Polski fiat - (126p), symbol epoki Edwarda Gierka Fot. Mat. prasowe |
AMEN - Autobiografia Naukowa Ryszarda Opary. Odcinek 15
Epoka Gierka – i... niespodziewany wyjazd z PRL.
W latach 70-tych epoce Gierka, sytuacja ekonomiczna w Polsce zaczęła się też trochę poprawiać. Samochody, telewizory stawały się popularne i łatwo dostępne. Sklepy były coraz lepiej zaopatrzone w towary, pojawiły się Pewex-y, gdzie można było nabyć wiele rzeczy - za dolary, ale można było. Oczywiście o ile miało się pieniądze, albo „bony dolarowe”. Dżinsy kosztowały 7-15 dolarów. Były one również dostępne na bazarze Różyckiego na Pradze oraz na „Ciuchach” w Rembertowie. Można tam było kupić właściwie prawie wszystko. Polacy są z natury - bardzo przedsiębiorczy.
W połowie lat siedemdziesiątych, łatwiej było o paszport czy wyjazd za granicę.
Pojawiło się wiele rozmaitych aspektów kultury Zachodu: prasa, filmy, książki. Wielu takich jak ja zaczęło też myśleć o emigracji – chociaż nie było to proste. Tutaj obowiązywały wciąż kanony życia w PRL.
W tych czasach właściwie, dość rzadko widywałem się z żoną, która po skończeniu socjologii na Uniwersytecie; w 1978r wyjechała na stypendium do USA. Do Indianapolis. Było jej tam chyba dobrze -nawet miałem pewne obawy czy wróci. Nie tylko przyjechała z powrotem, ale jeszcze przywiozła ze sobą sporo ubrań i jak na tamte czasy bardzo dużą kasę - 1500 dolarów. Po prostu po zajęciach na Uniwersytecie – ciężko pracowała, gdzieś tam - w restauracji.Natomiast ja w tym czasie, też pracowałem na okrągło, ale wszystkie pieniądze jakoś wydawałem. Zawsze był jakiś poważny powód.
Pewnego dnia moim pacjentem w szpitalu był znany piłkarz zawodowy, były reprezentant kraju (WS), który właśnie wrócił z kontraktu we Włoszech i przywiózł stamtąd cudowny samochód. Kabriolet...i to w dodatku Maserati. Chciał go sprzedać, bo samochód miał już 10 lat, wymagał serwisu, często się psuł. Mnie natomiast, urzekła sportowa sylwetka tego samochodu a najbardziej chyba srebrne szprychy w kołach. Znałem kilku pacjentów, którzy byli dobrymi mechanikami oraz remontowali samochody dla rajdowców, którzy po dokładnym obejrzeniu auta, powiedzieli, że wszystko jest do zrobienia i poradzili mi go kupić.
Mieliśmy wtedy dwa fiaty: 126p, którym jeździła żona i dużego 125p, którym jeździłem ja, jeżeli teściowie mieli dobry humor. Pan WS miał trochę problemów z sercem i przestał grać zawodowo. Po kilku dniach uzgodniliśmy cenę. Dałem w rozliczeniu prawie nowego malucha i parę groszy.
Wkrótce, zacząłem jeździć po Warszawie - „super-duper” czerwonym, sportowym, kabrioletem. Oprócz tego, że marzyłem o takim aucie, chciałem także sprawić żonie miłą niespodziankę, która wracała za parę dni do kraju. Wiem dobrze, jak kobiety lubią tak miłe niespodzianki. Ona nic o tym oczywiście nie wiedziała.
Wyznaczonego dnia, pojechałem na Okęcie nowym autem - nabytkiem i ustawiłem go tak, żeby rzucał się w oczy - super prezentował i żeby go wszyscy mogli podziwiać. Wtedy jeszcze można było parkować, właściwie wszędzie...
Był piękny majowy dzień, otworzyłem nawet dach –tak, aby naprawdę zaimponować mojej Doroni. Miałem również ze sobą, wielki bukiet różnokolorowych bzów (jej ulubione majowe kwiaty). Ale, kiedy wylądował samolot, (co wtedy można było oglądać z okien lotniska); wśród wysiadających pasażerów - nie mogłem jakoś znaleźć i rozpoznać żony. Straciłem prawie całkiem nadzieję, myślałem, że być może nie zdążyła na samolot (nie było wtedy jeszcze komórek).
Jako ostatni pasażer, wysiadła i zaczęła schodzić na lotnisko - dosyć tęgawa kobieta... w spodniach w kratę... i długich, kręconych blond włosach. Pomyślałem:
„to chyba nie może być ona, bo przecież Doronia była brunetką, zawsze szczupła.”
Po dłuższej chwili okazało się jednak, że to ona. Pracując w Ameryce w restauracji, objadając się lodami przytyła 10 kg; w dodatku dla niepoznaki, jako niespodziankę, założyła długą blond perukę. Po raz pierwszy i ostatni w życiu, moja żona była taka gruba.
Powitanie z początku było niedowierzaniem lub roz...tego czarowaniem. Rozmowa nie kleiła się.
Kiedy wyszliśmy z lotniska, rzucił jej się w oczy piękny czerwony kabriolet. Zakrzyknęła z zachwytu: Jakież śliczne auto”. Podeszliśmy razem, bo ona też... koniecznie chciała to cudo obejrzeć.
Nic nie mówiąc, otworzyłem po „szarmancku” drzwiczki dla niej i zakomunikowałem – Jest nasz.Nie mogła z początku uwierzyć, a po jakimś czasie... bardzo polubiła nim jeździć.
Często też miewaliśmy argumenty prozaiki. Kto dziś jedzie Maserati…?, każde z nas miało jakiś ważny powód.
Ponieważ dużo pracowałem, rzadko w sumie się widywaliśmy, żona często przychodziła na dyżury do szpitala, czasem nawet asystowała do operacji. W nocy czasem nie było operacji ani zabiegów - można było odpocząć, trochę pospać. Pomimo tak intensywnej godzinowo pracy, właściwie nigdy nie byłem zmęczony. Wyrobiłem w sobie taką rutynę: zasypiałem w ciągu sekundy, kiedy miałem wolną chwilę w szpitalu czy karetce. Budziłem się czasem po kilku minutach - wypoczęty. Jedynym kłopotem był problem z ubraniem - woziłem więc ze sobą zawsze zapas koszul, bielizny a rezerwę miałem także w swojej szpitalnej szafce.
Wyjazd z PRL – Grecja - Turcja – Austria i...Pewnego dnia Doronia przyszła do szpitala na dyżur z gazetą Życie Warszawy, w której była informacja o wycieczkach organizowanych przez PZMot (Polski Związek Motorowy) - do Grecji. Warunkiem było posiadanie własnego samochodu. PZMot organizował wszystko: hotele, benzynę, trochę dolarów. Najważniejszym jednak było to, że PZMot gwarantował również, załatwienie wszystkich paszportów i potrzebne wizy. Był czerwiec 1979 r. Natychmiast, wzrokowo podjęliśmy decyzję. Powiedziałem, tak po cichu żonie, by złożyła w PZMot nasze papiery, co będzie dalej - zobaczymy. A nuż się uda. Dorota była wprawdzie dwa razy w USA, a ja na zachodzie nigdy nie byłem nigdy. W dodatku pamiętałem doskonale słowa Pułkownika Sterna z WITU, które wypowiedział w dniu zwolnienia mnie ze służby wojskowej. Te słowa ciągle dźwięczały mi w uszach:
-Nigdy ale to nigdy - Towarzysz Porucznik nie dostanie paszportu, aby wyjechać za granicę!!!!
Pamiętajcie o tym – na zawsze - towarzyszu poruczniku…!
Poza tym, w tamtym czasie, raczej rzadko puszczano małżonków za granicę - razem.
Powiedziałem żonie:
- Spróbujmy, najwyżej odmówią.
Tylko pamiętaj - nikomu absolutnie ani słowa, o naszych zamiarach.
Złożyliśmy wszystkie papiery, zadatek; wszystko co tam tylko było wymagane.
Dwa tygodnie później -kiedy niemal zapomniałem o naszych planach, żona przyszła po raz kolejny do szpitala na dyżur, z listem poleconym...wzywającym nas oboje - do odbioru paszportów. Moją pierwszą reakcją, po opadnięciu szczęki zdumienia, były słowa skierowane cichcem do żony:
- Kochanie pamiętaj, tylko absolutnie nikomu o tym nie mów. Nawet naszym rodzicom.
Ja też absolutnie NIKOMU - NIC.
Najważniejszym problemem oczywiście były pieniądze. Oficjalnie, wtedy można było wywieźć - „na parę” Oparów 130.- $. Na wycieczkę do Grecji to by i wystarczyło, ponieważ wszystko hotele wyżywienie i benzyna były opłacone z góry.
- Ale z czego my będziemy żyć, jak wylądujemy w Wiedniu?
(Takie były nasze plany, ponieważ wtedy do Austrii – Polacy mogli wjechać bez żadnej wizy. Ale, plany to plany ale w rzeczywistości...)
Nie mieliśmy tam żadnych znajomych, ani pracy. Język niemiecki nie był naszą mocną stroną. Nie chcieliśmy także ryzykować „przemytu” ok. 1.600 dolarów, które mieliśmy schowane w poduszce na „czarną godzinę”. Baliśmy się zwyczajnie kontroli celnej na granicy. Było wiele takich dylematów. Było wprawdzie nasze Maserati, które zamierzaliśmy w Wiedniu sprzedać....
- Ale… zanim to będzie możliwe, skąd wziąć gotówkę, na mieszkanie, jedzenie itd. itp. ?
Na dwa tygodnie przed wyjazdem, Dorota była u swojej fryzjerki, której mąż właśnie wrócił z pracy w ZSRR (gdzie pracował - mjako monter przy rurociągu Przyjaźń). Przywiózł ze sobą pierścionek z brylantem o wadze 1,5 karata i chciał go sprzedać za 1,500 $ - twierdząc, że jego wartość- to kilka tysięcy dolarów! Zdecydowaliśmy się kupić ten pierścionek i zabrać za granicę - jako nasz majątek emigracyjny. Wpadłem na taki pomysł, zrobienia małej dziurki w obcasie swego buta i wsadziłem pierścionek tam, zaklejając dokładnie cholewę tak, aby nic było widać. Robota jak starego szewca - fachowa.
Tydzień przed wyjazdem, „nomen omen” dostaliśmy zaproszenie na premierę wspaniałej sztuki Sławomira Mrożka „Emigranci” w Teatrze Współczesnym. Oglądaliśmy ją tym razem z wielkim przejęciem. Liczyliśmy już bowiem każdy dzień do wyjazdu, starając się utrzymać pozory normalności w pracy i codziennych relacjach. Ustaliłem nawet daty swoich dyżurów w szpitalu, pogotowiu, na następny miesiąc, tak jakby nic się nie zmieniało. Nikt też nie wiedział o naszych zamiarach wyjazdu - no i oczywiście emigracji. Nawet najbliższa rodzina, której powiedzieliśmy oboje, że jedziemy na parę tygodni urlopu nad morze.
Ostatnie dni w kraju upływały nerwowo, w obawie, że zaraz przyjdzie do nas milicja i nakaże nam - a już na pewno przynajmniej mnie - oddać paszport. Dlatego, po dłuższej naradzie na spacerze w lesie, postanowiliśmy wyjechać, zniknąć z domu. Powiedziałem kolegom, że biorę parę dni wolnego, bo jedziemy do Kasprowego w Zakopanem. Planowaliśmy spędzić tam ostatnie 3 noce w Polsce. Tam nas nikt nie znajdzie; rano przekroczymy granicę, do której była tylko godzina jazdy... Udało się bez żadnych problemów. Ostatnią wieczerzę spędziliśmy spacerując po Krupówkach, Gubałówce gdzieś przy oscypku i góralskiej herbatce.
Nasz plan był prosty.Jedziemy razem z całą wycieczką PZM-ot do Grecji, do miejscowości Loutraki (Peloponez).Potem wracamy już osobno i w Budapeszcie skręcamy do Wiednia, tylko sami- razem.
W tamtych czasach, Polacy mogli wjechać do Austrii i Szwecji na paszporcie ale bez wiz.
Planowaliśmy oboje, po prostu nie wrócić do kraju i spróbować może z Wiednia do Australii,
a w najgorszym razie, poprosić tam o azyl i zostać w Austrii.
PZMot wyjazd grupowy zaplanował na 29.08.1979 roku. Pierwszy postój miał być - już za granicą w Budapeszcie, gdzie był już opłacony hotel i tam wszyscy mieliśmy się spotkać ok. godz. 18.00 – na wspólnej kolacji... ( nazwy hotelu nie pamiętam).
Przekroczenie granicy PRL
Przejazd przez granicę, ku naszemu zdumieniu, odbył się właściwie bez żadnej kontroli. Sprawdzono paszporty, zapytano dokąd jedziemy, co wieziemy? Powiedzieliśmy, że mamy 130 dolarów oraz tylko radio Grundig, które dokładnie obejrzano i wpisano do mojego paszportu. Tuż po przekroczeniu naszej granicy, w Czechosłowacji, zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę.Trwając w objęciach...życzyliśmy sobie nawzajem szczęścia i pomyślności na nowej drodze życia. Wiedzieliśmy, że to jest dzień, na który oboje czekaliśmy od dawna.
Do pełnego szczęścia jeszcze była daleka i długa droga...ale
Oboje byliśmy pewni, że to dobra, jedyna droga – do wolności – i do przyszłości.
Ryszard Opara
NEon24
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy