W PRL, o przyszłości każdego młodego człowieka, decydowały Losy...czyli, głównie znajomości, no i te... układy. Zwłaszcza w służbie wojskowej. Jedyna droga życia: Być Kowalem Własnego Losu.
AMEN. Odcinek 12 Autobiografii Naukowej Ryszarda Opary
W PRL, o przyszłości każdego młodego człowieka, decydowały Losy...czyli, głównie znajomości, no i te... układy. Zwłaszcza w służbie wojskowej. I te układy oraz raczej ich brak, dały mi nakaz pracy - lekarza Jednostki Ochrony Pogranicza, gdzieś tam Bieszczadach. Miejscowość Dłużyzna - była... epitomem prawdziwego polskiego zadupia, gdzie jedyną atrakcją Nocy i Dni - było Kasyno Oficerskie. Tam odbywało się wszystko, co było ważne w życiu mieściny: stołowanie i całe życie towarzyskie.
Wszyscy mieszkańcy Dłużyzny żyli wojskiem i żerowali z niego w każdy możliwy sposób.
*(Nazwa miejscowości zmieniona – aby nie obrażać dzisiejszych mieszkańców).
Pewnego mrocznego, listopadowego poranka 1975 roku pojechałem właśnie tam, w towarzystwie żony i od razu zameldowałem u Komendanta jednostki na wstępną rozmowę.
Nie miał ON - za bardzo dla mnie ani czasu, ani widocznej też chęci do rozmowy.
Po krótkim spotkaniu oraz inspekcji jednostki, poszliśmy z Doronią do kasyna na kawę i „śniadanie”. Tam, o dziwo był już Pan Komendant. Oboje, ze zdumieniem zauważyliśmy też, że około 10 rano oficerowie JOP - Jednostki Ochrony Pogranicza piją alkohol, oczywiście ukryty w butelkach po wodzie. Wyczuliśmy to po zapachu oparów wokół nas - Oparów. Był to późny poranek i środek tygodnia.
Złożyłem sam jeszcze krótką wizytę w Izbie Chorych, która była pełna wojskowego smrodu i udawaczy, bumelantów, bandaży oraz zapachu jodyny i aspiryny. W tym czasie, moja żona spacerowała po terenie jednostki, przyglądając się na realia swojej wkrótce, „być może” niepewności ale też przyszłości. W drodze powrotnej na stację, żona podsumowała naszą wizytę w Dłużyźnie dosadnymi słowami:
- „Nie wiem jak Ty, ale ja już nigdy więcej tutaj w życiu nie przyjadę. Nie wyobrażam sobie, co tutaj ja mogłabym robić; jak moglibyśmy tutaj razem żyć...I po co? W jakim celu?”
Był to wtedy, być może pierwszy kryzys nieporozumień w naszym wspólnym życiu. Ale...
Po kilku godzinach byłem pewien jednego: Dłużyzna to nie jest miejsce ani Raj dla mnie tym bardziej i dla Nas. Wiedziałem, tutaj nie zrobię tam żadnej specjalizacji (szczególnie n.p. z ... neurochirurgii), ale pewnie skończę jako alkoholik, leczący odciski na stopach i wrzody na dupach żołnierzy. Czasem... może, zdarzy mi się grypa (w sezonie), ale ja - już na to, zacząłem decyzyjnie kichać.
Wracając razem kilkoma pociągami/autobusami do stolicy - w brudnych, smrodliwych; zatłoczonych smutnymi ludźmi, przedziałach - siedzieliśmy w milczeniu, oboje rozmyślając... Oboje byliśmy pewni jednego: Musimy patrzeć na przyszłość z perspektywy naszych marzeń, atutów oraz możliwości. Nie możemy oczekiwać żadnych zbiegów ani szczęśliwych darów losu. Raczej możliwie najgorszego z naszych oczekiwań.
Zostać kowalem własnego losu
Ja uświadomiłem sobie absolutnie jedno, że: Muszę zostać kowalem własnego losu.
Tylko tak, tylko w ten sposób - mogę czegoś dokonać, a przede wszystkim obronić swoje i nasze życie. Wybór był tylko jeden: Ostra, bezpardonowa - walka o życie i przyszłość.
Inaczej, trzeba się będzie poddać rozkazom Wojska – co w tamtej rzeczywistości oznaczało... poddać się i przegrać po prostu nasze życie.
Marzył mi się świat, który oglądałem na stażu w szpitalu klinicznym WAM lub w TVP - (dr Kildare) – może poprzez pryzmat Hollywood oraz kolorowych przemycanych magazynów. Alternatywą, którą był Profesor Rudnicki, była już nierealna. Mimo tego, chciałem zostać po prostu może dobrym lekarzem, specjalistą, a jednocześnie, przy okazji poznać cały świat, uroki i obejrzeć różne, ukryte skarby tego życia. Wiedziałem, że bez walki to będzie niemożliwe - w tamtych realiach. Muszę to całkowicie zmienić - i to zależy tylko ode mnie.
Podjąłem dwa bardzo ważne dla mnie postanowienia. Muszę:
• Zwolnić się ze służby wojskowej
• Wyjechać z Polski, za granicę
Nie miałem „zielonego” pojęcia, jak to zrobić? Dokąd wyjechać? Byłem jednak przekonany: te dwa warunki muszę spełnić, jeżeli chcę mieć godną przyszłość i coś w życiu zrobić. Dla siebie i dla nas. Wiedziałem jedno, znając realia...Byłem przecież oficerem wojska: Muszę pójść na absolutną całość – bez względu na konsekwencje. Konieczny do tego będzie: ogrom siły woli i absolutna determinacja.
Łatwo było jednak marzyć, nawet na jawie, ale w ówczesnych realiach PRL i jedynie słusznej ideologii mas „ludzi pracy”, uśpionych w socrealizmie, zadania które przed sobą postawiłem wydawały się na „pierwszy rzut oka” wprost niemożliwe, prawie niewykonalne. Bardzo skomplikowana operacja, choć też wcale nie medyczna, której realizacja wymagała cudów.
Po powrocie do Warszawy, zameldowałem się w Szefostwie Służby Zdrowia z informacją, której nikt tam nie mógł zrozumieć ani przyjąć do wiadomości:
• Nie zamierzam wykonać rozkazu skierowania do służby w Jednostce Wojskowej - Dłużyzna.
• Jednocześnie składam raport w formie podania - o zwolnienie z wojska.
Formalnie byłem nadal stażystą, bez przydziału pracy i służby.
Początkowo moja wypowiedź wywołała przysłowiowe "fale śmiechów na sali". Potem władze wojska spróbowały wielu metod „delikatnych perswazji”, mających na celu mój powrót do normalności - czyli po prostu wykonywania rozkazów przełożonych. Zgodnie z regulaminem.
Byłem (i jestem) jednak z natury, wyjątkowo upartym człowiekiem. Od tamtej pory zacząłem co dzień meldować się u swego, szefa - przełożonego z kolejnym raportem/podaniem o zwolnienie z wojska. Codziennie też widziałem na własne oczy, jak mój raport, bez czytania/oglądania i bez słowa – ten Pan Komendant wrzucał do garnizonowego kosza. Pracowałem wtedy, na zastępstwie chorego lekarza jednostki w Zielonce pod Warszawą - w WITU - Wojskowym Instytucie Techniki i Uzbrojenia.
Obserwacja psychiatryczna, zastraszanie.Po 2 miesiącach „patów na piśmie” -(czyli około 50 raportach o zwolnienie z wojska) - zostałem służbowo skierowany na konsultację psychiatryczną. Początkowo do Przychodni Wojskowej na ul. Koszykowej, gdzie w sumie miałem kilkanaście wizyt. Ponieważ widocznie, opinie różnych specjalistów, dla moich decydentów - były niezadawalające, zostałem wysłany na oddział psychiatrii do szpitala wojskowego we Wrocławiu.
Mój pobyt tam, też zawsze będzie dla mnie pamiętny. Codziennie rano wchodził do mojej izolatki jakiś facet. Nic nie mówił, nigdy się nie przedstawił ani nie podawał powodów swojej wizyty. Tak ok. godziny obserwował mnie i to wszystko co robię. Ja głównie czytałem książki. Czasem on robił jakieś notatki. Do lampy w suficie, przyłączone było jakieś urządzenie. Przypuszczałem, że to może podsłuch albo kamera, ale nie miałem pewności.
Codziennie po obiedzie, zostałem wzywany do psychiatry (młody facet, cywil, stażysta?), który niezmiennie zadawał, te same dokładnie, bzdurne pytania: Nazwisko, imię, datę urodzenia i kilka innych spraw codzienności: pogoda, moda, żona, kobiety. Wszystko bez związku ze mną, niestety.
Raz w tygodniu, stawałem przed komisją, złożoną z kilku osób, która podobnie i niezmiennie... zadawała mi te same pytania... Czasem wprost bzdurne kwestie. Dosłownie, jak ze Szwejka, typu:
„W budynku w Centrum Wrocławia, przy ulicy Wroniej...na parterze jest małe przedszkole i sklep, na pierwszym piętrze mieszka 30 osób, na drugim 25, ponieważ obok jest dentysta. Budynek ma pięć pięter, bez windy. Proszę nam powiedzieć, w którym roku umarła babka stróża”. Na głupie pytania lekarzy, musiałem pisać odpowiedzi, uzupełniać jakieś, kompletnie absurdalne wnioski!
Zdaję sobie sprawę, brzmię niewiarygodnie. Sam żyłem wtedy w nierealnym świecie...Pomimo wykształcenia medycznego i zajęć z psychiatrii, na studiach - nie miałem pojęcia o co w tym wszystkim chodziło. Oczywiście, w czasie pobytu na zamkniętym oddziale psychiatrii, próbowałem jakoś to wyjaśnić. Ale, żadne okno logiki czy też zwyczajnego rozsądku, nigdy się przede mną - tam nie otworzyło...
Ja też zadawałem wiele pytań. Nigdy nie otrzymałem na nie żadnej odpowiedzi. Ani wyjaśnienia. Myślałem nawet czasem, że może jednak jestem wariat, albo żyję w kraju - takich absurdów. Mimo wszystko, nie udało się jednak przekonać psychiatrów, aby wystawili mi „żółte papiery”.
Po miesiącu obserwacji - okazało się, że nie jestem chory psychicznie. Może chore psychicznie były moje oczekiwania...ale to obyło się bez komentarza.
Następnym etapem perswazji, przekonywanie mnie do zwrotu w stronę normalności były różne „próby zastraszania”. Zajmowałem wtedy małą kwaterę służbową na terenie Jednostki WITU, gdzie tymczasowo byłem lekarzem Izby Chorych. Musiałem tam przebywać, pracować w godzinach: 08.00 – 17.00.
Kilka razy, szczególnie w nocy albo wcześnie rano, ok. 6.00 nachodziły do mnie patrole WSW, (Żandarmeria Wojskowa) pod różnymi pozorami. Sprawdzano moją obecność na terenie jednostki, przynoszono rozmaite pisma, których nie musiałem czytać ale musiałem podpisywać odbiór. W pismach grożono mi różnymi konsekwencjami prawnymi, przykładowo: kara surowego więzienia za niewykonanie rozkazów - minimum pięć lat pozbawienia wolności.
Potem Biegły Wojskowy, ale księgowy wyliczył mi jakąś ogromną karę pieniężną (zwrot kosztów za studia) w wysokości...bagatela ok. 1 miliona zł. To był wtedy, jak i dzisiaj… dla mnie majątek. W odpowiedzi zawsze twierdziłem: „zgadzam się ten dług spłacać nawet całe życie. Ale najpierw wnioskuję o zwolnienie z wojska, abym mógł zacząć spłacać ten dług”.
Historia dwóch worków cementu
Pewnego dnia, do mojego mieszkania na terenie jednostki weszło dwóch podoficerów WSW, właśnie żandarmerii wojskowej. Była 6.00 rano. Kazano mi się ubrać i bez słowa wyjaśnienia przewieziono do Prokuratury Wojskowej (Nowowiejska). Nie założono mi wprawdzie na czas transportu kajdanek, ale byłem najgorszych obaw. Jadąc jako aresztowany - „karetką WSW” myślałem, że moje marzenia dotyczące specjalizacji i plany emigracji, chyba trzeba będzie odłożyć. Zostałem umieszczony w celi tymczasowej, nie mając pojęcia, nic nawet nie wiedząc o co chodzi. Kiedy zapytałem o powód zatrzymania – dowódca konwoju odpowiedział, że we właściwym czasie wszystkiego się dowiem. On tylko wykonuje rozkazy a teraz czeka na polecenia.
Kilka godzin potem, zaprowadzono mnie do oficera/prokuratora, który próbował postawić mi zarzut kradzieży mienia wojskowego: czyli 2 worków cementu, które rzekomo ukradłem 2 dni wcześniej z budynku remontowanego na terenie jednostki i ukryłem w bagażniku swego Fiata 125. Jako dowód pokazano zdjęcie samochodu. Całkowicie zaskoczony, absolutnie zaprzeczyłem takim oskarżeniom. Nic takiego nie miało miejsca.
Dodałem jeszcze, na marginesie, że Fiat 125 na zdjęciu... ma inną rejestrację a mój samochód jest od tygodnia... w naprawie, na przeglądzie gwarancyjnym, na ulicy 1 Sierpnia w Warszawie; co łatwo można było sprawdzić.
Ostatecznie okazało się, że ktoś tam wrzucił te parę worków cementu, rzeczywiście do Fiata 125p- koloru Yellow Bahama. Dokładnie takiego jak mój. Po dodatkowych wyjaśnieniach okazało się, że identyczny samochód...miał zastępca komendanta ds. politycznych. Zrobiła się dość głupia sytuacja. Ktoś tam -jakiś „przypadkowy prowokator, próbował mnie wrobić w kradzież worków cementu i pomylił auta. W rezultacie... trzeba byłoby oskarżyć, głównego ideologa partyjnego jednostki. A przecież to właśnie on - chciał mnie oskarżyć i wsadzić do więzienia...za kradzież mienia...
Skończyło się wszystko milczeniem. Mnie wyrzucono wieczorem z aresztu, na ulicę; bez jednego słowa wyjaśnień ani przeprosin. Nikt mnie nie odwiózł, a ponieważ pieniądze mi zabrano... musiałem wracać pieszo. Z Ul. Koszykowej w Warszawie - do Zielonki.
Sprawa szybko została przez władze zapomniana. A co ja mogłem zrobić? - Jedno wielkie G... czyli NIC.
Opisane wydarzenia powiększyły tylko moją determinację i walkę o własne priorytety życia. Codziennie pisałem raporty; w każdym argumentując, że jedyną rzeczą, którą chcę osiągnąć jest zwolnienie z wojska. Zgadzam się: na odbycie kary więzienia oraz spłatę kosztów studiów, ale zaznaczałem przy okazji, że przecież zgodnie z Konstytucją RP, nauka i studia w Polsce są darmowe, a ja nie miałem zamiaru postępować niezgodnie z Konstytucja Państwa. Miałem nadzieję ONI też.
Komendant Płk Stern, (ten, któremu dostarczałem codziennie raporty o zwolnienie z wojska), był po pewnym czasie chyba naprawdę zdumiony... upartością i konsekwencją z jaką działałem. Wydawało mi się nawet, że podczas kolejnych spotkań, w jego oczach widziałem pewien podziw. Myliłem się. On najchętniej by mnie pewnie wsadził do pierdla. Ale nie mógł znaleźć powodów. Sytuacja robiła się coraz bardziej patowa. Ślepa uliczka - dla nich – Wojskowej Służby Zdrowia – ale również i dla mnie...
Sprawy ostatecznie skomplikował... a w ten sposób rozwiązał pewien „fakt historyczny”.
W 1976 r., ówczesny Rząd PRL Gierka, podpisał z wielkim hukiem medialnym Konwencje Praw Człowieka w Helsinkach. A więc ja, w swoich kolejnych raportach, zaczynałem się powoływać - na ustalenia tegoż dokumentu - gwarantującego wszystkim obywatelom państwa... prawa demokratyczne, w tym także wybór miejsca pracy, zamieszkania. Nie było wyjątków dla wojska.
Moja sprawa zaczynała nabierać także rozgłosu w wojsku, wśród kolegów oficerów, co groziło konsekwencjami lawinowymi. Wielu moich kolegów chciało zrobić to samo, także zwolnić się z wojska. Brakowało im jednak mojej determinacji, nie wiedzieli jak to zrobić.
Władze Wojskowej Służby Zdrowia, postanowiły, więc - „po cichu” i szybko załatwić sprawę. Pewnego dnia otrzymałem wezwanie do Szefa Służby Zdrowia MON tam w obecności Płk Sterna, dostałem rozkaz zwalniający mnie z wojska jako niezdatnego do wykonywania obowiązków służbowych. W trybie natychmiastowym.
Jako ciekawostkę podaję: Pułkownik Stern zwracał się do mnie zawsze, per „Towarzyszu Poruczniku”. Ja zawsze odpowiadałem... „Panie Pułkowniku”. Niesłychana niesubordynacja. Wtedy niedopuszczalna... ale znając upartość Ryszarda z Oparów, nie było już więcej żartów.
Zgodnie z tym trybem, zwyczajowo - na pożegnanie Płk Stern, kiedy już zostaliśmy sami, zwrócił się do mnie słowami:
- Towarzyszu Poruczniku, chciałbym prywatnie coś dodać od siebie. Uważałem do niedawna Tow. Porucznika za przyzwoitego człowieka, dobrego lekarza i oficera; ale pomyliłem się. Tow. Porucznik jest kompletnym idiotą, odmawiając zaszczytu służby wojskowej w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Zaznaczam, jeżeli kiedykolwiek w przyszłości Tow. Porucznik, będzie chciał wyjechać, gdziekolwiek za granicę, na Zachód to oświadczam kategorycznie. To będzie absolutnie niemożliwe. Nigdy w życiu. Osobiście dopilnuję... bezterminowego zakazu uzyskania paszportu oraz wyjazdu Tow. Porucznika gdziekolwiek za granicę.
Zastanawiałem się przez chwilę...skąd i jak właściwie ten Płk Stern umiał czytać w moich myślach, ale odpowiedziałem po wojskowemu:
-Tak jest Panie Pułkowniku. Rozumiem doskonale swoje błędy i głupotę.
Na tyle jeszcze mnie stać! Odmeldowuję się posłusznie!
A po cichu dodałem...z wielką, dobrze ukrywaną radością: A co będzie dalej...pożyjemy...zobaczymy...
W ciągu dwóch dni, rozliczyłem się z armią, oddałem broń (pistolet), mundury polowy i galowy, oraz wszystko co i czego ode mnie żądano. Łącznie, ze służbowym mieszkaniem w Zielonce. Dostałem nawet parę groszy, na pożegnanie - kilka ostatnio nie zapłaconych pensji. System musiał rozliczyć się ze mną. Zgodnie z regulaminem. Były to niewielkie pieniądze ale na „waciki” dla żony wystarczyło.
Ryszard Opara
NEon24
No comments:
Post a Comment
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy