Polski kościół w Wiedniu. Fot. public domain |
AMEN-Autobiografia Naukowa Ryszarda Opary - Odc. 17
Po wszystkich przydrożnych przebojach Bułgarii, Jugosławii i Węgier - dotarliśmy skrajnie wyczerpani do Wiednia w sobotę po południu. Musieliśmy wynając pokój, w pierwszym lepszym hotelu, aby trochę się wyspać, odpocząć, a przede wszystkim wykąpać. Nie mogliśmy już kolejnej nocy spać w aucie.
Oczywiście nie znaliśmy Wiednia, byliśmy tam pierwszy raz, nie było kogo zapytać o tani pokój. Hotele w Centrum Wiednia, były bardzo eleganckie ale okazały się dla nas wyjątkowo drogie. Za pierwszą noc (ze śniadaniem), zapłaciłem w ich szylingach a w przeliczeniu ok $100, czyli... moje polskie, dwie miesięczne pensje.
Ale...byliśmy już tak zmęczeni; nie mieliśmy wyjścia, ani siły szukać czegoś tańszego poza miastem...To był chyba pierwszy i jedyny raz w życiu, kiedy byłem naprawdę wyczerpany.
Razem z żoną spaliśmy jak dzieci, kilkanaście godzin i ledwo zdążyliśmy na śniadanie.
Tym bardziej, że przecież...następnego dnia jak nas poinstruowano jeszcze w Polsce - musieliśmy iść pod „Polski kościół”, który był w Centrum. Była to bowiem niedziela, no i „Polska Msza” o 10.00.
Tam właśnie, zaraz po mszy odbywały się różne rozmowy Polaków na tematy wszystkie; głównie na temat podstawowej egzystencji w Wiedniu, czyli jak przeżyć pierwsze dni emigracji. Przy okazji... załatwiało się od razu rozmaite interesy...Wszystko co możliwe a nawet i nie. Jak się bowiem potem okazało, pod „kościół” przychodziło również - wielu ludzi nieuczciwych, próbujących wykorzystać nieświadomość rodaków, będących w potrzebie. Tak nas przynajmniej ostrzegano...
I właśnie tenże „Kościół” w Wiedniu - to był nasz pierwszy cel wizyty. Jak wspomniałem wyżej, w tym czasie, to była w pewnym sensie instytucja – można też było zwyczajnie pogadać, wymienić ostatnie wiadomości z kraju, pogadać o polityce, ale i oczywiście, co nas najbardziej interesowało - załatwić miejsce do spania oraz możliwie jakąś pracę. Wiedzieliśmy, że to nasza pilna i może jedyna prawdziwa szansa, aby właściwie rozpocząć naszą emigrację. Inaczej...musielibyśmy czekać tydzień, na kolejną mszę - a na to nie mieliśmy już pieniędzy.
Przyszliśmy prawie pod koniec mszy, co akurat było dla nas bez znaczenia. Najważniejszą sprawą stała się teraz - kwestia noclegu. Nie stać nas było już na hotel. Nasza kasa „spadała”znowu prawie do zera, po wydatkach na jedzenie, benzynę i hotel. Okazało się jednak, że nie jest tak łatwo…
Nikt akurat nie miał wolnego miejsca albo też chęci udzielenia nam pomocy. W końcu, po wielu próbach udało mi się dogadać z pewnym Maćkiem - górnikiem ze Śląska, który jak stwierdził, ma spory pokój z kuchnią. Dzielił go wprawdzie z 3 kolegami ale jeden z nich zamierzał po południu wracać do kraju, zostawiając jedno wolne łóżko.
Nie było wyjścia. Podjechaliśmy naszym super Maserati pod wskazany adres – Nobille Gasse 24. Budynek z zewnątrz prezentował się nieźle - ładny, elegancki – pomyślałem będzie chyba OK.
W środku było jednak znacznie gorzej. Na każdym piętrze, jedna zbiorowa łazienka: (WC i prysznic). Natomiast sam pokój okazał się wprost tragedią. Mieszkało w nim czterech facetów, prostych robotników. Panował tam nieopisany wprost smród; mieszanka wybuchowa...zapachu brudnych skarpetek, pościeli, cebuli, czosnku oraz dymu z papierosów. Dla mojej żony; to był zwyczajny, olbrzymi szok. Jak zauważyłem, szybko zrobiło się jej niedobrze; była bliska płaczu i omdlenia. Przytuliłem ją, więc i powiedziałem, że to może tylko na kilka dni, potem wszystko będzie OK. Ja - mając w przeszłości rozmaite męskie, no i wojskowe doświadczenia, znałem zapach bałaganu i związanych z tym, różnych niewygód. Ona, wychowywana w eleganckim, czystym środowisku, znała takie rzeczy tylko z opowiadań. Teraz stała przed kanalizacją codziennosci tzn. życia codziennego. Jej zmysły...prysły; zaczęły się burzyć wyborem między marzeniami a rzeczywistością; wygodą, mitem o wolności i beztroską – a wszechobecnym smrodem, który wyczuwalnie unosił się nad naszą najbliższą przyszłością.
Na koniec Maciek pokazał nam „nasze” łóżko. Na szczęście znajdowało się przy oknie, ale pościel już była dobrze używana. Było niestety też obezwaładniajace zmęczenie no i robiło się późno. Mieliśmy jedno wyjście awaryjne: spać w samochodzie, lub gdzieś pod mostem, w parku, na ulicy...
Żona poprosiła byśmy wyszli na chwilę, gdzieś do parku. Potrzebowała trochę świeżego powietrza. Weszliśmy po drodze do sklepu, kupiliśmy trochę jarzyn, kartofli i mięso. Było niedrogo. Doronia, która świetnie też gotuje, zrobiła potem z tego ucztę prawdziwą. Zgodnie ze starą moją zasadą. Na pocieszenie...najlepsze jest dobre jedzenie. Znalazła się też jakaś buteleczka wódki, którą moja żona piła chyba pierwszy raz w jej życiu. Po pierwszym łyku, którym się zakrztusiła – z uśmiechem powiedziała tylko...”Ach, co tam”...
Pokój wkrótce się zapełnił facetami. Byli to prości robotnicy, górnicy, którzy przyjechali do pracy w Wiedniu, zarobić parę groszy. Wszyscy niestety palili, mieli pety w ustach, ale na prośbę żony - wyszli na korytarz. Mam wrażenie, że patrzyli na nas - jak na ludzi z zupełnie innego świata. Pomimo, że byli prostymi ludźmi, jak zauważyłem - czuli przed nami, chyba jakiś szacun, respekt. Jeden z nich zauważył, że pod naszym blokiem stoi jakiś super sportowy, czerwony samochód. Powiedzieliśmy, że to nasz i że zamierzamy go sprzedać…ponieważ planujemy zostać w Wiedniu albo emigrować do Australii. A... nie mamy za bardzo pieniędzy. Maciek, powiedział, że pomoże nam auto sprzedać. Albo sam kupi. Sytuacja wkrótce, jakoś zaczęła się więc poprawiać. Żonie wrócił wigor i humor, a może pomogła wódeczka... Ach co tam...to przecież nie hipopotam!
Najgorszy problem był ze spaniem. Pierwsze kilka nocy, spaliśmy więc w ubraniach. Nie było jak i gdzie - wyprać brudnej pościeli. Problem stanowiła też zbiorowa łazienka. Okazała się być ona chyba zgodnie z duchem czasów - „koedukacyjna”. Rano - najczęściej prysznice były zajęte przez facetów spieszących się do pracy i trzeba było po prostu kąpać się w nocy, gdy wszyscy spali. W budynku większość mieszkańców stanowili Polacy...którzy przyjechali do Wiednia, w różnych celach.
Następnego ranka pojechaliśmy metrem do Centrum miasta. Głównym celem wycieczki była nie turystyka, ale raczej próba sprzedaży naszego pierścionka, który ciągle trzymałem w obcasie mego buta. Najpierw jednak przeszliśmy się Kartner Strasse po Grabenie, weszliśmy do Katedry Św. Szczepana. Ekskluzywne, bardzo drogie sklepy, eleganckie kobiety i pięknie ubrani ludzie. Weszliśmy do kawiarenki, zjedliśmy kilka bardzo dobrych kanapek z krewetkami, kawiorem. Zapomnieliśmy na tę chwilę, że w sumie nie mamy pieniędzy, ale... było tanio. Super atmosfera, kawa, wino. Zupełnie inny świat, inni ludzie. Tam na Kartner bardzo się nam spodobało, zwłaszcza Doroni.
To było właśnie dla nas, mogliśmy siebie tam odnaleźć - przynajmniej na razie, w marzeniach. Niewiele wtedy mieliśmy możliwości, ale instynktownie wiedzieliśmy, że to tylko kwestia czasu. Wiele lat potem, wielokroć wracaliśmy na kanapki, kawę i wino do Centrum Wiednia-na Graben. Wtedy, w 1979 roku trzeba było jednak szybko wracać z pięknych marzeń o przyszłości - do szarej rzeczywistości i do tego - na co było nas stać.
Przypomniałem żonie o głównym celu naszej wizyty- o pierścionku. Weszliśmy do sklepu z biżuterią, o nazwie Goldbach, gdzie w oknie widniał napis: mówimy po polsku. Pokazaliśmy pierścionek panu, który się przedstawił jako – Goldman; ponoć jego żona była Bach - i urodził się przed wojną w Warszawie. Mówił z dziwnym akcentem. Dopiero jakoś póżniej... zrozumiałem pochodzenie tegoż akcentu.
On, ten Goldman, obejrzał szybko i dokładnie pierścionek pod lupą. Zapytał: ile za niego chcemy? Przełykając ślinę ze zdenerwowania, wykrztusiłem 3,000 dolarów – ale do negocjacji. Pan Goldman, nieco jakby znudzonym głosem odpowiedział: Mogę wam dać 300 dolarów. Maks!. Próbowałem się z nim przez chwilę targować, twierdząc że kamień ma 1.5 karata, że...zapłaciliśmy za niego… 1,500 $, a nasz sprzedawca zapewniał nas, że jest wart przynajmniej dwa razy tyle. Nie wzruszyło to nic pana Goldmana. Powiedział wprost i bez emocji: Kamień - tak to brylant, ale ma stary, rosyjski szlif i w środku natomiast jakieś skazy. I, że maksymalnie on, może dać $300. A jak nie akceptujemy jego oferty, to żeby mu nie zabierać cennego czasu a tymbardziej zawracać jemu więcej głowy. Nie zgodziliśmy się sprzedać pierścionka, który był naszą nadzieją na lepsze – no i oprócz samochodu jedynym majątkiem.
Poszliśmy do kilku innych sklepów, gdzie w każdym miejscu mówili też po polsku ale z tym dziwnym akcentem. Każdy jednak oferował taką samą cenę - $250-300. Wyglądało na to, jakby Goldman do wszystkich zadzwonił i uprzedził o naszej wizycie i zamiarach. Powiedziałem żonie: to chyba zmowa. Pierścionka w końcu nie sprzedaliśmy, nie mogliśmy zrozumieć sytuacji ani zgodzić się na taką stratę. (Ostatecznie, kilka lat potem, ktoś nam go ukradł podczas włamania do mieszkania. Dostaliśmy więc w końcu za ten pierścionek - okrągłe zero...)
Poszliśmy na stację Metra. Zaczęło solidnie padać. Czekając na pociąg, widziałem, jak moja Doronia płacze. Spytałem co się dzieje. Odpowiedziała, że ma tego wszystkiego dosyć i chce wracać do kraju. Dodała: Tam mamy nasz fajny dom, mieszkanko, czystą pościel, pracę, rodzinę, przyjaciół. A tu...brud smród, brak pieniędzy, nie mamy gdzie pracować ani gdzie mieszkać, wszyscy chcą nas oszukać. Zaczęła niemal trząść się z rozpaczy. Zrobiło mi się jej bardzo żal. Odpowiedziałem na jej rozpacz twardo: Jak chcesz, bierz samochód, pierścionek – wszystko i wracaj do Polski. Wiem, że nasza przyszłość jest tutaj lub w Australii. Ja zostaję.
Po pewnym czasie uspokoiła się. Poszliśmy na spacer do parku. Kupiłem jej piękne czerwone róże. Wieczorem, wróciliśmy do mieszkania na Nobillegasse – do śmierdzącej rzeczywistości. Chyba pierwszy raz w tym mieszkaniu stał bukiet róż. Wprawdzie w słoiku po dżemie… ale ich kolor i zapach zlikwidował niemal wszystkie niedogodności. Przynajmniej na chwilę zapomnienia.
Czekały też tam na nas dobre wieści. Maciej znalazł żonie pracę w restauracji, gdzie pracowała jego ciotka. Nic wielkiego: pomoc kuchenna, sprzątanie ale niezłe pieniądze. (w dodatku,jak się później okazało mieliśmy codziennie jakieś żarcie). Wprawdzie Doronia musiała wynosić tę żywność: sery, mięso, ciasta- ukryte w rajstopach i staniku, ale… to dodawało tylko smaku naszym kolacjom. Oprócz tego Maciek znalazł kupca - na nasz samochód, który prezentował przez cały dzień różnym znajomym- za $1,800 czyli w sumie więcej, niż za niego zapłaciłem. Nie było żadnych strat.
Dwa dni potem mieliśmy już całą kasę i sytuacja zaczynała się poprawiać. Jak i humor mojej żony.
Ryszard Opara
NEon24
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy