większość naszego majątku, który tu w Australii nie miał żadnej wartości. Nikt tego tutaj, chyba by nie włożył. Ale, kiedy opuszczaliśmy Wiedeń było...minus 20 st C. W Sydney, wyglądaliśmy więc, jak przybysze z kosmosu. Całe szczęście; inni emigranci z Europy byli również zimowo ubrani. Inaczej, byłoby naprawdę idiotycznie. Ubrań letnich nie mieliśmy wogóle ani tym bardziej żadnych szortów, t-shirts; kąpielówek.
Pomyślałem, że musimy natychmiast nasze braki gdzieś zakupić. Nie zamierzałem przecież obcinać nogawek swoich spodni czy nowych dżinsów, aby zrobić z nich szorty. Obłęd - zupełnie innego, nam nieznanego nam świata, który kręcił się własnym, odmiennym rytmem. Ten nowy świat, płynął własnym prądem, nie zauważył naszego przyjazdu; ani niestosowności ubrań. Wszystkie biura, samochody były klimatyzowane, a przy wyjściu na zewnątrz uderzała nas, nasze twarze - fala gorąca. Wiadomo – to była pełnia lata, ale także, zupełnie inny świat.
Sydney pierwsza noc, pierwszy raz – Hostel dla emigrantów.
Autokary przewiozły całą naszą grupę do Migrant Hostel w South Coogee - to dzielnica Sydney. Kilku z nas mówiło po angielsku. Ale wszyscy, choć zmęczeni, mieli ogień entuzjazmu w oczach. To nowa ziemia, nowe życie...
W hostelu czekał na nas Mr. Fernando, pracownik administracji, który kilka miesięcy temu, jako emigrant przyjechał do Australii. Teraz był „ważnym” pracownikiem Banku i wszystkim dorosłym przybyszom rozdawał jakieś papiery, aplikacje – m.in. do założenia osobistego konta w Banku.
Jak się potem okazało, każdy emigrant, musiał najpierw otworzyć tam własny rachunek – aby móc następnego dnia... otrzymać zasiłek dla bezrobotnych. Niesamowite. Jak się za kilka dni przekonałem ten zasiłek...był tygodniowo kilkukrotnie wyższy niż moje miesięczne wynagrodzenie lekarza w Polsce.
W Hostelu, jako małżeństwo dostaliśmy, miły i czysty - oddzielny pokój wraz z meblami, łazienką. Zaraz po przyjeździe wzięliśmy prysznic i poszliśmy na pierwszą kolację (dinner) – już w Australii.
Była punkt 18.00. Pamiętam to do dziś. Było mnóstwo żarcia, trudno było nawet zdecydować się -co wybrać. Jednak jedzenie nie bardzo nam pasowało. Zarówno zupy, jak i mięsa, ryby, sałaty czy ryż, kluski, kartofle ubite tzw. - „mashed potatoes”, były naszym zdaniem bez smaku... To samo: desery: budynie (pudding), bardzo słodkie ciasto, z kremem i czekoladą, lody i napoje gazowane w dużych metalowych pojemnikach. Podczas pierwszej kolacji najedliśmy się jednak „na wyrost”, próbując niemal wszystkiego. Tak jakby na wszelki wypadek, na kilka następnych dni.
Pierwszej nocy, nie mogliśmy też w ogóle zasnąć... Może z powodu rozmaitości wrażeń a może też z przejedzenia, jak i różnicy czasu. Po kolacji spacerując po hostelu (robiliśmy to zawsze), od razu spotkaliśmy kilka osób z Polski. Byli tam zaledwie parę tygodni, może i miesięcy, ale wszyscy udawali doświadczonych ważniaków, jakby znali całą Australię. Mówili do nas po angielsku, słabo, ale jakby zapomnieli własnego języka. Byli też trudno dostępni. Potem jakoś się zmieniali, wraz z doświadczeniami, mądrzeli i chyba... zaczynali być z powrotem normalni.
Realia – Made in Australia
Następnego dnia roboczego, w poniedziałek każdy emigrant otrzymał zasiłek dla bezrobotnych. Wtedy była to kwota 80 $ na osobę na tydzień. My dostaliśmy gotówką ok. 240 $ - na dwie osoby, z góry na dwa tygodnie i to po potrąceniu kosztów hostelu (mieszkanie, wikt i opierunek). Dla mnie był to prawdziwy szok. Wydawało mi się, że już jestem bogaty. Bez pracy. W Polsce, pracując na trzech etatach: Szpital na Banacha, Pogotowie Ratunkowe i Przychodnia Rejonowa - zarabiałem...w sumie 5,000 zł na miesiąc - czyli 50 $ (USD). Moja żona pracowała mniej ale zarobki miała podobne.
Tutaj jak stwierdziłem, sam - będąc na zasiłku będę zarabiać 350 AUD/miesiąc- czyli 42,000zł. Wtedy 1 AUD = USD 1,25. Taki był kurs wymiany walut. Było to więc osiem razy więcej niż w Polsce i bez żadnej pracy. A na dwie osoby... 2 razy tyle. Nic z tego nie mogłem zrozumieć. Gdzie tu sens, gdzie logika...
W pierwszą sobotę pobytu w Australii, wybraliśmy się na zakupy do Centrum Sydney - kupić coś stosownego na lato: szorty, kąpielówki, koszulki T-shirt. Oczywiście autobusem, (który kosztował $1,5 w jedną stronę na osobę czyli razem wydaliśmy 6$ - czyli 750 zł. Powoli, zaczynałem pewne różnice między Australią i Polską - rozumieć. To była moja, może pierwsza lekcja finansów - biznesu.
W sklepach, których była obfitość, było pełno towarów. Doronia dostawała pomieszania zmysłów i wzroku. Tak jak pewnie każda kobieta, uwielbiała latać po sklepach. Ale w stosunku do tego, co przed wyjazdem widzieliśmy w kraju, tutaj było wszystko. Mnie to, w sumie mało interesowało. Chciałem tylko po prostu, kupić sobie krótkie spodnie, jakieś klapki, sandały, koszulkę, zrzucić to zimowe ubranie i poczuć się swobodnie, na luzie tropiku.
Weszliśmy do sklepu butikowego, który na wystawie miał pełno super fajnych rzeczy. Brało się po kilka i szło do przymierzalni. Chciałem kupić wszystko; oczywiście... nie mogłem sobie - na to pozwolić. Nie mogłem się zdecydować. Rozmawialiśmy po polsku. Żona była jakoś nieobecna, myśląc pewnie, o rewii mody, która czekała na nią w damskich butikach, podczas gdy ja głupimi pytaniami, marnowałem jej czas - więc szybko wyszła. Zostawiła mnie samego, bez angielskiego.
W pewnej chwili podszedł do mnie sprzedawca, który jak się okazało również był Polakiem.
Przybył do Sydney dwa lata temu, zaczął od Hostelu - jak my... i bardzo jemu się tu podobało. Wywiązała się sympatyczna rozmowa, choć Michael (zmienił imię z Michała), wydawał mi się dziwny. Wchodził ze mną do przebieralni, jakoś tak... pomagał ubierać się, przymierzać szorty. Patrzył czy pasowało. Doradził wybrać to - co chciałem i to w rewelacyjnej cenie „final sales”. Sam pewnie długo bym się namyślał i w końcu nie dałbym rady.
Na koniec Michael zapytał co robię dziś, w sobotę wieczorem. Kiedy powiedziałem, że nie mam planów - zaprosił mnie na party, na małego drinka. Zapowiedział: Będzie mnóstwo fajnych ludzi - przyjdź, może kogoś poznasz.
Odnalazłem z trudem żonę i trochę niezbyt podekscytowany zakupami, postanowiłem jej przede wszystkim przekazać dobrą wiadomość: Jesteśmy zaproszeni na party, dziś na ok. 20.00. Dałem jej adres, który na kartce zapisał mi Michael. Wieczorem, wystroiłem się w garnitur, krawat. Żona założyła długą, letnią sukienkę (którą kupiła rano) i wsiedliśmy do autobusu na Kings Cross, tam gdzie, jak myśleliśmy mieszkał Michael. (Jak się później dowiedzieliśmy, była to znana dzielnica rozrywki i rozpusty - tzw. „Red district” miasta Sydney - jest zresztą tak do dziś).
Pod wskazanym adresem byliśmy parę minut przed czasem, poczekaliśmy do 20.10 (zgodnie z naukami rodziców, którzy nas przekonywali: w dobrym tonie..., wypada się parę minut spóźnić). Zastaliśmy tam elegancki, ale też niezwykły apartament. W środku byli sami faceci...
Nasze wejście wywołało jednak , tak jak od razu zauważyłem - dużą konsternację. No bo Michael zaprosił mężczyznę, a ten gość (czyli ja), przyszedł z...kobietą. W tym gronie, to było zapewnie „faux pas”... no bo jak się wkrótce okazało, wszyscy byli, mieli preferencje homo-modne. Większość obecnych gości była projektantami mody i właścicielami sklepów odzieżowych. Spotykali się oni, w każdą sobotę, kolejno, zawsze u kogoś innego, aby pogadać o interesach, różnych nowościach na rynku mody oraz zapalić wspólnie „jointa”.
Po paru minutach sytuacja jakoś się unormowała. Doronia - jako kobieta wyjątkowo pogodna, urocza, rozmowna, zawsze uśmiechnieta, zainteresowana strojami - szybko nawiązała kontakty. Wtedy, po raz pierwszy i zresztą jedyny paliłem w życiu marihuanę. Doronia też. Pamiętam też, że dla mnie było to nieprzyjemne. Tym bardziej, że wydawało mi się to bardzo nie...nie...nie... higieniczne: jednego „jointa” na zmianę paliło kilka osób. Rano bolała mnie po tym wszystkim bardzo głowa - żadnych przyjemnych wyobrażeń, ani majaków nie miałem. Widocznie nie nadawałem się do tego, a narkotyki - to z pewnością nie moja bajka.
Jeden z epizodów tego spotkania odmieńców...okazał się jednak ciekawy. Moja żona zawsze bardzo ładnie malowała, rysowała, zajmowała się też projektowaniem ubrań. Jeszcze jako mała dziewczynka. W trakcie spotkania zapytano ją, o jej własną, ulubioną kreację… Niewiele się namyślając, naszkicowała projekt na kartce papieru. Wszystkim bardzo się to spodobało, wywiązała się dyskusja na temat różnic i analogii mody europejskiej i australijskiej.
W pewnym momencie ktoś, zapytał o imię żony. Odpowiedziała: „Dorothy” - taka jest angielska wersja. Wtedy Gianni, ale nie Versace (choć próbował go naśladować), zareagował z właściwym „Gay-owskim” ruchem ręki i akcentem.:„Ojej...Cóż to za fatalne imię! Czy ty nie możesz sobie czegoś lepszego wymyślić”. Dorota dodała, że Dorota, po łacinie, znaczy „Dar od Boga”. Odniosło to jednak niewielki skutek, bo zapewne wszyscy byli ateistami. Wtedy żona dowcipnie dorzuciła: taaak?.. .ale na drugie mam Eva - tak jak... pierwsza kobieta świata. Gianni jednak skwitował: To też stare i niemodne.
Zaproponował jej zmianę imienia na... Evita. To będzie właściwe dla projektantki mody. Były to czasy, kiedy legenda Perona i jego żony, odżyła w filmie i na scenie. Doronia od razu polubiła tę wersje. Od tego dnia zaczęliśmy tego imienia używać na co dzień i od tej pory została już Ewą albo raczej Evitą.
Inną wymierną korzyścią dla Evity było nawiązanie dobrych kontaktów z grupą projektantów mody. Nieco później - jako, że od dzieciństwa pięknie malowała i była bardzo uzdolnioną dziewczynką- zaczęła uczęszczać do szkoły artystycznej – „School of Arts”. Od tamtej pory zdecydowała zająć się malarstwem na poważnie – z niezłymi wynikami w przyszłości.
Ryszard Opara
NEon24
No comments:
Post a Comment
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy