polish internet magazine in australia

Sponsors

NEWS: POLSKA: Polska może stanąć przed poważnym wyzwaniem, jeśli chodzi o dostawy energii elektrycznej już w 2026 roku. Jak podała "Rzeczpospolita", Polska może zmagać się z deficytem na poziomie prawie 9,5 GW w stabilnych źródłach energii. "Rzeczpospolita" zwróciła uwagę, że rząd musi przestać rozważać różne scenariusze i przejść do konkretnych działań, które zapewnią Polsce stabilne dostawy energii. Jeśli tego nie zrobi, może być zmuszony do wprowadzenia reglamentacji prądu z powodu tzw. luki mocowej. * * * AUSTRALIA: Wybuch upałów w Australii może doprowadzić do niebezpiecznych warunków w ciągu najbliższych 48 godzin, z potencjalnie najwcześniejszymi 40-stopniowymi letnimi dniami w Adelajdzie i Melbourne od prawie dwóch dekad. W niedzielę w Adelajdzie może osiągnąć 40 stopni Celsjusza, co byłoby o 13 stopni powyżej średniej. Podczas gdy w niektórych częściach Wiktorii w poniedziałek może przekroczyć 45 stopni Celsjusza. * * * SWIAT: Rosja wybierze cele na Ukrainie, które mogą obejmować ośrodki decyzyjne w Kijowie. Jest to odpowiedź na ukraińskie ataki dalekiego zasięgu na terytorium Rosji przy użyciu zachodniej broni - powiedział w czwartek prezydent Władimir Putin. Jak dodał, w Rosji rozpoczęła się seryjna produkcja nowego pocisku średniego zasięgu - Oresznik. - W przypadku masowego użycia tych rakiet, ich siła będzie porównywalna z użyciem broni nuklearnej - dodał.
POLONIA INFO: Spotkanie poetycko-muzyczne z Ludwiką Amber: Kołysanka dla Jezusa - Sala JP2 w Marayong, 1.12, godz. 12:30

niedziela, 5 maja 2019

Ryszard Opara: AMEN - Młodość "durna i chmurna"

Akademik na "Lumumbowie" w Łodzi.
Fot. J.Bogdan - Wikimedia Commons (CC BY-SA 4.0) 
Po utracie Helenki pozostawałem dość długi czas „w żałobie”. W sumie niewiele mogłem zrobić. Miałem ręce związane całkowicie wojskiem, brakiem alternatyw, mieszkania, pieniędzy. Moje dochody wynosiły 70 zł żołdu na miesiąc...Nie było z czego dodawać ani ujmować.

Odcinek dziesiąty Autobiografii Naukowej Ryszarda Opary

Czas leczy wszystkie rany, szczególnie gdy w człowieku żwawo zagrają hormony.

 W każdą sobotę koledzy chodzili na tzw. „Lumumbowo”, gdzie były akademiki i oczywiście dziewczyny, prywatki, dyskoteki. Widząc, że coś naprawdę dziwnego się ze mną dzieje, koledzy przekonali mnie w końcu, aby pójść z nimi. Wtedy miałem jeszcze nadzieję, że może gdzieś tam przypadkowo zobaczę Helenkę ale po spotkaniu z jej mamą - wszystko...nawet „zmysły - prysły”.
Rzuciłem się, więc w wir zabawy, aby zapomnieć. No i udało się...



Następnych kilka miesięcy spędziliśmy w żeńskich akademikach. Znaliśmy dobrze personel na dole wejściowym, więc zawsze jakoś udawało nam się pod pozorem nauki... wejść na górę. Tam nikt już nie sprawdzał, co tak naprawdę było przedmiotem studiów….
Zresztą były również balkony, drabiny przeciwpożarowe i różnorodność możliwości.
A, że była wola i ochota z obu stron – reszta była najczęściej już ciszą, upojnym milczeniem.
Łódź była miastem studentów (Politechnika, Uniwersytet); ale na „Lumumbowo” było najbliżej. Poznałem wiele dziewczyn. Ponieważ dobrze tańczyłem i prócz tego w odróżnieniu od kolegów - (po przejściach z Helenką) postrałem się o trochę kasy (od brata i ojca) - byłem dosyć popularny. Nie wiedziałem co ważniejsze – moje niewymierne walory osobiste (sztuka tańca) czy wymierne czyli pieniądze. Nie zastanawiałem się nad tym wtedy... ani nigdy potem - długo. Do dziś tego nie wiem, a jeżeli nawet, kiedyś tam, może próbowałem zrozumieć kobiety; dawno temu przekonałem się - że to niemożliwe i dałem temu spokój - świętego. Pewnych rzeczy mężczyzna nigdy nie zrozumie. Nie ma sensu próbować ani udawać.


Szczególnie wpadła mi w oko i zmysły, pewna szczupła, bardzo zgrabna, niewysoka brunetka, o dość dziwnym imieniu Domicela. Był tylko jednak problem, że ona była dziewczyną mojego dobrego kolegi - Krzyśka Kafara. Oboje pochodzili z Piotrkowa i znali się od liceum. Domicela chciała, w tym czasie wyjść za mąż za Krzyśka, ale on się jakoś głupio bronił. W końcu postanowiła, że... „złapie go na dziecko”, ale nic im z tego...też nie wychodziło. Ciąża piechotą zresztą nie chodzi...

Pewnego dnia zobaczyła Krzyśka tańczącego, przytulonego z jakąś dziewczyną. Wtedy poprosiła mnie do tańca, by się na nim...zemścić. A, że dobrze się na parkiecie sprawowałem, wkrótce zaczęliśmy się dobrze bawić. Nazwałem ją pieszczotliwie: „Dom i Cella”, w zależności od tego czy byłem u niej... czy w koszarach, areszcie. Przez następne kilka tygodni Dom i Cella, mściły się na Krzyśku... z pomocą mojej osoby. Zaczęło jej się to chyba podobać – bo skończyliśmy nie tylko na studiach i na parkiecie, ale dla relaksu - jako para „zakochanków”.

Ale właśnie wtedy, Krzysiek zaczął żałować swojego rozstania z Domicelą i spróbował powrotu. Okazało się jednak, że już było trochę za późno, a zemsta okazała się na tyle skuteczna, że „nasza wspólna” Domicela – była "przy nadziei"…Tylko...nie do końca jednak było wiadomo, nie wiedziała nawet tego ona, który z nas był sprawcą tego nieprzewidzianego zdarzenia losowego. Domicella przyznała się do poligamii...Wiadomo, szczęście różnymi drogami podchodzi.

Pewnego dnia usiedliśmy więc w trójkę w kawiarni „Biedronka” na poważną naradę sztabową.  Wątkiem przewodnim było znane w kręgach łodzkich, zbliżonych damsko do WAM powiedzenie: „Nawet marny podchorąży...może być przyczyną ciąży”. Jednak żaden z nas podchorążych, zgodnie z regulaminem studiów wojskowych, tak naprawdę nie mógł się żenić. Musiał najpierw uzyskać zgodę Komendanta uczelni WAM. Takie idiotyczne były wtedy przepisy. I chyba żaden z nas (w obliczu trudnoci i wątpliwości), nie chciał tego robić. Zdecydowaliśmy więc jednogłośnie przerwać tę ciążę. Razem z Krzyśkiem i wspólną Domicellą, poszliśmy do naszego starszego kolegi z WAM-u, specjalisty ginekologa – dr Szpakowskiego - wyjaśniliśmy problem tego naszego „Trójkąta Bermudzkiego”.

Po tygodniu wszystko było z powrotem w normie. Zgodnie z regulaminem studiów.

Nie było żadnych żalów, a wszelkie działania odwetowe, typu zemsta czy porachunek zostały zawieszone trójstronnym porozumieniem. Krzysiek wrócił do Domu i Celli... i żyli potem razem długo i szczęśliwie.  Jako małżeństwo. Ja natomiast, zgodnie z umową zostałem z niezapłaconym rachunkiem dla dr Szpakowskiego, który, wbrew prawdzie - uregulowałem wiele lat potem, za to z największą przyjemnością.

Na 3 roku, zaprosił mnie kolega Maciek, którego rodzice mieszkali w Łodzi, (ale akurat gdzieś wyjechali) - na prywatkę. Poszedłem tam z innym kolegą też Ryszardem i, jak się okazało bardzo dobrze zrobiłem. Poznaliśmy wtedy śliczne bliźniaczki, które nam obu, bardzo przypadły do gustu. Dwóch Ryśków i siostry „A” (Alicja i Ania). Blondynki, z pokręconymi zgodnie z ówczesną modą „Afro” włosami. Chodziły jeszcze do Liceum, ale były dojrzałymi, dobrze rozwiniętymi kobietami.

Szybko nawiązały się dwa równoległe romanse. Zgodnie z przedwojenną piosenką, zakończoną inną poplularną żartobliwą rymowanką: „Widzisz mała jak to jest tyle serca taki gest; ale za to podchorąży, zawsze zdąży”. Nigdy nie mieliśmy zbyt wiele czasu na gry i zabawy miłosne. Przepustka była raz na tydzień (sobota lub niedziela) chyba, że dało się dyla przez płot, co zawsze wiązało się z ryzykiem strzału w plecy lub aresztu czyli beznadziejnej straty czasu.

Siostry były bardzo podobne do siebie. Myślałem na początku, że jako „jednojajowe” - robią „sobie z nas jaja” - przychodząc na randki alternatywnie? Dopiero po jakimś czasie odkryłem, że moja Ala miała na lewej piersi mały pieprzyk i odtąd przez długi czas, robiłem wszystko, aby zanim spojrzę jej w oczy, zobaczyć wpierw pieprzyk. Potem już byłem na luzie, choć nie zawsze tak całkiem i nie zawsze do końca… Z Alicją spotykałem się przez 3 lata, ale pewnego dnia jej ojciec przy okazji własnych imienin, po kilku głębszych - zażądał ode mnie deklaracji małżeństwa ze swoją córką... Z wielkim żalem, ale jednak zakończyłem znajomość. Po pierwsze... nie bardzo jeszcze wtedy chciałem się żenić. Jak wytłumaczyłem ojcu: podchorążowie, musieli uzyskać wpierw uzyskać zgodę komendanta, a to było możliwe dopiero w ostateczności...jak np. ochrona interesów owoców związku... Po drugie, co było najważniejsze- choć oczywiście pokryte tajemnicą mojego poliszynela - moje serce właśnie wtedy - powędrowało na manowce innej miłości - znajomości.

Czarny Piotruś

Aby jednak to szerzej wyjaśnić, muszę cofnąć się nieco w czasie.
Jako 14-to-latek byłem na koloniach w Gdańsku, na których moja mama była wychowawczynią grupy dziewcząt. Wtedy właśnie, mojej mamie bardzo spodobała się dziewczynka o imieniu - Dorotka. Miała kruczoczarne włosy i z tego powodu nazwaliśmy ją wszyscy „Czarny Piotruś”. (Taka też była nazwa modnej wtedy dziecinnej gry w karty).
Od samego początku tej kolonii, ta Dorotka, ta malutka była faworytką wszystkich, szczególnie mojej mamy, która posunęła się aż tak daleko... że zaczęła mnie przekonywać, że jak dorosnę, będę chciał mieć rodzinę, powinienem ożenić się właśnie z nią. Dorotką.

Wtedy jednak nie byłem zainteresowany żadnymi „maluchami” a „starszakami” - dziewczynami, konkretnie pewną młodą bibliotekarką - o długich do ziemi ale za to rudych, jak płomień wielkiego ogniska włosach. Ale jednak… słowa mamy zapamiętałem.

Osiem lat później, będąc już studentem 5-tego roku WAM, podczas urodzin mego starszego brata, grupa kolegów, jak zwykle gadała o kobietach. Jeden z nich powiedział, że na naszym osiedlu jest taka jedna śliczna dziewczyna, która nie chce z nikim „chodzić”. Ma na imię Dorota. 

 Wtedy to,mój brat dał mi do zrozumienia, że to właśnie ten „Czarny Piotruś” z kolonii. Byłem już po kilku drinkach, założyłem się więc z kolegami o wino dodając zawadiacko: że... „może z nimi nie, ale ze mną, na pewno umówi się na randkę”. Oczywiście koledzy wyśmiali mnie, więc odrzekłem:

-Zobaczymy…! Zawadyjacko, byłem pewny swego.
Ale wiadomo. Zawsze łatwo przyrzec, zwłaszcza po paru głębszych, trudniej zadanie wykonać... tak na trzeźwo. Tym bardziej, że nawet nie pamiętałem jej nazwiska, nie miałem telefonu, ani adresu. Nic.


Kilka dni później 27.12.1972 r., jechałem autobusem Nr 205 na Dworzec Główny w Warszawie po moją Alę, która przyjeżdżała do mnie na Sylwestra. Na przystanku, czekając aż podjedzie mój autobus, patrzę - stoi tam też... jakieś uśmiechnięte zjawisko-cudo, o ciemnych długich włosach i bardzo zgrabnych nogach. Ubrana w modny kożuch. Pamiętałem jednak ten uśmiech od dawna i od razu pomyślałem: to na pewno jest... Dorotka – Czarny Piotruś. Tak właśnie było. Usiadłem koło niej, zacząłem rozmawiać. Z początku patrzyła na mnie raczej z dośc dużą rezerwą; ale kiedy przedstawiłem się jako student piątego roku medycyny (juz prawie lekarz), przypomniałem o koloniach w Gdańsku, odniosłem wrażenie...zaczęła się mną może trochę interesować. Dosłownie, w ostatniej chwili, zanim wysiadła udało mi się zapisać jej telefon. Obiecałem zadzwonić po Nowym i to Roku, ale ponieważ 2 stycznia musiałem już wracać na WAM; zacząłem o niej także dużo myśleć, więc szybko zmieniłem zdanie - zadzwoniłem... tego samego dnia, wieczorem.
Potem powtarzała żartując, że ja to naprawdę jestem trochę szalony. Oczywiście próbowałem się z nią umówić natychmiast, ale z intonacji głosu wyczułem, że mimo, iż jest mile zaskoczona - to jednak nie mogła albo też nie chciała spotkać się wcześniej. 

 Później dowiedziałem się dlaczego. Autobusem, w którym spotkaliśmy się rano - jechała na spotkanie ze swoim chłopakiem Zbyszkiem - Polakiem, który pracował w NRD i przyjechał specjalnie dla niej. Nie bardzo jej się podobał, jak potem stwierdziła - nie było między nimi żadnego uczucia, ale zgodziła się pójść z nim na Sylwestra i było za późno, aby to odwołać.
Zawsze była stanowcza i pewna swego, zawsze postępowała według swoich własnych zasad.

Spotkaliśmy się, dopiero po Nowym Roku. Przyjechałem do Warszawy (bez żadnej przepustki) i skokiem przez płot, w pierwszą sobotę stycznia. Ponieważ była mroźna zima śnieżyce, drogi zasypane, pociągi, wszystko się spóźniało - w Piasecznie byłem niestety bardzo późno - ok. 22. Zadzwoniłem pytając, czy mogę przyjść jeszcze tego wieczoru, bo mam dla niej bukiet kwiatów, które zwiędną całkowicie, jak też... i moje serce, jeżeli będą za długo czekać – na ostrym mrozie.  Poza tym musiałem rano wracać już do Łodzi. Odpowiedziała, po dłuższej chwili zastanowienia:
- "Taaak..., a za ile... możesz być?"
"Jestem na dole obok twojego bloku, przy automacie". - odpowiedziałem...
"Słucham....zaszczebiotała z niedowierzaniem...gdzie jesteś...?"
Ze słuchawki doszły mnie odgłosy jakiejś paniki... ale mimo to aprobata.
Za minutę, byłem na górze...


Widziałem przez drzwi, jak jej mama zdejmowała wałki z włosów; tata zakładał jakieś pantalony. Był to dawny oficer; wspaniały mężczyzna – starej przedwojennej, „prawdziwie polskiej daty”.

Dorota była śliczna, uśmiechliwa, ciepła i gotowa na wszystkie kwiaty - ode mnie.
W sumie, wieczór był bardzo miły i udany. Wyszedłem po północy i już całkowicie zakochany. Rano musiałem wracać do Łodzi. Niestety zauważono moją nieobecność w nocy... i oddalenie się bez przepustki, za co musiałem odpokutować pięciodniowym aresztem. Ale to była świeczka napewno warta gry.

Od tej pory każdą wolną sobotę, niedziele spędzałem u Doroni – jak ją wtedy nazywałem. Była jeszcze w klasie maturalnej. Maturę zdała z dobrymi ocenami i bardzo chciała dostać się na jakieś egzotyczne studia: Orientalistykę czy filologię hiszpańską. Nie rozumiałem tego wtedy. 


 Potem dowiedziałem się, że poznała jakiegoś chłopaka z tych egzotycznych krajów i chciała mu jakoś zaimponować albo nawet zbliżyć się do niego. Nic nie wyszło ani z tych studiów – ani z tego romansu. Być może to moja wina; stanąłem na jej drodze.

Byliśmy bowiem wkrótce nierozłączną parą. O ile na to pozwalał czas, budżet i przepustki.
Ewentualnie Doronia skończyła wydział socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, już jako moja żona w 1977 roku, z bardzo dobrym zresztą ocenami. Ale o tym potem.

Z początku zastanawiałem się dlaczego moja Dorota Gorecka nosi inne nazwisko, niż jej rodzice.Sprawa wkrótce się wyjaśniła. Dowiedziałem się, że jest tzw. „przyszywaną” córką Państwa Ziółkowskich – z zawodu pisarzy, autorów wielu książek dla młodzieży. Jej mama, z domu Niemirow, piękna młoda adeptka aktorstwa wyszła za mąż, z miłości do kapitana żeglugi wielkiej Władysława Goreckiego. Wkrótce po ślubie urodziła córkę, ale w rok po jej urodzeniu – niestety zmarła, jako dwudziestoletnia kobieta, na ziarnicę złośliwą.
Wtedy nieuleczalną.

Ojciec nie był nawet na pogrzebie żony, ale na statku, maleństwem początkowo zajęli się dziadkowie, a kilka lat potem, siostra mamy - Pani Maria Ziółkowska. Doronia, przez wiele lat dzieciństwa czuła się sierotą - czekała na ojca, który wkrótce ożenił się ponownie i miał z drugą żoną dwoje dzieci. Pierwszy raz zobaczyła go jako dorosła już kobieta. 


 Takimi też smutkami czasem lub często obdarza nas życie. Moim zdaniem- Doronia zawsze miała o to do życia i do ojca żal. Taki ot… człowieczy los, który na pozór uśmiecha się do wszystkich, ale tak naprawdę lawiruje nieszczęściami i skrajnościami.

Wiedziałem od razu: moja Dorotka, ta malutka, zawsze była, jest i będzie: naprawdę wspaniałym, zawsze pogodnym i uroczym człowiekiem.

Dusza może wprawdzie artysty, bo pięknie maluje, pisze książki - ale jednocześnie ma wielki pragmatyzm i instynkt na codzień - jaki tylko może mieć kobieta.



Ryszard Opara
NEon24

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy