Plakat do filmu „Bohemian Rhapsody” w Londynie (aut. Roger Green, CC BY-SA 4.0) |
Ile to razy słyszeliśmy, że „coś jest gotowym scenariuszem na filmowy przebój”. Tak tez jest w przypadku filmu Bryan Singera – „Bohemian Rhapsody”. Queen to jedna z najważniejszych grup w dziejach nie tyle rocka, co całej branży rozrywkowej. Rekordy sprzedaży, nieśmiertelne uznanie krytyków i trwająca kilka dekad miłość fanów z każdego pokolenia. Nie dziwi fakt, że Hollywood upomniało się w końcu o historię jednego z najwybitniejszych zespołów świata muzyki.
Historia zespołu Queen to przecież taka właśnie historia, którą wystarczy tylko nakręcić, puścić na srebrnym ekranie i zacząć już liczyć wpływy z box office oraz „ochy” i „achy” w Internecie. Od samego początku nie było jednak łatwo. Problemy z realizacją filmu wybrzmiewają równie głośno co sama muzyka zespołu.
Proces powstawania filmu „Bohemian Rhapsody” do łatwych nie należał. Najpierw Sacha Baron Cohen zrezygnował z roli głównej, a później – jeszcze w trakcie zdjęć – odszedł reżyser, Bryan Singer, choć to on finalnie podpisany jest jako twórca. Scenariusz filmu też przechodził swoje koleje losu. Jego autorem jest Anthony McCarten, który każdy element fabuły musiał konsultować i akceptować z członkami zespołu Queen. Niestety podejście to ustawia cały film, nie daje mu żadnego konkretnego motywu przewodniego i czyni z tej opowieści jedynie grzeczną oraz wygładzoną hagiografię Freddiego Mercury’ego oraz Queen.
Co gorsze scenariusz nie kreśli konkretnej linii fabularnej, przez co akcja po prostu prześlizguje się po kolejnych faktach z życia Farrokha Bulsary (prawdziwe imię Freediego Mercury’ego) i spółki. Dzieło ugrzeczniania historii sprawiło, że scenariusz wiele rzeczy przemilcza, a inne wręcz przeinacza. Wystarczy sprawdzić, że Queen nie był pierwszą kapelą Farrokha Bulsary, pierwszy album zespołu nie był wielkim sukcesem komercyjnym, solowa kariera Mercury’ego nie oznaczała rozpadu grupy jak sugeruje film, a „We Will Rock You” wydano trzy lata wcześniej niż pokazano to w produkcji. „Bohemian Rhapsody” nie jest biografią muzyczną na poziomie filmu „Ray”, który nie tylko opowiadał historią Ray’a Charles’a ale i stanowił epokowy pejzaż Ameryki XX wieku.
Koniec jednak z marudzeniem. Choć scenariusz leży na deskach i głośno woła o pomoc, tak aktorsko i technicznie mamy do czynienia z ucztą dla oczu i uszu. Kostiumy i scenografie oddają ducha epoki. Zdjęcia i montaż dopełniają dzieła czyniąc z filmu prawdziwy wizualny majstersztyk, oddający zamiłowanie zespołu do wielkiego show z fajerwerkami. Kropką nad „i” jest zaś sam Freddie Mercury wybitnie zagrany przez Ramiego Maleka. Jego interpretacja jest bliska ideału. Aktor wygląda jak Freddie, mówi jak Freddy, rusza się jak Freddy. On po prostu jest Freddiem. Nie było więc dla mnie zaskoczeniem, gry Rami Malek został uhonorowany Oscarem za najlepszą pierwszoplanową rolę męską.
Czy reszta ekipy aktorskiej godnie wtórowała głównemu bohaterowi? Większość aktorów jest miłym dodatkiem. Najbardziej zwróciłem uwagę jednak na resztę filmowych członków Queen. Wielkie brawa należą się choćby Gwilymowi Lee, który wygląda i zachowuje się identycznie jak gitarzysta Brian May. Ben Hardy i Joseph Mazzello również łudząco przypominają Rogera Taylora i basistę Johna Deacona, szczególnie gdy podrywają dziewczyny, dowcipkują czy biorą aktywny udział w tworzeniu wielkich hitów. Twórcy podkreślili choćby, że to właśnie basista Queen jest autorem wielkich komercyjnych przebojów – „Another One Bites The Dust” czy „I Want to Break Free”.
A to właśnie te przeboje są główną siłą filmu, któremu fani zespołu spokojnie mogą wystawić ocenę oczko, a nawet dwa oczka wyższą. Gdy oglądamy obrazki z życia Queen, fabuła wcale nie musi nas interesować, ale gdy z głośników zaczynają powolutku wypełzać nuty „Bohemian Rhapsody” by potem z przytupem wbić się w nasze czaski, wówczas mamy do czynienia z filmową petardą. Każda z muzycznych sekwencji to małe arcydzieło i tyczy się to tak koncertowych scen, jaki i sekwencji nagrywania płyty w stodole czy w studiu realizacyjnym. Spokojnie mogę powiedzieć, że nasze emocje nie raz, nie dwa wezmą górę nad rozumem. Fani grupy Queen podczas oglądania filmu z pewnością zanucą kultowe przeboje, a czasem podskoczą na miejscu czy poklaszczą wspólnie z bohaterami w rytm „We Will Rock You”. Ja tupałem i klaskałem i to mimo faktu, że obok spał mój półroczny syn.
Muzyczną wisienką na torcie jest kulminacja filmu. Pod koniec widzimy bowiem legendarny występ Queen na Live Aid w 1985 roku , gdzie pojawiła się śmietanka ówczesnego muzycznego świata. To jednak Freddy i spółka doprowadzili publiczność do wrzenia i nie jest to tylko wyobraźnia twórców filmu, ponieważ rzeczywiście występ ten uważany jest za najlepszy podczas całego koncertu. Scena jest hollywoodzko pompatyczna i sentymentalna, jednak robi niesamowite wrażenie ze względu na odwzorowanie detali, zarówno tych aktorskich, scenariuszowych jak i muzycznych.
Choć scenariusz popłynął w stronę słabego sentymentalizmu łączącego koncert Live Aid z wiadomością o AIDS Freddy’ego, nie da się obojętnie czy z gniewem obejrzeć finału tej historii. Przeboje grane w finalnych sekwencjach powodują uczucie ściśniętego gardła. Widz doskonale wie bowiem, że oto bogowie muzyki wkroczyli na szczyt, by za chwilę jednego ze swoich braci zgubić w czeluściach Hadesu.
Marcin Sałański
Histmag .org
Marcin Sałański - Historyk, dziennikarz prasowy i telewizyjny, wieloletni współpracownik Histmag.org, autor popularnych e-booków. Współpracował m.in. z portalem Historia i Media, Wydawnictwem Bellona i Muzeum Niepodległości w Warszawie. Był również członkiem redakcji kwartalnika „Teka Historyka”.
* * *
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy