Rektorat Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego d. Akademii Medycznej przy ul. Banacha Fot. WUM -Wikipedia (CC BY-SA 3.0) |
AMEN - Autobiografia Naukowa Ryszarda Opary. odcinek 13
Wolność w cywilu – Bez Munduru
Tak skończyła się moja 10-letnia przygoda z wojskiem. Patrząc z perspektywy czasu - obecnie nieco inaczej oceniam pewne sprawy. Wojsko nauczyło mnie jednego: dyscypliny w życiu codziennym. Wobec siebie i innych. Nauczyło mnie pilnować porządku; jednocześnie wszystkie moje perturbacje stworzyły pewne zasady do dalszych działań, które miały olbrzymie znaczenie w moich przyszłych przedsięwzięciach.
Od tej pory wiedziałem: aby dojść do celu – trzeba przede wszystkim dobrze rozpoznać ten cel. Koniecznym jest zawsze wyznaczyć odpowiednią (nie zawsze najkrótszą) drogę, a następnie trzeba z absolutną determinacją - tą właśnie drogą zmierzać. Nie ma odwrotów. Nie może być kapitulacji.
Po zwolnieniu z wojska powróciłem do pracy w Pogotowiu Ratunkowym i Przychodni Rejonowej. Rozpocząłem robić specjalizację z anestezjologii, w szpitalu Akademii Medycznej przy ul. Banacha. To była bardzo modna i wówczas poszukiwana - dziedzina medycyny. Wszędzie w Europie można było też, nawet wtedy - bez trudu dostać pracę.
W pogotowiu nauczyłem się medycyny praktycznej. To było naprawdę wspaniałe, przygotowanie do specjalizacji z...anestezjologii. Wprawdzie moim marzeniem była ciągle neurochirurgia, ale już wiedziałem. Wpierw trzeba było zrobić „jedynkę i dwójkę” specjalizacji z chirurgii ogólnej; potem dalej dopiero – Neurochirurgia.
Długi Marsz...Nie miałem na to czasu. Szkoda było mi życia...
Kolidowało to też z moimi planami wyjazdu z kraju. Właśnie w pogotowiu moi koledzy, doradzili mi najbardziej popularną w tamtym czasie; bardzo poszukiwaną w Europie Zachodniej - anestezjologię.
Właśnie z tą specjalizacją najłatwiej było dostać pracę w Holandii, Skandynawii, Niemczech.
Tam doskonale za to również płacili. W ciągu urlopu; w jednym miesiącu pracy (razem z dyżurami), np. w Skandynawii, można było zarobić – równowartość rocznej Polskiej pensję. I to w dolarach.
A właśnie wtedy, kiedy byliśmy już małżeństwem a ja w cywilu, nasze plany, by wyjechać z Polski na stałe, zaczęły się krystalizować. Zaczęliśmy wtedy analizować: który kraj najlepiej wybrać. Po wielu „nocnych Polaków rozmowach” - dyskusjach ze sobą i znajomymi wybraliśmy Australię.
Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że moje problemy z paszportem mogą nas powstrzymać, ale pomarzyć dobra rzecz - oj życie, życie nudne. Zwłaszcza w niedzielę po południu.
Pamiętam pierwszy dzień, kiedy pojawiłem się na oddziale w klinice anestezjologii – II CSK AM - Akademii Medycznej na Banacha. To był cały departament, który obsługiwał OIOM: Oddział Intensywnej Opieki Medycznej; Izbę Przyjęć i Blok Operacyjny; w sumie 14, w pełni wyposażonych sal zabiegowych. Kolos medyczny, świetnie zarządzany przez - Śp. Dr. Janusza Kąckiego.
Szpital AM na Banacha, właściwie codziennie, pełnił ostry dyżur dla całej Warszawy i okolic.
Codziennie dyżurowało też 3 anestezjologów 24 godz/dobę. Tegoż pierwszego dnia, z ogromnym zdumieniem zobaczyłem, moje nazwisko „rozpisane” na liście znieczuleń
do operacji. Byłem z tego zadowolony, choć w sumie nie miałem pojęcia, żadnej wiedzy, jak to się robi. A miałem zrobić tzw. znieczulenie „zewnątrz-oponowe” - dla pacjentki z operacją żylaków kończyn. Całe szczęście, był obok docent Jerzy Siedlecki, który nie tylko wytłumaczył, o co „biega”, ale też dopilnował wykonania przeze mnie całego zabiegu.
Wszystko poszło znakomicie, bez żadnych większych problemów, nawet moje ręce się nie trzęsły.
Następne znieczulenia wykonywałem też pod nadzorem Pana Docenta według zasady, której on sam nauczył się na MGH – Massachussett General Hospital – najlepszym szpitalu w Harvardzie: „najpierw zobacz, potem zrób sam, a potem ucz innych”. „The first thing - is to see it for yourself, next - do it yourself and then you teach - the others”.
Ponieważ byłem (nadal jestem), szybki w nauce, bardzo zręczny manualnie – już po kilku dniach pracy... zacząłem dyżurować. Musiałem również dużo czytać, studiować, ale nie było w sumie żadnych problemów. Praktyka musi być połączona z teorią. Jedno i drugie jest równie ważne. To jedyny i najprostszy schemat zdobywania wiedzy.
W tym czasie pracowałem 28 godz/dobę. Mój dzień wyglądał tak: zaczynałem o 8 rano, w szpitalu na Banacha, odprawą z nocnego dyżuru i obchodem Oddziału Intensywnej Opieki Medycznej, któremu zawsze przewodniczył słynny chirurg Prof. Nielubowicz. On, o ile wiem wprawdzie, nigdy nie był w wojsku ale dyscyplinę pracy miał wyjątkową. Wspaniała postać, chodząca legenda polskiej medycyny. Zawsze elegancko ubrany, przystrojony w muszkę. Takich lekarzy, chirurgów... już dzisiaj nigdzie na świecie nie ma.
Od godziny 9.00 pracowałem jako anestezjolog, robiąc znieczulenia do ustalonych listą operacji. Właściwie powinienem tam być do 16.00; ale od 14.00... dyżurowałem w Przychodni Rejonowej - na Ul. Jadźwingów (na Służewcu). Musiałem więc gdzieś około 14.00, jakoś zniknąć ze szpitala. Wychodziłem w ubraniu z bloku operacyjnego ok 14.30, najczęściej przekazywałem pacjentów kolegom.
Przebierałem się w swoim samochodzie (miałem wtedy Fiata126p) - w normalne ubranie.
Najtrudniej było „w biegu” założyć buty i krawat. Wtedy uważałem: jako lekarz muszę nosić krawat.
Zawsze się tam, do Przychodni spóźniałem ale za to... wcześniej stamtąd wychodziłem.
W tej Przychodni Rejonowej był problem z pacjentami, których zawsze było więcej niż czasu. No i ja dodatkowo...od 18.00 miałem dyżur w Pogotowiu. Znowu musiałem jakoś kombinować. Tak było w 3 razy w tygodniu: poniedziałek, środa i piątek. W pozostałe dni oraz sobotę, niedzielę dyżurowałem w szpitalu. Wszystko razem „do kupy” dawało mi pensję 5000 zł (czyli $50- 60) miesięcznie. Jeden dolar wtedy był wart 100 zł. Mniejsza zresztą o pieniądze. To była wspaniała praktyka, prawdziwa medycyna.
Praca w Szpitalu była bardzo interesująca, codzień znieczulałem pacjentów do różnych zabiegów: chirurgii ogólnej, neurochirurgii, laryngologii, ginekologii, okulistyki i właściwie wszystko. Dało mi to dobry przekrój większości zabiegowych problemów medycznych oraz nowoczesnej diagnostyki. Rozpoczęła się wówczas również era przeszczepów organów: zwłaszcza nerek, wątroby. Często więc asystowałem do tych operacji. Doktorzy Polański, Skośkiewicz byli pionierami w tych dziedzinach, choć potem, ten ostatni musiał „za chlebem” - wyjechać za ocean Atlantycki. Wylądował w Kanadzie.
Miałem również, szczególnie na dyżurach, wiele pracy na Izbie Przyjęć oraz - Oddziale Intensywnej Opieki Medycznej. Szpital Kliniczny na Banacha, był jednym z przodujących naukowo instytucji jako Centrum Szkolenia Podyplomowego Akademii Medycznej - wówczas w Warszawie; może w Polsce.
Nauczyłem się naprawdę bardzo wiele, rzeczy praktycznych nie opisywanych w podręcznikach ale co było najważniejsze -podstaw funkcjonowania i ratowania życia - zasad resuscytacji. Byłem tam także świadkiem wielu osobistych tragedii, niektóre zapisały się na trwałe, w moim życiorysie.
Nigdy nie zapomnę pewnej młodziutkiej, wyjątkowo pięknej dziewczyny, którą do szpitala Banacha przywiózł ambulans w stanie krytycznym - po wypadku samochodowym. Jechała z narzeczonym, byli tuż przed ślubem. On wyszedł z kolizji właściwie bez większych obrażeń, ona z ciężkim urazem mózgu i narządów wewnętrznych. Pechowo, tuż przed wypadkiem odpięła pasy - szukajac czegoś w torebce... leżącej na tylnym siedzeniu. (Od tej pory zawsze ja i moi pasażerowie w samochodzie muszą mieć zapięte pasy. Przynajmniej, kiedy ja prowadzę.)
Zdarzyło się to w sobotę. Byłem akurat na dyżurze OIOM-u. Właściwie przez cały weekend; dwie noce walczyłem o jej życie -robiłem wszystko by przeżyła. Była bardzo blada i naprawdę wyjątkowo piękna: cudowna talia... blond kręconych włosów (obciętych potem
do trepanacji czaszki), niebieskie oczy, klasyczne rysy - może nieco upiększone bladością i bezsilnością. Jej twarz dziwnym trafem nie ucierpiała w wypadku. Na imię miała Kinga.
(Tak wiele lat później, nazwałem swoją pierwszą adoptowaną córeczkę – choć innych powodów było kilka).
W ciągu nocy, Kinga miała zatrzymania krążenia; 2 razy trepanację czaszki, w rezultacie krwawienia oraz narastającego obrzęku mózgu. Udało się...choć przez kilka następnych tygodni jej stan był bardzo niestabilny - ulegał ciągłym zmianom i wszystko mogło się skończyć źle. Groziła jej śpiączka; dodatkowo też niewydolność nerek, wątroby, paraliż rdzenia i rozmaite inne komplikacje, będące następstwem wypadku. Dyżurowałem przy niej właściwie na okrągło, nawet wtedy, kiedy nie musiałem.
W pewnym sensie wywiązało się między nami jakieś uczucie. Przynajmniej z mojej strony.
Może nawet zakochałem się...w niej platonicznie.Po kilku miesiącach nieustających zmian i walki, wszystko się jakoś ustabilizowało i dziewczyna, ubrana, piękna jak bóstwo; na własnych nogach...z odrośniętymi, bujnymi blond lokami - wyszła sama ze szpitala. Zabrali ją jej rodzice. Żegnałem ją z kwiatami i łzami w oczach...
Kilka dni później miałem dyżur w pogotowiu. Dostałem wezwanie do kogoś, kto wyskoczył z 30 piętra Pałacu Kultury. Pojechaliśmy R-ką na sygnale, miałem jakieś fatalne przeczucia, zły dzień. Na miejscu okazało się...ofiarą była ona, właśnie Kinga. Moja znajoma miłość z OIOM-u. Poznałem ją od razu - po włosach i niemal anielskich regularnych rysach twarzy, które też znowu, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności nie odniosły żadnych obrażeń w wypadku. Popełniła samobójstwo, kiedy po powrocie do domu dowiedziała się, a potem potwierdziła sama naocznie - że jej...ten jedyny, narzeczony - zamieszkał już z inną kobietą.
Przeżyłem emocjonalnie strasznie, to całe zdarzenie. Do dziś nie mogę zapomnieć –zawsze mam łzy w oczach, kiedy przypomina mi się jej blada, bez kropli krwi twarzyczka, leżąca na chodniku w spokoju –w bezruchu obok zmasakrowanego upadkiem z 30 piętra ciała. Wtedy, chyba po raz pierwszy w życiu miałem wątpliwości czy tak naprawdę...nadaję się na lekarza. Byłem chyba zbyt emocjonalny a moje życie lekarza... nigdy nie żałowało mi obrazów tragedii.
Wtedy też zacząłem myśleć – że właściwie powinienem zostać – może malarzem swojego życia. A żadnej ludzkiej tragedii ani umierania... nigdy nie można dobrze opisać słowami – tylko uczuciem. I jak wiele tego dzieje się wokół – a jak naprawdę niewiele - MY, zagonieni codziennością, tego nie dostrzegamy.
A w dodatku nasze emocje, są z reguły wyłączone obojętnością codzienności, rzeczywistości.
Ryszard Opara
NEon24
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy