Plakaty wyborcze Komitetu Wyborczego "Solidarność" - "W samo południe", autorstwa Tomasza Sarneckiego. Fot. Wikimedia commons (CC BY 3.0) |
Wiele różnych podmiotów albo do wyborów nie zostało dopuszczonych, albo wybory, jako nie w pełni „demokratyczne” zbojkotowało, będąc przeciwnymi jakimkolwiek rozmowom z „komunistami”. Do dziś oceny tamtych zdarzeń, które zapoczątkował najpierw „okrągły stół”, a następnie przegrane przez PZPR 4 czerwca 1989 roku wybory parlamentarne, budzą spory.
Rządzący dziś Polską establishment chce w nich widzieć święto wolności. Taką wymowę nadają im też wszystkie mainstreamowe media. Establishment podzielony miedzy dwie największe partie, Platformę Obywatelską oraz Prawo i Sprawiedliwość, choć osobno, to jednak świętuje to samo. To przecież dzięki temu stali się elitą. Taki choćby Władysław Frasyniuk, w czasach pierwszej Solidarności, był jedynie kierowcą autobusu i związkowcem. Po 4 czerwca 1989 r. stał się biznesmanem. Obecnie jest jednym z bogatszych ludzi we Wrocławiu. A takich awansów w tzw. demokratycznej opozycji było wiele w Polsce, którą razem z poprzednią władzą wymyślili sobie przy okrągłym stole i w Magdalence, gdzie tą Polską się podzielili.
To wszystko znane fakty. Jednak mało kto pamięta program wyborczy Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie, dzięki któremu 4 czerwca ci wszyscy ludzie weszli w skład nowej elity. Otóż w programie tym poza ogólnikami o demokracji, prawach obywatelskich i państwie prawa, niepodległości i suwerenności, znalazło się też kilka deklaracji, które nie zapowiadały jeszcze tak wprost tego co z naszym krajem zamierzają zrobić po zwycięstwie, którego się nie spodziewali zresztą. Na przykład: „Uważamy za konieczne i możliwe podjęcie w Sejmie pilnych kroków celem poprawy położenia najbiedniejszych i najsłabszych społecznie rodzin”. Co prawda już wspomina się o równym traktowaniu różnych form własności, ale i zaraz zaznacza, że „można i trzeba zahamować degradację cywilizacyjną naszego kraju, rozpad majątku narodowego, proces biednienia większości ludzi pracy”. I choć już mowa o wprowadzeniu wilczych praw rynku do gospodarki – „Kryterium oceny przedsiębiorstw musi być tylko przynoszony zysk” – to dodano do tego – „pożytek dla społeczeństwa”. Gdy w programie jest mowa o stosunkach własności to też nie jest to takie jeszcze jednoznaczne – „Tworzyć należy podstawy prawne prywatyzacji, lub rzeczywistego uspołecznienia”. Spójnik „lub” i to co po nim, po wyborach wrzucono do śmietnika i postawiono jedynie na prywatyzację.
Są tacy, którzy mogą świętować rocznicę 4 czerwca, bo dzięki tej przemianie ich życie zmieniło się diametralnie na lepsze. Powstała nowa burżuazja. Dla innych, dla większości ludzi żyjących uczciwie z własnej pracy, 4 czerwca to nie rocznica uzyskania wolności, ale rocznica początku ekonomicznego zniewolenia, strachu i niepewności o jutro oraz powszechnej pauperyzacji.
Dla nich to był jedynie początek „kariery” … od robotnika do pucybuta.
Jarosław Augustyniak
Sputnik Polska
Stanisław Remuszko: Żyjemy w wolnym kraju i w nieoczekiwanym, ogromnym wewnętrznym podziale
Rządzący dziś Polską establishment chce w nich widzieć święto wolności. Taką wymowę nadają im też wszystkie mainstreamowe media. Establishment podzielony miedzy dwie największe partie, Platformę Obywatelską oraz Prawo i Sprawiedliwość, choć osobno, to jednak świętuje to samo. To przecież dzięki temu stali się elitą. Taki choćby Władysław Frasyniuk, w czasach pierwszej Solidarności, był jedynie kierowcą autobusu i związkowcem. Po 4 czerwca 1989 r. stał się biznesmanem. Obecnie jest jednym z bogatszych ludzi we Wrocławiu. A takich awansów w tzw. demokratycznej opozycji było wiele w Polsce, którą razem z poprzednią władzą wymyślili sobie przy okrągłym stole i w Magdalence, gdzie tą Polską się podzielili.
Wybory z 4 czerwca rzeczywiście były początkiem głębokich przemian społecznych, ustrojowych i gospodarczych, na których jedni wygrali, a inni stracili. Tych drugich było znacznie więcej. Władzę i ówczesną opozycję najpierw zdziwiła niska frekwencja, zwłaszcza jeśli trzymać się oficjalnego dziś dyskursu, że było to głosowanie, w którym Polacy mieli zdecydować o „odzyskaniu” przez Polskę niepodległości i wolności. W skrajnych przypadkach, w retoryce niektórych polityków czy „historyków” IPN, mieliśmy tę wolność odzyskać po 6 latach okupacji niemieckiej i 44 latach sowieckiej.
Każde poprzednie wybory, w czasach przedokrągłostołowych, gromadziły przy urnach nie mniej niż 90% wyborców. 4 czerwca do lokali wyborczych poszło jedynie 62%. Dziś może się to wydawać dużo, ale wtedy liczba ta prezentowała się bardzo skromnie. Blisko 40% uprawnionych do głosowania najwidoczniej tak tych wyborów nie postrzegała, bo nie wzięli w nich udziału. Być może się tych zmian bali? Przecież dwa lata wcześniej, gdy jeszcze za rządów Messnera w 1987 roku, gdy zapytano społeczeństwo czy chce przyśpieszenia II etapu reformy pełzającego kapitalizmu, wyborcy odpowiedzieli – nie. W 1989 roku najczęstszą postawą społeczną była obojętność.
Wiele o ówczesnych społecznych nastrojach mówi przecież też fakt, że odrodzona Solidarność, ponownie zalegalizowana, nie stała się już żadnym masowym ruchem. Po 10 milionach członków z początku lat 80-tych nie pozostał ślad. Nikt zresztą tego nie chciał. Ani „komuniści” ani ludzie z tzw. „demokratycznej” opozycji. Silny związek zawodowy, walczący bezkompromisowo o interesy świata pracy, o interesy większości, byłby przeszkodą w budowaniu ich nowego wspaniałego świata. Nie bardzo też było wiadomo, kogo ta tzw. demokratyczna opozycja reprezentuje przy okrągłym stole, choć firmowała ją Solidarność. Problem w tym, że ludziom Solidarności, wśród których było tylko kilka osób wybranych do ponad stuosobowej Komisji Krajowej w 1981 roku, a do 1989 roku działających w podziemiu, też te demokratyczne mandaty wygasły. Wygasły, bo po stanie wojennym nie odbyły się w podziemnej Solidarności żadne demokratyczne wybory. Nie reprezentowali tez żadnych komisji zakładowych, bo przecież związek ten w zakładach pracy nie istniał od 8 lat. Reprezentowali więc tylko samych siebie i swoje ambicje.
Następnym zaskoczeniem był wynik tych wyborów, który zaskoczył zarówno obóz władzy jak i tzw. „demokratycznej” opozycji. PZPR poniosła druzgocącą klęskę. Przegrała wszystkie 100 miejsc w Senacie, przegrali też kandydaci z listy krajowej. PZPR nie zdobyła też ani jednego mandatu z tych 161, które podlegały wolnemu wyborowi w Sejmie.
To wszystko znane fakty. Jednak mało kto pamięta program wyborczy Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie, dzięki któremu 4 czerwca ci wszyscy ludzie weszli w skład nowej elity. Otóż w programie tym poza ogólnikami o demokracji, prawach obywatelskich i państwie prawa, niepodległości i suwerenności, znalazło się też kilka deklaracji, które nie zapowiadały jeszcze tak wprost tego co z naszym krajem zamierzają zrobić po zwycięstwie, którego się nie spodziewali zresztą. Na przykład: „Uważamy za konieczne i możliwe podjęcie w Sejmie pilnych kroków celem poprawy położenia najbiedniejszych i najsłabszych społecznie rodzin”. Co prawda już wspomina się o równym traktowaniu różnych form własności, ale i zaraz zaznacza, że „można i trzeba zahamować degradację cywilizacyjną naszego kraju, rozpad majątku narodowego, proces biednienia większości ludzi pracy”. I choć już mowa o wprowadzeniu wilczych praw rynku do gospodarki – „Kryterium oceny przedsiębiorstw musi być tylko przynoszony zysk” – to dodano do tego – „pożytek dla społeczeństwa”. Gdy w programie jest mowa o stosunkach własności to też nie jest to takie jeszcze jednoznaczne – „Tworzyć należy podstawy prawne prywatyzacji, lub rzeczywistego uspołecznienia”. Spójnik „lub” i to co po nim, po wyborach wrzucono do śmietnika i postawiono jedynie na prywatyzację.
W programie wyborczym KO odzywało się też echo pierwszego programu Solidarności z 1981 roku – „Rzeczpospolita Samorządna”. Otóż w programie znalazło się żądanie „zwiększenia wpływu samorządów pracowniczych na decyzję przedsiębiorstwa”. Ba, była mowa o tym, że „polityka gospodarcza i proces realizacji reform muszą być poddane skutecznej kontroli społecznej”. Zapowiadano, ze wszystko będzie „uzgadniane ze związkami zawodowymi i reprezentacją samorządów pracowniczych i wiejskich” . Pisano o tworzeniu „warunków do powstania różnych programów, swobodnej nad nimi dyskusji i demokratycznego wyboru tego z nich, który będzie się cieszył największym poparciem społecznym”, „popieramy politykę pełnego zatrudnienia”, „sprzeciwiamy się wyzyskowi i dyskryminacji”, o „prawie każdego do godziwej zapłaty za pracę”. Zapowiadano zmianę też polityki mieszkaniowej „…która doprowadziła do obecnej sytuacji” choć „sytuacja” była taka, że budowano wtedy dwa razy więcej mieszkań niż buduje się dziś. I to mieszkań takich, na które stać było każdego, bez kredytów na całe życie itd. Itd.
Na siedmiostronicowym dokumencie formatu A4 nie pojawiło się ani razu słowo kapitalizm. 161 posłów Komitetu Obywatelskiego nie zostało wybranych przez społeczeństwo po to, by ten kapitalizm restaurować. Wkrótce okazało się jednak, że zostali przez tzw. „demokratyczną” opozycję, zwyczajnie oszukani. Bardzo dobry wynik wyborczy Komitetu Obywatelskiego i dogadanie się ze Zjednoczonym Stronnictwem Ludowym i Stronnictwem Demokratycznym, pozwoliło tzw. „demokratycznej” opozycji stworzyć rząd z Mazowieckim na czele i wyciągnąć z kapelusza neoliberalnego dogmatyka, Leszka Balcerowicza, który w szybkim czasie rozpoczął deindustralizację naszego kraju a miliony ludzi wpędził w biedę, bezrobocie czy bezdomność. Wkrótce polska ulica nazywała go już doktorem Mengele polskiej gospodarki.
To właśnie dlatego używam cudzysłowu i piszę o tzw. „demokratycznej” opozycji, bo ani nie była to rzeczywista opozycja (uwłaszczali się przecież potem na naszym wspólnym majątku po równo z partyjną nomenklaturą), ani tym bardziej demokratyczna. To wtedy powstał też slogan, według którego budowano nowy polski kapitalizm – pierwszy milion trzeba ukraść!
Restauracja kapitalizmu po 1989 roku w Polsce nie była skutkiem referendum, w którym o kluczowym wyborze, jakim był wybór ustroju społeczno-gospodarczego, decydujący o następnych dziesięcioleciach naszej historii w jedynie demokratyczny sposób mogłoby zdecydować społeczeństwo. Nie było o też przedmiotem jakichkolwiek społecznych konsultacji, które przyszli rządzący zapowiadali jeszcze w swoim programie wyborczym. Idee XIX - wiecznego leseferyzmu stały się doktryną nowego ustroju gospodarczego, który szybko zaczął niszczyć życie większości tamtego pokolenia, a efektem czego jest dziś Polska bez własnego przemysłu, uzależniona od unijnej kroplówki, jak narkoman od strzykawki. „Szokowa terapia” Balcerowicza, przeprowadzona dokładnie tak jak opisywała to później kanadyjska dziennikarka Naomi Klein w „Doktrynie szoku”, nie spowodowała masowego oporu, bo przerażeni ludzie po 4 czerwca w większości nie mieli pojęcia, co się wokół nich dzieje.
4 czerwca mógł być szansą na modernizację naszego kraju, który do tego czasu był państwem w miarę egalitarnym. Szansą na zmiany, które w warunkach państwowej i uspołecznionej gospodarki, przy przestrzeganiu zasad społecznej sprawiedliwości, poprawiłyby życie wszystkich obywateli poprzez więcej demokracji w gospodarce i lepsze nią zarzadzanie, i to zachowując zdobycze, które świat pracy zawdzięczał Polsce Ludowej. Tej wkrótce zresztą zmieniono nazwę i pozbawiono przymiotnika – ludowa. Złośliwi pytali wtedy – jeśli Polska już nie ludowa, to czyja? Wkrótce mieli się o tym dowiedzieć. Zamiast prawdziwych prospołecznych reform, wylano dziecko z kąpielą i wybrano rozwarstwienie społeczne, do dziś największe w krajach Unii Europejskiej, jako drogę „rozwoju” Rzeczpospolitej Polskiej.
Są tacy, którzy mogą świętować rocznicę 4 czerwca, bo dzięki tej przemianie ich życie zmieniło się diametralnie na lepsze. Powstała nowa burżuazja. Dla innych, dla większości ludzi żyjących uczciwie z własnej pracy, 4 czerwca to nie rocznica uzyskania wolności, ale rocznica początku ekonomicznego zniewolenia, strachu i niepewności o jutro oraz powszechnej pauperyzacji.
Dla nich to był jedynie początek „kariery” … od robotnika do pucybuta.
Jarosław Augustyniak
Sputnik Polska
* * *
Na ten sam temat:
„Pierwszy raz w życiu ja – a miałem wówczas czterdzieści parę lat, - pierwszy raz w życiu brałem udział w wyborach. Nigdy nie brałem udziału w wyborach” - tak wybory z czerwca 1989 roku wspomina dziennikarz i publicysta Stanisław Remuszko.
Wybory 4 czerwca 1989 roku odbyły się według zasad ustalonych w czasie trwania obrad Okrągłego Stołu. W ich wyniku wybrano 400 posłów oraz 100 senatorów do nowo utworzonego Senatu. W wyniku tych wyborów w Polsce ukształtowała się zupełnie nowa sytuacja polityczna.
Wiecej: Wybory 4 czerwca: ludzie chcieli, aby nastąpiła zmiana
Wiecej: Wybory 4 czerwca: ludzie chcieli, aby nastąpiła zmiana
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy