Początek drogi do Wolności...Węgry - Grecja - i z powrotem Turcja, Bułgaria, Jugosławia, Węgry - WIEDEŃ.
Amen - Biografia Naukowa Ryszarda Opary .Odcinek 16
Z Socjalizmu - do Kapitalizmu
Do hotelu w Budapeszcie, dotarliśmy bez żadnych problemów. Mieliśmy zresztą dokładną mapę, dostarczoną przez PZMot (nie było jeszcze wtedy GPS-ów). Pod tym względem cała wycieczka była naprawdę świetnie zorganizowana, choć prawdę mówiąc - dość droga.
Kosztowała 65,000 zł- co w ówczesnych czasach - było równowartością dobrej, 2-letniej pensji.Tyle też oficjalnie - kosztował tzw. maluch Fiat 126p, ale tylko, jak się miało na niego tzw. talon. Na wolnym rynku cena „malucha” była dwukrotnie wyższa.
Następnego dnia, zatrzymaliśmy się na południu Węgier, w Segedyn, które było uroczym miastem – kolejny postój miał być w Belgradzie, stolicy ówczesnej Jugosławii (ciągle jeszcze członka RWPG) a potem była... Grecja.
Czyli za tą granicą, wyjeżdżaliśmy z Socjalizmu - do kraju kapitalistycznego. Na południu ale na „zachodzie”. Wtedy tak właściwie definiowano kapitalizm. Wszystko jakoś, wbrew jedynie słusznej propagandzie...odbywało się normalnie, inaczej, bez żadnych problemów, czym szczerze mówiąc byliśmy znowu nieco zaskoczeni.
Po przekroczeniu granicy Grecji, zatrzymaliśmy się na kilka godzin - w przepięknym, starożytnym amfiteatrze -Heraklion. Zbudowany kilka tysięcy lat temu charakteryzował się wspaniałą akustyką – cud inżynierii, którego dzieła, chyba nigdy, nikomu nie udało się powtórzyć, we współczesności.
Np. dzwięk rzutu monety na scenie, słychać było w całym amfiteatrze - na wszystkich ostatnich rzędach u góry, kilkadziesiąt metrów dalej i wyżej. Było to niesłychane, niewytłumaczalne. Zresztą Grecja – zawsze rozbudzała nasze uczucia refleksjami o cudach starożytności, przeszłości. O geniuszu myśli cywilizacji. Platon, Arystoteles, Sokrates...Byliśmy tam potem wiele, wiele razy...
Z Heraklionu niedaleko już był Peloponez - Loutraki. Naszym pierwszym zaskoczeniem były drogi, autostrady. Równe, proste, zupełnie inne niż w krajach socjalizmu (Demokracji Ludowej).
Drugą przyjemną niespodzianką było Morze Egejskie - w porównaniu do naszego Bałtyku - było ciepłe, czyste. Szeroka plaża, piaszczysta a w dodatku - nie aż tak bardzo zatłoczona - jak nasze.
Hotel Loutraki - jak na nasze ówczesne wymagania, był też naprawdę dobrej klasy. Pokoje czyste, kolorowe, przyjazne. Duże małżeńskie łoże. Miły uśmiechnięty personel, dobre jedzenie.
Tak samo, kiedy się wyszło na ulice miasta. Wszyscy mili, sympatyczni, usmiechnięci. Wszystko to sprawiało wrażenie, że tutaj żyje się zupełnie inaczej niż w kraju. No i codziennie świeciło słońce! Właściwie cały dzień spędzaliśmy na plaży, chociaż nauczeni doświadczeniami podróży poślubnej – zawsze pod plażowym parasolem. Dopiero wieczorami po kolacji wychodziliśmy do miasta.
Loutraki - było naprawdę uroczym miastem i to nie tylko dla turystów. Niestety już pierwszego dnia, podczas kąpieli w morzu, zgubiłem obrączkę ślubną. Spadła mi z palca. Żona nieco złośliwie to skomentowała: jako moją podświadomą chęć i wolę udawania „kawalera do wzięcia”.
W odpowiedzi na taki zarzut zaproponowałem jej spacer, gdzieś daleko na plażowe bezludzie, żeby jej udowodnić -jak bardzo się myli.
Po paru kilometrach, dotarliśmy na tereny wolne od turystów, gdzie z jednej strony widać było tylko błękitne morze, zaś z drugiej pagórkowate, obrośnięte jakąś krzaczastą zielenią, piaszczyste wydmy. Właśnie w tak bajkowym pejzażu, na piasku między pagórkami, starałem się udowodnić - jak bardzo się myli; jak bardzo ją kocham.
Myślę, że była zadowolona ale kiedy skończyliśmy nasze manewry miłosne i położyliśmy się na piasku, odpoczywając w strojach Adama i Ewy – nagle zza pagórków... dobiegły do nas gromkie brawa.
Okazało się, że na górze stacjonowała jakaś jednostka wojskowa; a żołnierze pełniący tam wartę mieli niezły zapewne teatr i ubaw. Pewnie takie na żywo... „blue movies” zdarzyło się tam już nie pierwszy raz. Być może była to nawet granica… może nawet nieprzyzwoitości? Ale nie zapytano nas wtedy - o nazwiska, ani paszporty.
Po raz pierwszy właśnie w Loutraki, mieliśmy okazję, skosztować rozmaitości greckich win, alkoholi i owoców; tego tamtejszego menu: mięsiwa, ryb, souflaków, tadzików, różnych sałatek, wszystko bardzo nam smakowało.
Pamiętam jak pierwszy raz poszliśmy „na miasto”, aby kupić butelkę wina; weszliśmy do sklepu, pytając o coś dobrego i niezbyt drogiego. Sprzedawca polecił spróbować jedno, drugie, trzecie wino - coraz większe miarki - ale nalewał tylko mnie a tak przy okazji -też sobie. Mojej żonie nie. Zresztą pił tyle samo - co ja, no i...po kilku kieliszkach obaj byliśmy już trochę wstawieni. Potem - na dowód przyjaźni polsko- greckiej: zaczęliśmy tańczyć Zorbę.
Nagle, z zaplecza sklepu, pojawiła się żona sprzedawcy i sądząc po intonacji jej głosu, (oczywiście nie rozumieliśmy greckiego) - nie była specjalnie zachwycona naszym tańcem ani też działaniami własnego męża. Pewnie zresztą nie zrobił tego pierszy raz. Pewnie robił tak ... każdego wieczoru.
Ja też odtąd, codziennie chodziłem do Stavrosa (to było imię sprzedawcy), próbując rozmaitości win. Właściwie do końca naszego pobytu, nie mogłem się zdecydować, które z nich wybrać i kupić.
Ku mojemu zdumieniu moja żona, nie bardzo lubiła chodzić do tego sklepu; zaś żona Stavrosa - sądząc po jej minie, gdy mnie tylko zobaczyła, nie była specjalnie zachwycona. Wiedziała czym się to skończy. Pewnie ona, ta jego żona - nie mogła się już doczekać naszego wyjazdu.
Tak czy inaczej pobyt w „Gracji” uznaliśmy za bardzo udany i „owocowy”, chociaż zbyt krótki.
Wracając z Loutraki, z jakąś inną parą wycieczkowiczów, mieszkającą w Krakowie, postanowiliśmy, tak „po drodze” na Zachód...odwiedzić stolicę Turcji. Nasi znajomi jechali czerwonym Fiatem 126p. My równie czerwonym...ale Maserati. Razem- tworzyliśmy dobraną czwórkę do brydża - w tym samym kolorze.
Turcja była wtedy po jakimś kolejnym przewrocie wojskowym, ostrzegano nas więc o „korkach”, możliwych kłopotach, kontrolach, ale w sumie przejazd przez granicę odbył się bez problemów. Tym bardziej, że od miasta Saloniki był skręt w prawo, kilkaset kilometrów i byliśmy w Istambule. Drogi były dobre, ale niebezpieczne. I to nie ze względu na wojsko. Po prostu nikt, nie respektował żadnych przepisów drogowych. Tak jakby ich nie było. Dojechaliśmy na miejsce bez specjalnych problemów.
Pierwszą noc, w drodze, „przekimaliśmy” w samochodzie, aby rano być już w stolicy Turcji.
Na miejscu od razu udaliśmy się na Wielki Bazar. Mieliśmy parę rzeczy na sprzedaż, zabranych z kraju. Między innymi słynne radio „Grundig” (z magnetofonem), bardzo wtedy popularne w Turcji. Sprzedaliśmy je na tzw. „pniu” - za 300 $ – a przy okazji, parę innych rzeczy, które były w naszym samochodzie. Kupiliśmy też za niewielkie grosze, ładny, zgrabny kożuszek - dla żony. Tak na wszelki wypadek - było jej w nim do twarzy.
Maska Maserati - była naszą ladą - platformą sprzedaży, wszystkich transakcji. Nasi znajomi z Krakowa, też zrobili niezłe interesy. Między innymi sprzedali stare, zepsute żelazko jak i nie działający odkurzacz. Na bazarze w Istambule - można było sprzedać dosłownie wszystko. Rynek był chłonny.
Po opuszczeniu bazaru, byliśmy zamożnymi ludźmi - z majątkiem 500 $. Otrzymaliśmy również, nawet niezłą ofertę za nasze Maserati . Niestety w tym czasie nie mogliśmy go jeszcze sprzedać. Musieliśmy przecież czymś dojechać do Wiednia. Pieszo... byłoby chyba jednak ciut za daleko...nawet dla mnie.
Wynajęliśmy na noc hotel w centrum miasta za 30$. Przed udaniem się na spoczynek chcieliśmy pochodzić może trochę po mieście, ale pojawił się problem…. Recepcjonista z hotelu, który mówił trochę „słabo”, ale po polsku, kiedy zauważył nasze auto powiedział wprost:
- W naszym hotelu nie ma strzeżonego parkingu i jeżeli Państwo chcecie wasz samochód jeszcze kiedykolwiek zobaczyć – szczerze radzę pilnować go jak przysłowiowego „oka w głowie”.
Zrozumiałem insynuację w mgnieniu oka…. Nasz Maserati rzeczywiście, wszędzie wzbudzał duże zainteresowanie. Tłumy gapiów wokół zaglądały do środka. Nasze żony, obie zgrabne blondynki...też miały powodzenie pośród przechodniów płci odmiennej. Niemal na okrągło były zaczepiane i wtedy musieliśmy reagować po męsku….W związku z powyższym... Na zmianę z kolegą siedzieliśmy, pilnowaliśmy żon, oraz obu samochodów zaparkowanych przed hotelem. Moja żona musiała spędzić samotną noc w hotelu; ja przespałem się w aucie. Nie mogłem ryzykować przecież naszych planów wyjazdu do Wiednia – bo potem, za morzem była może Australia…
Wcześnie rano...po śnaidaniu, znowu byliśmy w drodze ku wolności. Najpierw Bułgaria, potem Jugosławia, Węgry i… Wiedeń – w sumie razem około1700 kilometrów...
W Bułgarii a więc z powrotem w socjalizmie, niektóre drogi były niestety znów bardzo kiepskie.
Za Plovdiv złapaliśmy „gumę”, którą szybko udało się wymienić z pomocą kolegi na koło zapasowe.
Ale niedługo potem, za Sofią ale tuż przed granicą złapaliśmy drugą gumę i tu już zaczął się problem…
Była sobota, nikt nie pracował. Poza tym, nigdzie i tak nie było opon do takiego samochodu jak nasze Maserati. Nie było wyjścia. Za 100 $ (sprzedawca nie miał jak wydać reszty - ani Lejów – czyli lokalnej waluty ani oczywiście dolarów!), kupiliśmy na stacji benzynowej koło, oponę od Fiata (najbardziej pasujące wymiarem do naszego M).
Jechaliśmy więc dalej, na niej ale z oczywistych powodów oraz ostrożności powoli i trochę wężykiem. Alternatywy jednak nie było. Parę razy zatrzymała nas milicja, podejrzewając chyba o niecne, nocne libacje. Skończyło się bezproblemowo - wyjaśnieniami za pomocą wymachiwania rąk i wskazówką na koło. Poza tym właśnie, Jugosławię i Węgry, gdzie drogi były lepsze minęliśmy bez większych problemów, zatrzymując się, krótko na kawę w okolicach Budapesztu. Stamtąd już tylko było 250 km do Wiednia. Mieliśmy może trochę „stracha” na granicy austriackiej, no bo przecież wjeżdzaliśmy do Kapitalizmu ja, tak mając nadzieję na dłużej to po raz pierwszy w życiu, ale tam nie było żadnych problemów.
Było samo południe, słoneczna pogoda, czyste niebo. Celnicy i żołnierz, byli uśmiechnięci, sprawdzili szybko nasze paszporty ale najbardziej interesował ich wszystkich nasz Masserati – wjechaliśmy tam z odkrytym dachem, i mimo zmęczenia, chyba wyglądaliśmy bardzo przyzwoicie - tak jak to młoda para - w podróży poślubnej.
A to był nasz początek drogi do Wolności...AUSTRIA.
Ryszard Opara
NEon24
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy