polish internet magazine in australia

Sponsors

NEWS: POLSKA: Polska może stanąć przed poważnym wyzwaniem, jeśli chodzi o dostawy energii elektrycznej już w 2026 roku. Jak podała "Rzeczpospolita", Polska może zmagać się z deficytem na poziomie prawie 9,5 GW w stabilnych źródłach energii. "Rzeczpospolita" zwróciła uwagę, że rząd musi przestać rozważać różne scenariusze i przejść do konkretnych działań, które zapewnią Polsce stabilne dostawy energii. Jeśli tego nie zrobi, może być zmuszony do wprowadzenia reglamentacji prądu z powodu tzw. luki mocowej. * * * AUSTRALIA: Wybuch upałów w Australii może doprowadzić do niebezpiecznych warunków w ciągu najbliższych 48 godzin, z potencjalnie najwcześniejszymi 40-stopniowymi letnimi dniami w Adelajdzie i Melbourne od prawie dwóch dekad. W niedzielę w Adelajdzie może osiągnąć 40 stopni Celsjusza, co byłoby o 13 stopni powyżej średniej. Podczas gdy w niektórych częściach Wiktorii w poniedziałek może przekroczyć 45 stopni Celsjusza. * * * SWIAT: Rosja wybierze cele na Ukrainie, które mogą obejmować ośrodki decyzyjne w Kijowie. Jest to odpowiedź na ukraińskie ataki dalekiego zasięgu na terytorium Rosji przy użyciu zachodniej broni - powiedział w czwartek prezydent Władimir Putin. Jak dodał, w Rosji rozpoczęła się seryjna produkcja nowego pocisku średniego zasięgu - Oresznik. - W przypadku masowego użycia tych rakiet, ich siła będzie porównywalna z użyciem broni nuklearnej - dodał.
POLONIA INFO: Spotkanie poetycko-muzyczne z Ludwiką Amber: Kołysanka dla Jezusa - Sala JP2 w Marayong, 1.12, godz. 12:30

niedziela, 2 czerwca 2019

Ryszard Opara: AMEN - Lekarz na dyżurze w latach 70-tych

Karetka pogotowia ratunkowego w latach 70-tych. Nysa 522
Fot. Muzeum Ratownictwa w Krakowie-Wikipedia
 (CC BY-SA 3.0) 
Polska Służba Zdrowia - realia lat 70-tych - moje wspomnienia.

Amen - Autobiografia Naukowa Ryszarda Opary.  Odcinek 14
Praca w Przychodni Rejonowej, na Służewcu, to była zwyczajna rutyna. Tak naprawdę nie leczenie, tylko wypisywanie recept, skierowań, zwolnień. W kółko to samo na okrągło. Najczęściej przychodzili emeryci po recepty, z litanią narzekań i pacierzem wspomnień; lub młodzi ludzie, którzy np. zaspali po jakiejś nocnej imprezie i symulowali rozmaite choroby, aby wyłudzić zwolnienie z pracy.

 Po pewnym czasie doszedłem do takiej rutyny, że kiedy wchodził pacjent - wiedziałem już „niemal z góry”... jaki jest jego problem i czego on chce. Bez słowa; tylko z obserwacji ruchów i mimiki twarzy.

Ponieważ przychodnia obejmowała swym zasięgiem nowo budowane, bardzo modne wówczas dwa osiedla: Służew nad Dolinką i Ursynów spotykałem wtedy również, sporo ciekawych ludzi z rozmaitych dziedzin: artystów, ludzi polityki, życia społecznego. Nawiązałem trochę kontaktów towarzyskich. Niektóre trwają do dziś.

Byłem także kiedyś - w latach siedemdziesiątych lekarzem dyżurnym, na koncercie Drupiego w Sali Kongresowej, potem innych artystów. To były również ciekawe doświadczenia, tym bardziej że zawsze lubiłem muzykę (nie tylko poważną) – Drupi zaś, był moim szczególnym faworytem.


Znieczulałem paru znanych aktorów i ludzie polityki ale nazwisk nie wypada mi mówić, nie tylko ze względu na tajemnicę lekarską. Uważam, że tak jest właściwie. To zresztą bez znaczenia.

Praca w pogotowiu, miała całkiem inny charakter. Głównym zadaniem lekarza dyżurnego, oprócz wszelkich działań ratujących zagrożenia życia, była bardzo wstępna diagnostyka i podjęcie decyzji o ewentualnym skierowaniu chorego do szpitala. Jeździło się po całej Warszawie, w zależności od tego gdzie akurat był „ostry dyżur”, albo gdzie były wolne łóżka. Niewiele się chyba pod tym względem zmieniło. Ale kwestia całkowitej, gruntownej reformy służby zdrowia”, nad którą później zastanawiałem się wielokrotnie - jest obecnie i była już wówczas, nigdy nie spełnioną koniecznością.

W pogotowiu codzienność stwarzała wiele dramatycznych sytuacji. Czasem dość zabawnych, wprost niewiarygodnych. Pamiętam np. faceta, który był pijakiem i ponoć często też zdradzał - swoją żonę. Otóż ona (ta jego żona), będąc kiedyś tam w przypływie ataku zwykłej zazdrości - oraz korzystając z alkoholowej nieprzytomności męża, zdecydowała przybić gwoździami jego męskość - tzn. mosznę z jądrami - do drewnianego fotela, na którym on akurat rozebrany do rosołu...zasnął...

Było dramatycznie, boleśnie i krew się lała. Sam osobiście na widok męczarni pijanego faceta – poczułem duży ból w podbrzuszu. Potrzebne były też kombinerki a ja nie miałem żadnych narzędzi... Prócz tego, nie miałem jak pacjenta włożyć do karetki – razem z tym fotelem. Była 2.00 - w nocy. Chciałem zamówić R-kę, (Nyskę) ale żadna nie była wolna. W końcu wysłali mi jakąś ciężarówkę, która zawiozła oboje poszkodowanych na ostry dyżur. Do chirurga i psychiatry. Ja w czasie podróży musiałem tego faceta ściskać wacikami za "bizuterię", bo nie było jak zatrzymać krwawienia. W końcu sprawa zakończyła się pomyślnie i jak się potem dowiedziałem bez rozwodu. Jak dalej układały się ich stosunki nie wiem.

Kilka przypadków nazwisk osób publicznych (już nieżyjących), jednak wymienię…..
Być może nikt nie uwierzy...ale utkwiła mi np. w pamięci bardzo, moja dość przypadkowa wizyta u byłego 1-go Sekretarza PZPR, Władysława Gomółki, który wezwał Pogotowie do siebie, pod jakimś zmyślonym nazwiskiem i także trudnym do negacji, pretekstem bólów serca. Pojechałem do niego na ul. Parkową i zacząłem go badać, najpierw zmierzyłem ciśnienie, posłuchałem serca. Po chwili zapytał mnie, czy wiem kim on jest. Odpowiedziałem, że oczywiście tak - natychmiast go rozpoznałem. Zdziwiło mnie natomiast to - co usłyszałem:
- Właściwie, Panie Doktorze, ja czuje się dobrze…. Chciałem tylko z kimś… po prostu pogadać...


Żył chyba w luksusowych warunkach - ale nie mógł, nigdzie wychodzić ze swojego apartamentu. Był w areszcie domowym. Zrobiło mi się go trochę żal – jako zwykłego, starszego człowieka. Zapytałem, czy mógłbym coś dla niego zrobić. Zanim odpowiedział, do pokoju, w którym do tej pory byliśmy sami, wkroczyło parę osób i… zostałem wyprowadzony oraz wylegitymowany.

Potem byłem wzywany, kilka razy na Komendę Milicji, gdzie wypytywano mnie zawsze to samo, do znudzenia. Tak jakby chcieli dowiedzieć się czegoś więcej ale pytali: „Jak się tam znalazłem i o czym rozmawialiśmy”. Zawsze odpowiadałem tak samo: „Pojechałem jako wezwany lekarz pogotowia, zlecenie przyjeła Recepcja Pogotowia a więc zbadałem pacjenta i nic więcej”.

Dla mnie „Towarzysz Wiesław” jak go wtedy nazywano, był po prostu pacjentem, osobą chorą. Jak się potem dowiedziałem, miał wtedy zdiagnozowanego raka płuc i niedługo potem zmarł.


Innym razem, byłem wezwany do Niny Andrycz (też pod zmienionym nazwiskiem) na Al. Róż. Z początku nie wiedziałem nawet, kim ona jest, nie rozpoznałem jej. Zacząłem rutynowo jak zawsze od wywiadu, pytając co jej dolega, w czym mogę pomóc. Ona odpowiedziała na to:
- Panie doktorze, mam problem ze swoim wiekiem. Wszystko naprawdę, wszystko mnie boli, dolega. Cierpię na ten... na SKS... To ten SKS mnie jebie" dodała bez cienia skromności...
Zapytałem: - A co to ten SKS? Nie znam naprawdę takiej choroby ani skrótu medycznego”.
-  SKS... Panie doktorze... To starość, kurwa – starość - odpowiedziała bezpruderyjnie.

Wiedziałem, z karty, że ma sześćdziesiąt parę lat, odpowiedziałem więc, tak trochę dla żartu:
- No wie Pani,… Ja też już mam ponad sześćdziesiąt i czuje się dobrze. I ten SKS, wcale mi nie dolega.

Pani Andrycz założyła okulary, przyjrzała mi się parę razy dokładnie, potem poszła do drugiego pokoju po inne okulary a potem i po dłuższej chwili namysłu wolno wycedziła:
- To dziwne…., naprawdę, wcale nie wygląda Pan na sześćdziesiątkę.
Faktycznie – nie pomyliła się - miałem wtedy 27 lat.


Pewnego dnia, zostałem wezwany - do akurat nowo otwartego hotelu „Forum” - do pacjenta z bardzo ostrymi bólami brzucha. Okazało się, że był to atak kolki, spowodowanej kamicą nerkową. Pacjent był Gruzinem; mówił po rosyjsku (ja też). Nazwiska nie pamiętam. Wzywał już Pogotowie parę razy - każdy lekarz dawał mu jakieś zastrzyki, które Nic - lub naprawdę niewiele pomagały. Facet miał zrobione RTG jamy brzusznej – na której wyraźnie było widać „piasek” w nerkach. Mocno cierpiał, zwijał się wprost z ogromnego bólu. Dałem mu zastrzyk, którego nauczyłem się jeszcze w wojsku, od starszych lekarzy z Rosji. Była to tzw. metoda „pęcherzyków”- wkłucie NaCl - zwyczajnej soli fizjologicznej, ale podawanej „śródskórnie” - w okolicach miejsca dolegliwości.

Technikę opracowano w latach II Wojny Światowej, na froncie kiedy brakowało - silnych leków przeciw- bólowych, a zwłaszcza narkotyków. Zastrzyk sam w sobie powodował ostry ból i przerywał błędne koło -odruchu bólu. Połączyłem to z prostym zabiegiem akupunktury, którego nauczyłem się w przychodni przeciwbólowej w Szpitalu Banacha oraz dodałem też, przy okazji - kilka prostych zaleceń, praktycznych i dietetycznych. Np. doradziłem wypić 4 butelki piwa; wziąć silny zastrzyk przeciwbólowy (z morfiną) i wsiąść... (oczywiście jako pasażer) na motor. Gdzieś w lesie, aby wytrząść i „wysikać” ten piasek nerkowy. Wszystko okazało się bardzo skuteczne. Mojego pacjenta Gruzina, przestało w ogóle boleć. Na kolejnym zdjęciu RTG, które sam zleciłem – piasku w nerkach więcej nie było widać...
Przez chyba następne 2 tygodnie swojego pobytu w kraju, wezwał mnie na konsultacje, jeszcze parę razy ale już tylko mnie.

Tuż przed wyjazdem, niemal wyleczony, z pewnością bez dolegliwości zaprosił mnie, prywatnie, po dyżurze - na pogawędkę i kieliszek koniaku. Poszedłem do niego - do Hotelu Forum. W trakcie rozmowy, powiedział, że jest członkiem Komitetu Centralnego Partii w Gruzji i zaprosił na wizytę tam, do Tbilisi. Ponieważ, było to raczej mało realne, podziękowałem ale podałem swój adres, telefon – na wypadek jego ponownej wizyty w Polsce. On - na odchodnym podarował mi w prezencie koniak, w bardzo eleganckiej butelce. Nie przywiązałem żadnej wówczas uwagi do tego prezentu, tym bardziej, że miałem w swoim gabinecie już wiele butelek - różnych koniaków. Wtedy sądziłem, nie będę w stanie tego wypić do końca życia. Nie przepadałem nigdy za bardzo, za koniakami. Ale podobała mi się jednak bardzo kryształowa butelka, która przedstawiała smoka - ziejącego ogniem. Dlatego parę lat potem poprosiłem brata, aby wysłał mi pocztą tenże koniak do Australii, gdzie trzymałem go potem na eksponowanym miejscu, swojego prywatnego biurka.

Kilka lat później w Sydney, pracując jako lekarz; pewnej soboty wieczorem, po dyżurze, byłem zaproszony na urodziny ordynatora tegoż oddziału - Dr Shyringa, na jego pięćdziesiąte urodziny. Byłem już bardzo spóźniony; była sobota, wszystkie sklepy zamknięte. Nie miałem w domu niczego eleganckiego a więc po krótkim namysle, zapakowałem ładnie, tenże właśnie Gruziński koniak - aby go dać w prezencie urodzinowym. 

 Wiedziałem, od kolegów, że Alan (dr Shyring) był znawcą i wielbicielem dobrych koniaków.

Następnego dnia, Alan zadzwonił do mnie, z pytaniem: czy ja na pewno wiem, co dałem jemu w prezencie. Okazało się, że był to koniak wyjątkowy, który robiono tylko i wyłącznie dla... Stalina, o czym ja nie miałem zielonego pojęcia. Każda butelka miała swój numer i była katalogowana. Ponoć wartość rynkowa tego koniaku w Australii - według ekspertów (znajomych Alana), była kilka tysięcy dolarów.
Wyprodukowano ją być może, po śmierci dyktatora. Tak przypuszczał Alan i zaprosił mnie na wspólną degustację. Ostatecznie okazja była wyjątkowa. 

 Najważniejsze urodziny w życiu mężczyzny – to pięćdziesiąte – jak to Dr Alan powiedział.
Wieczorem wypiliśmy cały koniak... Był rzeczywiście więcej niż rewelacyjny. Nigdy w życiu potem (i przedtem) nie piłem czegoś tak dobrego. Sama butelka, wypełniona po wspólnej libacji... jakimś tam „koniakopodobnym płynem brandy”, pozostała już na zawsze w kolekcji i posiadaniu doktora. Takie to były ciekawe czasy...


Ale wracając do Polski i tamtych czasów….
Moje życie, jako lekarza w Polsce było w tych czasach, naprawdę bogate i pełne wrażeń.
Nigdy wtedy się nie nudziłem nicością. Zarabiałem może niewiele, ale mimo wszystko nie było źle; zawsze też lubiłem się bawić i tańczyć. Moim (naszym) ulubionym lokalem były wtedy słynne „Kamieniołomy” – restauracja z dancingiem w hotelu Europejskim. Znałem tam kierownika sali i kuchni i chociaż było tam dla mnie taniej, niż dla innych…dwie wizyty w tychże Kamieniołomach stanowiły równowartość mojej miesięcznej pensji. Chodziliśmy więc tam z żoną, tuż po wypłacie, potem resztę miesiąca stołowaliśmy się u dziadków, rodziców żony lub też mojej mamy. Tak na zmianę, żeby nikogo nie nudzić i nie nadużywać.


W „Kamieniołomach” pierwszy raz w życiu widziałem „StripTease”. A... pewnego razu jakaś piękna, długonoga blondynka, tańczyła, rozbierała się w takt niesłychanie popularnego wówczas nagrania w wykonaniu klarnecisty Acker Bilka „Mały kwiatek”. Ponieważ z racji moich znajomości, stolik miałem zawsze przy scenie, przyjrzałem się z bliska kobiecie. Oglądałem nie tylko ciało. Twarz też wydawała mi się znajoma, chociaż ubrana - w peruce.
Następnego dnia, zapytałem mojej koleżanki (Pani Doktor) na dyżurze w szpitalu, czy poprzedniego wieczora była może przypadkiem w Kamieniołomach. Odpowiedziała tak...bez słowa; zmieszaniem i rumieńcem na twarzy. Potem dodała, że też mnie widziała; lubi to co robi i ma nadzieję, utrzymam w tajemnicy nasze spotkanie. Dotrzymałem słowa – dziś mówię o tym pierwszy raz.


Nie wspominam też jej nazwiska. Była dobrą żoną, matką i lekarzem a że dyżury miewała w różnych miejscach i „okolicznościach” – to była wyłącznie jej sprawa. Każdy ma prawo do prywatności. W sumie lata siedemdziesiąte; pamięci młodości – lata początków dorosłości – z perspektywy czasu i przemijania; oraz obecnej rzeczywistości - wspominam z wielką radością i rozrzewnieniem. 

 Pomimo wielu problemów ideologi i ograniczeń materialnych – nie było wcale tak źle, (jak niektórzy piszą) a dla ludzi z energią, inwencją – był to czas pokazania swoich wartości.

Młodość dodawała mi skrzydeł – a tam, w marzeniach nie było już żadnych ograniczeń.

Ryszard Opara
NEon24

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy