Oceniam, że na spotkanie przybyło ok. 30 osób - czyli niewiele - bo kilkanaście z nich jest powiązanych z AMCS - a więc nowym właścicielem Domu Millennium. Tzw. zorganizowana Polonia w Melbourne najwyraźniej uznała, że będzie to musztarda po obiedzie (czyli strata czasu), bo renowację jaką nowy właściciel zaaplikuje podupadłemu Domowi Millennium będzie mogła faktycznie ocenić dopiero za kilka lat.
Wziąłem udział w tym spotkaniu nie dlatego, że sprawa przyszłości Domu leży mi na sercu - a tak określiła przybyłą publiczność Monika Wiench w swoim reportażu z tej imprezy opublikowanym na witrynie Pulsu Polonii dnia 17 lutego - ale dlatego, że chciałem dowiedzieć się z miarodajnych źródeł jak wreszcie z tą transakcją było. Wśród polonijnej społeczności w Melbourne krążą bowiem różne wersje tej samej sprawy.
Przypomnę pokrótce fakty.
Dom Millenium zbudowali w latach 60-tych Polacy zamieszkujący zachodnie dzielnice Melbourne - głównie Yaraville, Footscray, Kingsville i Sunshine. Dom ten - zbudowany na wysypisku śmieci po wyeksploatowanej kopalni odkrywkowej piasku w Seddon - służył jako ośrodek polskiej kultury. M.in. mieściła się tam na I piętrze największa swego czasu polska szkoła sobotnia im. abp. Józefa Gawliny (biskupa polowego Wojska Polskiego na Zachodzie, a po wojnie duchowego opiekuna Polonii) licząca ponad 120 dzieci. W Domu Millennium spotykały się organizacje polonijne, a duża sala na parterze z przylegającą kuchnią i toaletami służyła do organizacji balów, rautów, przyjęć itp.
Okazało się, że inspektorzy domyślili się tej kombinacji, bądź doniósł im któryś z budujących i nie zaaprobowali wiaty do użytku. To dlatego na drugiej części większej działki od dziesięcioleci straszy nielegalna samowola budowlana, bo koszt jej demontażu (lub uzdatnienia do użytku) najwyraźniej przekraczał możliwości finansowe właściciela.
Jest on m.in. promotorem pracy magisterskiej Elżbiety Drozd, która jest obecnie Chief Executive Officer w AMCS.
Dodam, że Elżbieta Drozd jest jednocześnie prezeską Stowarzyszenia Polaków w Kingsville.
Czyż piastowanie prominentnych funkcji w obu organizacjach nie stwarza wrażenia tzw. konfliktu interesów?
A więc to nie Stowarzyszenie parło wówczas do fuzji z APCS.
Nie jest to bowiem prawdą. Innych możliwości było kilka. Oto przykłady: sprzedać nieużywaną działkę i zrobić - z grubsza - to, co planuje zrobić AMCS. Następnie wynająć ten Dom lokatorom lub firmom. Choćby Polskiemu Biuro Opieki Społecznej (wynajmuje pomieszczenia w Oakleigh) bądź AMCS, wynajmującemu pomieszczenia w Maidstone za ok. 100 tys. dolarów rocznie (informacja prezesa AMCS Ryszarda Bliszczyka).
Z kapitałem ok. 3 mln. dolarów, corocznie zwiększanym o poziom inflacji i zyskami netto w okolicach 4% rocznie, fundacja ta wypłacałaby corocznie (aż do wieczności!) dzisiejszy ekwiwalent ok. 120 tys. dolarów jako granty dla polonijnych organizacji w Wiktorii. Ani Tygodnik ani Muzeum nie musiałyby się martwić o swoje przetrwanie i nie byłoby takiego rozgoryczenia w Polonii melbourneńskiej. Rozgoryczenia, którego nawet najmilsze prelekcje AMCS nie są w stanie wygasić.
- Co nowy właściciel zamierza uczynić z nielegalną samowolą budowlaną przylegającą do Domu Millennium?
Sekretarz AMCS Paul Walc odpowiedział: Zamierza połączyć ją z istniejącym budynkiem. We "wiacie" znajdą się: kuchnia, toalety, pomieszczenia gospodarcze, powierzchnia dla TP i MAPA. Resztę kubatury "wiaty" doda się do obecnej sali restauracyjno-tanecznej, która zostanie uszczuplona od frontu biurami AMCS. Na pozostałym wolnym gruncie utworzy się duży parking dla klientów i pracowników AMCS.
Paul Walc podkreślał, że obecne City Council bardzo pozytywnie ocenia plany AMCS.
Wynika z tego, że istniała jednak opcja zalegalizowania samowoli budowlanej, z której Stowarzyszenie Polaków w Kingsville i Koło Pań najwidoczniej nie skorzystało. Bądź AMCS ma dużo lepsze "dojścia" w sekcji budowlanej rady dzielnicowej niż kiedykolwiek miało je SPwKiKP.
- Czy w ramach półtoramilionowego projektu renowacji rozważane są jakieś subwencje dla TP i MAPA, które to organizacje będą musiały opuścić Dom Millennium na czas rekonstrukcji (szacowany na 2 lata) i wynająć pomieszczenia po cenach komercyjnych?
Odpowiedź (w skrócie) prezesa Ryszarda Bliszczyka: Te sprawy są w stadium rozmów indywidualnych z obecnymi sublokatorami.
Sprawdziłem wiarygodność tego oświadczenia w TP i MAPA. Obydwie instytucje zaprzeczają, iż trwają jakiekolwiek rozmowy na ten temat, choć szybko zbliża się termin wyprowadzki.
W odpowiedzi Desmond Cahill przytoczył dane Spisu Powszechnego (Censusu); obecnie do Australii przybywa rocznie ok. 200 osób polskiego pochodzenia. Sugerując tym samym nie wprost, że za kilkanaście lat może nie być żadnej organizacji polonijnej, więc taki zapis byłby bardzo ograniczający.
Ostatnim pytającym była Monika Wiench, która chciała wiedzieć czy zarząd AMCS ma zamiar podjąć zdecydowane kroki w sprawie obrony dobrego imienia Elżbiety Drozd. Jej zdaniem to dobre imię zostało zbrukane przez grupę osób protestujących publicznie, głośno i nie przebierając w słowach, przeciw przekazaniu Domu Millennium do AMCS.
Prowadzący spotkanie Ryszard Bliszczyk (to m.in. jego ojciec pracował przy budowie Domu Millennium) wymijająco odpowiedział, że ta kwestia wykracza poza temat spotkania.
Po zakończeniu zebrania wdałem się w kilkunastominutową rozmowę z prezesem Bliszczykiem, gdyż chciałem się upewnić, czy opcje, jakie naszkicowałem powyżej były w ogóle rozpatrywane przez w/w walne zebranie Stowarzyszenia Polaków w Kingsville. Nie wiedział.
Odesłał mnie do prezes Stowarzyszenia Polaków w Kingsville - Elżbiety Drozd. Niestety, już nie zdołałem odnaleźć jej na sali. Być może zechce nam to przedstawić w polonijnych mediach.
Czy z tego przypadku można wyciągnąć jakieś konstruktywne wnioski?
Sądzę, że czytelników najbardziej interesowałaby odpowiedź na pytania: Dlaczego tak się stało?, Jak to było możliwe?
Sensowne odpowiedzi na podobne pytania są istotne, gdyż - moim zdaniem - w podobnej sytuacji znajdzie się w niedalekiej przyszłości niemal każdy Dom/Klub Polski w Australii, o ile nie przekształci się w jakieś inne formy działalności gospodarczej.
A to dlatego, że obiekty te były tworzone dawno temu z myślą o innej klienteli. Dodatkowo w warunkach znacznie odbiegających od dzisiejszych realiów (tj. tania ziemia, tanie opłaty, małe wymagania). Gdy pół wieku temu polscy lotnicy, pancerniacy, czy imigranci z obozu w Bonegilli chcieli się gdzieś zebrać lub wspólnie zabawić z rodzinami, to nie można było znaleźć lokalu odpowiednio obszernego i taniego. Później wystarczała im przykościelna kawiarenka STIGS w Richmond. Dzisiaj wystarcza jeden stolik, gdziekolwiek.
Dzisiejsze pokolenie polskich Australijczyków nie jest tak mocno zintegrowane jak były sfraternalizowane polskie grupy wojskowych, czy imigrantów z poszczególnych statków, lub rejonów (Kresy, Syberia, Indie, Afryka, Pahiatua).
Nie są to klienci, na których mógłby utrzymać się przeciętny Dom Polski, bo opłaty stałe (podatki, czynsze, ubezpieczenie, inspekcje, ochrona, amortyzacja) są wysokie i stale rosną.
Nasze dzieci i wnuki udają się do Domów Polskich sporadycznie - na większe imprezy, których jest kilka-kilkanaście w roku. I tylko wtedy, gdy ceny nie odstraszają, a wystrój wnętrza, jadło, nastrój i higiena nie bulwersują zaproszonych australijskich znajomych.
Polscy emeryci formujący spore Koła Seniorów (jest ich w Wiktorii kilkadziesiąt) chętnie korzystają z Domów Polskich (o ile usługa jest niemal darmowa, a zarząd nie robi trudności. Znamienne jest, że Koło Seniora wyniosło się z Domu Millennium do pomieszczeń Rady dzielnicy), ale mają też łatwy dostęp do "konkurencji", czyli usług odpowiednich agend Aged Care, które na wyprzódki i za pół-darmo podwożą chętnych na subwencjonowany obiad do kasyna Crown, lub zabierają na wycieczkę krajoznawczą w plener.
Domy i Kluby Polskie, które muszą prowadzić zyskowną działalność gospodarczą by się utrzymać, w coraz większym stopniu polegają na dotacjach/zapomogach i różnorakich grantach, bądź przestawiają się na wielokulturowość, gdyż raptownie ubywa im polskiej klienteli.
Mieliśmy bulwersujące i kosztowne przykłady przepadania majątków SPK i harcerskich w Australii, walki wewnętrzne w Federacji Południowej Australii, przepychanki w Klubach. Jednym z nielicznych chlubnych wyjątków jest Polish Youth Assoc. z Perth, który po latach mobbingu i podchodów przez polonijne sępy i hieny oraz wydaniu sporych kwot na prawników, by bronić własnej posiadłości ("Pole Kopernika") zadecydował - przy wsparciu Zarządu Krajowego SPK i Polish Ladies Auxilliary w Perth - o zakończeniu działalności, spieniężeniu majątku i przekazaniu uzyskanych 400 tys. dolarów do Fundacji Bluma, z przeznaczeniem na granty dla polonijnej młodzieży w Zachodniej Australii.
Moim zdaniem przyczyn obecnej sytuacji Domu Millennium jest wiele.
Pierwszą jest poważne niedopatrzenie członków Stowarzyszenia Polaków przy powtórnej (przed dekadą) rejestracji organizacji, po poronionej próbie połączenia się z AMCS (wówczas APCS).
Otóż zapomniano (celowo?) o poprzednim statucie, statucie odpowiednim dla organizacji, która zarządza poważnym majątkiem. Zarejestrowano się na podstawie ogólnych Model Rules - czyli zbioru podstawowych zasad sformułowanych przez Urząd Rejestracji, a przeważnie wspólnych dla wielu rejestrujących się ciał, po to, aby tę rejestrację uprościć i przyspieszyć. Jest to świetne rozwiązanie dla kółek hobbystów, artystów, turystów, zapalonych rowerzystów i np. wielbicieli piwa, gdy nie wchodzi w grę żaden majątek, nie prowadzi się działalności gospodarczej, "sepy" i cwaniacy nie krążą licząc na okazję, a nieudolny prezes czy zarząd nie są w stanie zagrozić przyszłości organizacji, bo łatwo ją odtworzyć, nawet z popiołów.
Inaczej jest z instytucjami, które wymagają nieustannej troski, bo w przeciwnym wypadku więdną i bezpowrotnie upadają.
Przykładowo: jedną z zasad Model Rules jest, że członkami organizacji są osoby fizyczne. Innymi słowy: popularne w polonijnych organizacjach członkostwa innych organizacji nie są uwzględnione. Tak to Koło SPK Nr 3 w Melbourne, któremu według poprzedniego statutu i umowy przypadały 3 mandaty w głosowaniach podczas walnych zebrań, straciło swe członkostwo w Stowarzyszeniu Polaków w Kingsville, bo nie dopilnowało, aby dopisać trzech członków Koła do listy członków SPwKiKP.
Innym mankamentem Model Rules jest bardzo uboga sekcja opisująca rozwiązywanie spraw spornych/konfliktowych; w zasadzie ograniczona wyłącznie do procesu wykluczania członka z organizacji oraz zwoływania nadzwyczajnych walnych zebrań przez niezadowolonych członków.
Drugim poważnym powodem - choć nie specyficznym dla Stowarzyszenia Polaków w Kingsville, bo widać to gołym okiem prawie wszędzie - jest "obniżenie lotu" elit polonijnych oraz wymiana pokoleniowa. Prominentni społecznicy wychowani całkowicie poza PRL, którzy swe umiejętności, pragmatyzm i zasady wykształcili na swej często wyboistej drodze życia, z konieczności (bo wymarli ich koledzy i sojusznicy) przekazali swą władzę zaaklimatyzowanym emigrantom z PRL-u. Duża część z nich okazała się jednak tzw. niewypałami, nie mającymi oporów, by w obronie swej pozycji używać manipulacji, "zasadzek", szantażu czy pogróżek. W efekcie nierzadko widzimy zabetonowane polonijne struktury trzymane w ryzach przez dussery, układy, fory i mafijną solidarność. Zniechęcanie się, odchodzenie i zasklepianie się w sobie wielu doświadczonych/cennych organizatorów starej daty, brak pozytywnej selekcji, a także: narastający brak zainteresowania, pasywność i nastawienie fun-factor następnego pokolenia, też nie rokują dobrze na przyszłość polonijnym hierarchiom organizacyjnym.
Nie widać dzisiaj liderów, którzy potrafiliby pociągnąć za sobą wielu bezinteresownych entuzjastów. Dodatkowo, niektórzy obecni przywódcy wydają się być uwarunkowani "naśladownictwem", tzn. uważają, że należy robić to, co robili nasi poprzednicy, ale szybciej, sprawniej, lepiej i taniej. Na szczęście wiedzą, gdzie składać podania o granty/subwencje/zasiłki. Zaś nowi "liderzy polonijni" (wystarczy sprawdzić, kogo wysyła się na kursy do Polski) rekrutują się głównie z branży opieki społecznej/socjalnej - tzn. osób, które bardziej potrafią rozdawać cudze (podatnika!) pieniądze niż samemu je wypracowywać.
Kiedyś kuźnią talentów organizatorskich w Wiktorii było Stowarzyszenie Techników i Profesjonalistów Polskich. To tam poznawali się i "docierali" przyszli prezesi. Dzisiaj ta organizacja jest tylko szkaradnym cieniem całkiem niedawnej chlubnej przeszłości.
Do tego dochodzą czynniki obiektywne. Przykładowo: dawniej wielu Polaków pracowało w służbie publicznej, gdzie znajomość australijskiego prawa i norm, umiejętność negocjacji, osiągania kompromisów i zawierania sojuszy, a także posiadanie taktu bardzo pomagały w awansie. Ci Polacy mieli rozległe kontakty z australijskimi osobistościami, a szli na emerytury w wieku 55 lat. Czyli mieli po 10-15 lat na efektywne wykorzystanie - jeśli chcieli - swych doświadczeń w polonijnych organizacjach. Prywatyzacje i podwyższanie wieku emerytalnego (obecnie 67 lat, a mówi się o 71) miały niezamierzony, lecz kolosalny wpływ na społeczną aktywność większości etnicznych organizacji, nie tylko w Australii.
Jestem finansowym członkiem kilkunastu organizacji polonijnych i uczestniczę w licznych walnych zebraniach. Zazwyczaj podczas tych zebrań podnosi się fala protestów, gdy ktokolwiek zaproponuje, by dopuścić procedowanie i protokołowanie w j. angielskim, bądź wprowadzić obowiązkową rotację kadr w prezydiach, bądź ograniczyć wiek osób sprawujących odpowiedzialne funkcje/obowiązki do np. maks. 70 lat, bądź wprowadzić ostrzejszą weryfikację rzeczywistej liczebności członków. Protestujący głośno przeciw tym pragmatycznym "dyskryminacjom" zazwyczaj powołują się na jakieś australijskie akty prawne, ale przeważnie nie potrafią podać konkretnego paragrafu (ostatnio np. szaloną karierę robi powoływanie się na prywatność, gdy chce się coś ukryć).
"Ustawieni" delegaci torpedują inicjatywy, bo przecież poważne sprawy najłatwiej jest odkładać do następnego zjazdu. Zjazdy przypominają coraz bardziej spotkania towarzyskie, podczas których nakłanianie delegatów do wysiłku umysłowego jest nieelegancką fanaberią. Natomiast pożądane i dobrze widziane jest zapewnianie delegatom przeróżnych atrakcji - przedstawień, koncertów, kolacji itp.
W rezultacie widzimy organizacje stetryczałe od góry, z wirtualnym/pozorowanym członkostwem, klikami manipulatorów i ciągłymi kryzysami wewnętrznymi.
Nie jest to piękny obraz. Ta choroba - w wersji "żelaznej prezeski i jej sympatyków" - dotknęła (już dawno temu) także Stowarzyszenie Polaków w Kingsville.
Uważam, że również Federacja Wiktoriańska powinna uderzyć się mea culpa we własne, a nie cudze piersi, czego jednak nie widać. Na miesiąc przed w/w publicznym spotkaniem, podczas zebrania w sprawie Domu Millennium w klubie STIGS, miałem wątpliwą przyjemność słuchania jak wiceprezes Federacji, Sylwia Gręda-Bogusz (też w dawnej przeszłości powiązana z APCS), długo i zawile tłumaczyła obecnym na sali bezruch Prezydium FPOwW w sprawie interwencji, bo jakoby statut Federacji zakazuje ingerencji. A jest to ten sam statut, który jednak nie uniemożliwił prezesowi Krzysztofowi Łańcuckiemu podjęcia skutecznej interwencji przed 10 laty.
Podejrzewam, że bardziej prawdopodobnym powodem jest to, iż w czasie, gdy następowało przygotowanie do transferu Domu Millennium, Federacja zajmowała się inicjowaniem/aranżacją obchodów stulecia odzyskania przez Polskę niepodległości, obskakiwaniem oficjeli z Polski oraz składaniem podań o ordery i odznaczenia.
Pragmatyk-cynik powiedziałby, że ten inscenizowany, chwilowy i jednorazowy hurra-patriotyzm, odwracający uwagę od spraw lokalnych, kosztował zorganizowaną Polonię w Wiktorii 3 mln. dolarów.
Wydaje mi się jednak, że główną winę za los Domu Millennium ponoszą ci członkowie Stowarzyszenia Polaków w Kingsville, którzy obrażali się na impertynencje byłej prezeski i w proteście przestawali płacić składki - tym samym samoskreślając się z listy członków, którą przezornie zamknięto dla nowego narybku.
Pozwoliło to małej, zdyscyplinowanej i skonsolidowanej grupce kilkunastu osób przejąć całkowitą władzę w organizacji.
Pora na podsumowanie tej epistoły.
Organizacje polonijne posiadające poważne majątki, bądź prowadzące działalność gospodarczą powinny z tej gorzkiej lekcji wyciągnąć daleko idące wnioski.
Sprawdzenie, czy aktualny statut nadal chroni czy raczej naraża organizację na niepowetowane straty jest lekcją, jaką powinny natychmiast odrobić wszystkie większe organizacje polonijne - szczególnie te z majątkami pod opieką.
Znamiennym jest, że narady/sympozja/konferencje, oferowane co jakiś czas przez Prezydium Rady Naczelnej Polonii Australijskiej dla liderów takich właśnie organizacji, są od lat ignorowane. Nikt nie wyraża ochoty na wzięcie w nich udziału, a przecież byłoby o czym dyskutować, bo problemy są podobne.
Być może dzieje się tak dlatego, że prezesi Domów/Klubów Polskich traktują te organizacje jako swoje księstwa udzielne. Jedno z tych księstw właśnie straciliśmy, inne straciliśmy wcześniej, a pozostałe najprawdopodobniej stracimy w przyszłości.
Włodzimierz Wnuk
...”Ostatnim pytającym była Monika Wiench, która chciała wiedzieć czy zarząd AMCS ma zamiar podjąć zdecydowane kroki w sprawie obrony dobrego imienia Elżbiety Drozd. Jej zdaniem to dobre imię zostało zbrukane przez grupę osób protestujących publicznie, głośno i nie przebierając w słowach, przeciw przekazaniu Domu Millennium do AMCS”...
OdpowiedzUsuńPanie WNUK - kiedy wreszcie przestanie Pan kłamać? Żadna grupa osob nie protestowała publicznie, głośno i nie przebierając w słowach - w moim pytaniu wymieniłam natomiast nazwisko niejakiego G. Machnackiego, ktory w obrzydliwym liściku wysłanym do kilkunastu „swoich”, obrażał zarówno instytucje AMCS jak i Dyrektora Biura. Otrzymał juz w tej sprawie odpowiedni list od prawnikow zaangażowanych przez AMCS. Nic pan o tym nie wie? Dziwne.
Do innych przekłamań zawartych w pana tekście nie zamierzam sie odnosić, gdyz poruszałam te tematy wielokrotnie, az do znudzenia. Kto nie pojął, trudno.
Monika Wiench
Szanowna pani Wiench,
OdpowiedzUsuńDoceniam błyskawiczną reakcję na moją publikację, co tym samym sugeruje, że rozpoczyna pani każdy dzień od zaglądnięcia na witrynę Bumeranga Polskiego. Rzeczywiście warto, gdyż staje się on najbardziej wyważonym i miarodajnym medium polonijnym w Australii.
W moim dwuzdaniowym fragmencie nie widzę cudzysłowów, a więc chyba powinno być jasnym dla osoby uważającej się za dziennikarza, że nie jest to cytat.
Tym króciutkim fragmentem podsumowałem - dla pełności relacji i wygody czytelników - pani długie wystąpienie, odczytane po polsku i - jak uznał prezes AMCS - będące nie na temat.
Jeśli protest publiczny w pani pojęciu to wyłącznie marsz ze szturmówkami główną ulicą miasta, to rzeczywiście takowych nie było. Tym niemniej, dla mnie protestami publicznymi są także spotkania/zebrania publiczne, akcje zbierania podpisów i pisania protestów.
Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że sednem protestów zorganizowanej Polonii była sprawa legalnego, lecz kontrowersyjnego przejęcia na własność posiadłości Dom Millennium przez AMCS.
O ile mi wiadomo, Grzegorz Machnacki był jedynie moderatorem/przedstawicielem protestujących, wśród których było 3 długoletnich, rozgorycznych członków Stowarzyszenia Polaków w Kingsville i Koła Pań (SPwKiKP) oraz Koło Nr 3 Stowarzyszenia Kombatantów Polskich, któremu skasowano członkostwo w SPwKiKP.
Według tutejszego prawa, organizacje nie mają duszy, uczuć ani sentymentów a więc nie mogą być "obrażane" - w szczególności instytucje utrzymywane z pieniędzy podatników. Zarzut, że AMCS zostało zdyfamowane będzie trudno wykazać, niezależnie od tego, co rzeczywiście zaszło.
Skoro G.Machnacki wysłał "obrzydliwy liścik" do "swoich", a Monika Wiench do nich nie należy, to skąd o tym wie? Czyżby ta informacja pochodziła z naruszenia czyjejś prywatności lub włamania się komuś do skrzynki ?
To, że nie wiem o listach prawników wcale nie jest dziwne - raczej prozaiczne. Tego typu sprawy opatrzone są zazwyczaj klauzulami poufności. Kto je łamie, naraża się na podwyższenie kary.
W. Wnuk
Jakbym czytała o Polskim Klubie w Brisbane.I nawet w tle ta sama osoba.Od dwóch lat Polonia w QLD prawie nie przyjmuje nowych członków.Znam ok 50 odrzuconych podan o członkostwo.Wśród tych osób są osoby pracujące dla Polonii, a mimo to nie sa mile widziani w stowarzyszeniu.Obecnie nie ma kontaktu z zarzadem, straszenie prawnikami i sądem , podobnie jak w Melbourne.Narażenie na utratę dobrego imienia, identyczny zwrot.
OdpowiedzUsuń