Panorama Wiednia. (public domain) |
Odcinek 18 Autobiografii Naukowej - AMEN Ryszarda Opary
Długa Droga do normalności na emigracji: Austria – ale jednak Australia.
Po sprzedaży naszego auta „cuda” Masserati, które pożegnaliśmy z wielkim bólem wokół serca, zaczęło się powoli jakoś nam układać. Mieliśmy już trochę kasy, zaczęliśmy też poznawać ludzi, z naszego budynku; wprawdzie pod kościołem i w niedziele...co wydawało nam się raczej dziwne, ale wszyscy, jakoś tak, właśnie tam funkcjonowali. Najważniejsze, że dawali sobie radę.
Byli z rozmaitych miast, rozmaitego wykształcenia, w różnym wieku – w podobnej sytuacji do nas. Nikt chyba nie pracował w swoim zawodzie. Większość chciała emigrować do Ameryki, lub Kanady. Prawie nikt nie myślał o Australii, co zaczęło budzić w naszych głowach niepokój, wątpliwości.
Ale to były sprawy marginesu przyszłości, które mogły się dopiero precyzować w dali – przedtem musieliśmy rozwiązać nasze wszystkie problemy teraźniejszości.
Pierwszym, najważniejszym zadaniem, było wynajęcie jakiegoś przyzwoitego mieszkania.
Udało się to nam zrobić w ciągu kilku dni. Znaleźliśmy małe mieszkanko na Mariahillfer Strasse - schludne i jasne, na 2-gim piętrze, z własną łazienką. Blisko centrum Wiednia i pracy Doroni. Kosztowało sporo, jak na nasze ówczesne możliwości, ale zrobiłem to głównie dla żony. Ona zresztą, w sumie na nie - sama zarabiała. Teraz - ja musiałem szybko znaleźć jakąś pracę.
Był jednak problem z językiem. Znałem wprawdzie niemiecki trochę, ale słabo – myślałem, że jako anestezjolog, może jakoś dam sobie radę. Język przecież nie jest podstawą leczenia – akurat w tej specjalizacji, gdzie rozmowa z pacjentem zdarza się tylko w stanach przytomności – a znieczulenie jest bez słów i konieczności rozmowy.
Zacząłem szukać w książce telefonicznej lekarzy z nazwiskami o polskim brzmieniu. Próbowałem też przez nowych znajomych, których w Wiedniu przybywało nam niemal co dzień. Aż pewnego dnia…Bingo. Udało mi się znaleźć lekarza anestezjologa, który do niedawna pracował w szpitalu na Banacha a potem na Lindleya. Zadzwoniłem wieczorem i już następnego dnia byłem u niego w szpitalu. Wprawdzie nigdy przedtem go nie spotkałem, ale słyszałem o nim. Przyjął mnie miło. Okazało się jednak, że Wiedeń był dla niego tylko przystankiem w drodze do USA, a ja mogę zająć jego miejsce, pracę. A więc super pomyślałem. Fortuna sprzyja kreatywnym śmiałkowm.
Niestety, parę dni potem okazało się, że owszem mogę tam pracować – w zastępstwie kolegi... ale dopóki nie zdam egzaminu z języka niemieckiego – nie będą mi nic płacić. Taka była decyzja dyrekcji.
Przez 4 tygodnie pracowałem więc za darmo; wykonując normalną pracę anestezjologa, potem uczyłem się języka ale kiedy zobaczyłem żonę przychodzącą zmęczona do domu z pracy, późnym wieczorem..., wiedziałem, że muszę znaleźć zajęcie, która jednak będzie przynosić dochody. Inaczej wszystkie jej zarobki pójdą na mieszkanie, dojazdy i wyżywienie. Tym bardziej, że Doronia za swoją ciężką pracę, chciała też coś kupić sobie...jakąś sukienkę albo może buty, torebkę, ubranie na zimę, pójść do fryzjera, zrobić paznokcie, manicure... Jak to kobieta - ma pewne priorytety, które pomagają unikać stressów oraz utrzymać jej napiętą równowagę ducha; wtedy nawet z logiką rzeczywistości - nie byłoby kłopotów.
Podszedłem znowu do Maćka, który już wszystkich w Wiedniu znał, prawie wszystko mógł załatwić. Tak było i tym razem. Miał dla mnie pracę w rozlewni wina. Niezbyt może ambitną, niezbyt zgodną w moim medycznym wykształceniem, ale za to nieźle płatną.
Moim zadaniem było mycie brudnych, starych butek po winie, potem nalewanie trunku z beczki, odpowiednie nalepkowanie i pakowanie. Praca na akord. Jeżeli dobrze się sprężyłem, czasem mogłem nawet zarobić 200 szylingów dziennie. Czyli niemal tyle...co bym zarabiał jako lekarz - specjalista. W dodatku płacili gotówką - codziennie.
Po pewnym czasie, okazało się, że właścicielami firmy są...Polscy emigranci z roku 1968.
Ale to nie było ważne...Doszedłem do wniosku, że popracuję w tej rozlewni kilka miesięcy, zarobię kilkanaście tysięcy szylingów; dopiero wtedy pójdę na właściwy kurs niemieckiego, zdam egzamin – wtedy zacznę pracować w szpitalu.
Doronia była chyba zadowolona z mojej decyzji i choć oboje pracowaliśmy całkowicie nie w swoich zawodach, była w tym oczywista sprawiedliwość. Może i bez żadnej przyszłości, ale w pewnych sytuacjach teraźniejszosć jest mniej ważna niż własnie przyszłość. Życie i tak - składa się przecież - z „tym czasów”, które tworzą przeszłość dla przyszłości.
A jednak dalsze wypadki, zupełnie już niezależnie od nas, potoczyły się całkiem inaczej.
Jesień 1979 roku obfitowała mocą wydarzeń na arenie międzynarodowej; głównie w ZSRR i na bliskim wschodzie, które ostatecznie...okrzyżowały nasze pomysły czy też plany pozostania w Austrii, do czego zaczęli nas namawiać znajomi... i nad czym my oboje też zaczęliśmy się coraz poważniej zastanawiać. W sumie przecież Wiedeń to piękne miasto: muzyka, Opera, Dunaj; cała Austria jest też urocza. Szczególnie małe miasteczka, okolice Grazu, Alpy i wiele innych miejsc.
Najpierw w wyniku Rewolucji Islamskiej w Iranie, doszło tam - do obalenia Szacha: Rezy Pahlawi. Władzę w kraju przejęli fundamentaliści islamscy oraz Ajatollah Chomeini. Wkrótce zaś potem, zaczęła się okupacja Ambasady USA w Teheranie. W rezultacie starć zatrzymano pracowników oraz gości tej placówki dyplomatycznej ( w sumie ponad 100 osób) - jako zakładników rewolucji. Niemal równolegle, wybuchł zbrojny konflikt w sąsiednim Afganistanie – no a wkrótce potem - wkroczyły tam wojska radzieckie. Bliski Wschód zaczął znowu płonąć...
Nagle, niespodziewanie wytworzyło się prawdziwe zagrożenie kolejnej Wojny Światowej, która zgodnie z jakimiś tam przepowiedniami, uznanego powszechnie Nostradamusa - miała się rozpocząć właśnie tam- na Bliskim Wschodzie. A stamtąd do Austrii – nie było już tak daleko. W prasie, we wszystkich mediach i telewizji Wiednia, wyczuwało się ogromne napięcie oraz niepokój o przyszłość. Pisano w gazetach wprost - o możliwości wkroczenia wojsk Układu Warszawskiego do Austrii. Wielu dziennikarzy przypominało o obecności Armii Radzieckiej oraz okupację Wiednia, która tak naprawdę, zakończyła się nie tak dawno – dopiero w końcu lat sześćdziesiątych. No i Austryjacy dobrze pamiętali, cały czas o tym rozmawiali...na ulicy, w pracy, kawiarniach.
Z naszego punktu widzenia, zdecydowaliśmy, że nie możemy dłużej ryzykować naszej przyszłości - obecnością w Wiedniu. Zaledwie parę tygodni wcześniej, uciekliśmy od socjalizmu – i z PRL. Istniało poważne zagrożenie, że w przypadku wkroczenia wojsk Układu Warszawskiego do Austrii wpadniemy w łapy Urzędu Bezpieczeństwa oraz milicji - jako jedni z pierwszych. Z perspektywy czasu, może wydawać się to przesadną ostrożnością, ale wtedy naprawdę zaczęliśmy się bać.
Pierwszą rzecz, którą wtedy zorganizowaliśmy (idąc do specjalnego wydziału Policji w Wiedniu - zgłaszając chęć pozostania w Austrii na stałe), uzyskaliśmy zgodę i tzw. „Frendempass Osterreich”; paszport zezwalający na stały pobyt w Austrii, ubieganie się o prawo do pracy, zasiłek chorobowy etc. etc.
Kolejnym krokiem, wynikajacym z naszych obaw o przyszłość, była wizyta w Ambasadzie Australii w Wiedniu, gdzie złożyliśmy wniosek o zgodę na emigrację, do tego właśnie kraju. Wypełniliśmy wszystkie konieczne papiery i kazano nam czekać na decyzję - pozwolenie.
Nie mieliśmy pojęcia - jak długo to będzie trwało, wezwano nas dwa razy na spotkania/rozmowy. Były one dość kordialne, ale też informatywne. Bardzo wielu rzeczy, dowiedzieliśmy się o naszym przyszłym miejscu pobytu. W Australii potrzebowano młodych dobrze wykształconych ludzi. Byliśmy zapewne idealnymi kandydatami, bo zaledwie 5 tygodni później, dostaliśmy formalną zgodę - akceptację na emigrację do Australii oraz następnie listem poleconym informację, że...:
„Nasz wylot z Wiednia do Sydney jest zaplanowany na dzień 15 stycznia 1980 roku”.
Byliśmy naprawdę uradowani taką decyzją. Dostaliśmy ją tuż przed Świętami Bożego Narodzenia. To był dla nas wspaniały prezent gwiazdkowy. Aby to uczcić, na Wigilię wypiliśmy parę butelek francuskiego szampana, (który kupiłem w swojej pracy za „śmiechu warte” pieniądze).
W drugi dzień świąt poszliśmy razem, PIESZO - na Lotnisko w Schwechat.
Zajęło nam to cały dzień, bowiem w jedną stronę to ok. 35 kilometrów. Wróciliśmy pod wieczór. Zmęczeni, ale zadowoleni. Tak bardzo, mimo wszystko - nie mogliśmy się doczekać naszego wyjazdu. Ja - oczywiście nie powróciłem już do szpitala, choć wielu znajomych przekonywało nas aby mimo wszystko, nie przejmować się sytuacją polityczną i wbrew medialnym niepokojom, bez żadnych problemów pozostać w Austrii, gdzie ich zdaniem mieliśmy naprawdę dobrą przyszłość. Dużo lepszą niż na końcu świata – w Australii...
Dla nas, wtedy nie było już żadnych wątpliwości, ani odwrotu.
Przenosimy się na drugi koniec...świata – w nadziei na spokój i normalne życie – z dala od PRL-u.
Doronia skończyła swą pracę przed świętami (ja zresztą też). Ostatnie dwa tygodnie, spędziliśmy na zwiedzaniu Wiednia (Pałac Schonbrun, Hofburg; muzea, Opera, Prater, Grinzing i wiele innych miejsc). Włóczyliśmy się też po restauracjach i winiarniach... tak, że nasze oszczędności zredukowały się do niemal zera. Chcieliśmy skorzystać z naszych wakacji, ostatnich może dni w Europie i pożegnać się z Wiedniem.
Australia była dla nas symbolem, początkiem nowego życia, świata, nowego w ogóle. Pieniądze stały się więc, dla nas wtedy – nieważne... Jak wynikało zresztą z naszych rozmów w Ambasadzie, zgodnie z udzielonymi nam informacjami - wszelkie koszta naszej podróży płacił rząd Australii. Oprócz tego, po przyjeździe do Sydney, od razu mieliśmy dostać pokój w Hostelu Emigrantów i zasiłek dla bezrobotnych. Wiedzieliśmy też, że ten zasiłek będzie kilkukrotnie wyższy, niż nasze pensje w Polsce. Nie było się więc - o co martwić, trzeba było się zabawić i wykorzystać maksymalnie nasz pobyt w Wiedniu. Nie wiedzieliśmy przecież wtedy... czy oraz kiedy tu jeszcze wrócimy.
Nasze wspomnienia tamtych dni, pozostają żywe w pamięci, niezapomniane, wesołe i beztroskie. Na Lotnisko Schwechat, zabrał nas autobus, spod Ambasady Australii.
Wszystko było znakomicie zorganizowane...
Tak zaczynał się kolejny, być może najważnieszy rozdział w naszym życiu.
Czekaliśmy na to z utęsknieniem...wtedy jeszcze może nie wiedząc:
Całe życie - to jedna wielka zagadka. Czasem wszystko wydaje się obce, nieznane, niewiadome...
Ale kiedy spogląda się na to własnie życie - z perspektywy czasu jedno jest pewne:
Pytania zadaje przeznaczenie - odpowiedzi zawsze udziela człowiek.
Ryszard Opara
NEon24
No comments:
Post a Comment
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy