Od rana mam urwanie głowy. Zadzwonili z Moskwy w sprawie uroczystości na Westerplatte. Kreml chce, by Putin siedział obok Merkel, bo mają jakieś sprawy do omówienia.
A że w Moskwie inny czas, a u nas poprzestawiane zegarki na czas letni, wywalili mnie świtkiem tym telefonem z łóżka. Nie do końca rozbudzona warknęłam, że mają pięć miesięcy na pogaduchy, ale pomyślę. Poza tym wczoraj widziałam się z Angelą w Berlinie, gdy zwiedzałam Muzeum Techniki i nic mi nie mówiła. Skąd oni, u diabła, mają numer mojej prywatnej komórki?!
A że w Moskwie inny czas, a u nas poprzestawiane zegarki na czas letni, wywalili mnie świtkiem tym telefonem z łóżka. Nie do końca rozbudzona warknęłam, że mają pięć miesięcy na pogaduchy, ale pomyślę. Poza tym wczoraj widziałam się z Angelą w Berlinie, gdy zwiedzałam Muzeum Techniki i nic mi nie mówiła. Skąd oni, u diabła, mają numer mojej prywatnej komórki?!
Nie zdążyłam wypić tradycyjnej porannej neski, gdy zadzwonił Mateusz. Ten, jak zwykle gadał mnóstwo i od rzeczy, generalnie mijając się z prawdą. Tym razem biadolił, że nauczyciele nie chcą go słuchać, benzyna drożeje, Amerykanie podnieśli bez zapowiedzi ceny na LNG, na zapowiedziane gratisy dla emerytów forsy w kasie nie ma. Znany repertuar.
Wstałam za wcześnie, lewą nogą i nastrój miałam podły.
- Słuchaj ty, - mówię, - po pierwsze zdyscyplinuj swój gabinet, bo inaczej wyślę go na zieloną trawkę z tobą na czele. Po drugie to ja mam na imię Zofia a nie Andrzej czy Adrian, po trzecie, nie kupuj gazu u Jankesów, ale kieruj się logiką ekonomisty i kupuj u pewnego dostawcy, gdzie bezpieczniej, taniej i na czas. To samo dotyczy ropy. Jak ci odbija rusofobia, to nie płacz, że benzyna zdrożała. Palcem mam ci wskazać konkretnego dostawcę?! Albo odkręcisz, to, co nabałaganiłeś, albo na tę twoją rusofobię zafunduję ci psychiatrę w klinice. Poza tym weź dupę w troki, zmień babę od edukacji na kogoś kompetentnego i przygotuj mi w szybkich abcugach rzeczywisty swoich stan finansów. Jutro rano na moim biurku, zrozumiałeś?
Cicho odłożył słuchawkę. Trzeba zwołać Radę Gabinetową, bo inaczej rozwali państwo do cna.
Udało mi się jednak wypić kawę. Z kucharzem z pałacu pogadam później w sprawie posiłków, na razie czekają mnie dwie trudne rozmowy. Z prymasem - o nauczaniu religii katolickiej w szkołach i prezesem - o likwidacji nielegalnego ośrodka decyzyjnego.
Sterczę przed szafą i mam te same dylematy, co Zuzia. Decyduje się na wariant Merkelowy, czarne spodnie, żakiet w czarno-białą kratkę, czarną żorżetową bluzkę, dyskretną biżuterię, tylko srebro i agaty, na żakiet - pąsowy szal kaszmirowy, który onegdaj kupiłam u Hindusów, handlujących w przejściu do metra w Brukseli. Szal będzie pasował do purpuratów.
Z prymasem była rozmowa krótka. Będzie tyle godzin religii, ile chce szkoła i rodzice. Jak chcą ograniczenia, to będą ograniczenia do jednej lekcji tygodniowo, na początku lub na końcu planu lekcji, jak zechcą likwidacji – to religii nie będzie. Nie ma przymusu religijnej edukacji kościelnej. Jak biskupi chcą więcej godzin, to niech sobie nauczanie organizują przy parafiach. Ich zgody czy niezgody – nie są dla mnie obligatoryjne.
Symbolika wyznaniowa w szkołach publicznych ma natychmiast zniknąć, bo państwo i jego szkoły są świeckie.
Prymas był zdezorientowany, bo do owieczek Kościoła rzymskokatolickiego nie należę i nie miał się do czego odwoływać w rozmowie. Jego problem, a nie mój.
Dowiedział się też, że nie będzie tolerancji dla elementów wyznaniowych w uroczystościach państwowych. W żadnych mszach, poza pogrzebowymi osób publicznych, uczestniczyć nie będę. W sprawach wyznaniowych ma panować ekumenizm, równość i tolerancja. A wyznanie urzędników państwowych jest sprawą intymną, osobistą, a nie publiczną.
Z prymasem była rozmowa krótka. Będzie tyle godzin religii, ile chce szkoła i rodzice. Jak chcą ograniczenia, to będą ograniczenia do jednej lekcji tygodniowo, na początku lub na końcu planu lekcji, jak zechcą likwidacji – to religii nie będzie. Nie ma przymusu religijnej edukacji kościelnej. Jak biskupi chcą więcej godzin, to niech sobie nauczanie organizują przy parafiach. Ich zgody czy niezgody – nie są dla mnie obligatoryjne.
Symbolika wyznaniowa w szkołach publicznych ma natychmiast zniknąć, bo państwo i jego szkoły są świeckie.
Prymas był zdezorientowany, bo do owieczek Kościoła rzymskokatolickiego nie należę i nie miał się do czego odwoływać w rozmowie. Jego problem, a nie mój.
Dowiedział się też, że nie będzie tolerancji dla elementów wyznaniowych w uroczystościach państwowych. W żadnych mszach, poza pogrzebowymi osób publicznych, uczestniczyć nie będę. W sprawach wyznaniowych ma panować ekumenizm, równość i tolerancja. A wyznanie urzędników państwowych jest sprawą intymną, osobistą, a nie publiczną.
Obiad w pałacu omalże nie skończył się kosmiczną awanturą. Kucharz zrozpaczony, bo moje menu jest szalenie ograniczone do jarzyn, ryb, czasem drobiu, z preferencją makaronów, a ziemniaki jadam tylko do śledzi w śmietanie. Poza tym poprosiłam o sprowadzenie z Kopenhagi całego śledziowego asortymentu, jaki tam mają, bo przepadam za duńskimi śledziami.
On, - że polskie lepsze, a ja - że duńskie i dyskusji na ten temat nie będzie, bo ciężkimi metalami truć się nie mam zamiaru.
- Śledź i dorsz - tylko atlantyckie a sajra, to jest makrela, tylko z Morza Ochockiego, innych nie jadam, - rzuciłam kucharzowi przez ramię.
- Ale, ja zamówiłem....!
- To teraz odmów! Koniec dyskusji.
On, - że polskie lepsze, a ja - że duńskie i dyskusji na ten temat nie będzie, bo ciężkimi metalami truć się nie mam zamiaru.
- Śledź i dorsz - tylko atlantyckie a sajra, to jest makrela, tylko z Morza Ochockiego, innych nie jadam, - rzuciłam kucharzowi przez ramię.
- Ale, ja zamówiłem....!
- To teraz odmów! Koniec dyskusji.
Do pałacu przyjechał prezes, nabarbuszony i nadęty, ale ciekawy, jak się sprawdza kobieta na urzędzie. Trochę byłam zdenerwowana, bo nie ma pojęcia, jak z takim facetem, jak on rozmawiać.
Poprosiłam o podanie kawy i serniczka z galaretką wiśniowa do oranżerii i zaprowadzenie tam mego gościa. Przez żołądek do serca, jak mawiała moja mama. Zmieniłam żakiet w kratkę na czarny a srebrno-agatową biżuterię na dyskretne złoto, pasujące do broszki z żurawiem, które dostałam onegdaj od wicegubernatora jednej z chińskich prowincji. Ma swoje znaczenie i traktuję ją jak talizman.
- Miło mi poznać szefa największej partii parlamentarnej - zagaiłam elegancko, - mamy kilka ważnych spraw do omówienia.
Popatrzył na mnie nieco zdziwionymi piwnymi oczami zranionej gazeli.
- Co też pani mówi, naprawdę? - odparł nieco zdziwiony i chciał mnie konwencjonalnie cmoknąć w rękę.
- Och, nie trzeba, - odparłam stosując gest Franciszka.
Oczy jego zrobiły się prawie okrągłe ze zdziwienia.
Nalałam mu kawy do filiżanki.
- Z mleczkiem czy bez, - pytam.
- Kawa? Nie piję kawy, - warknął prawie agresywnie. - Wolę herbatę.
- Po angielsku, czy podać w stylu japońskim? – pytam dalej zachowując stoicki spokój.
- Byle mocną – odparł speszony machając ręką.
Poprosiłam obsługę o typowy czaj po polsku – w szklance z kilkoma łyżkami herbaty Ulung, zalanymi wrzątkiem. Do tego cukiernicę z kostkami cukru. Na twarzy prezesa rozlał się błogi uśmiech. Trafiłam w dziesiątkę. Cztery kostki cukru wylądowały natychmiast w szklance.
Poinformowałam prezesa, że może sobie rządzić swoją partią, jak chce, nie moje małpy, nie mój cyrk. Ale na tym koniec jego rządzenia, od nieformalnego rządzenia państwem ma się trzymać z daleka. W przeciwnym razie - rząd zostanie zdymisjonowany, parlament rozwiązany i ogłoszone zostaną nowe wybory, a ja się do dymisji nie podam, jak poprzednik.
Poprosiłam o podanie kawy i serniczka z galaretką wiśniowa do oranżerii i zaprowadzenie tam mego gościa. Przez żołądek do serca, jak mawiała moja mama. Zmieniłam żakiet w kratkę na czarny a srebrno-agatową biżuterię na dyskretne złoto, pasujące do broszki z żurawiem, które dostałam onegdaj od wicegubernatora jednej z chińskich prowincji. Ma swoje znaczenie i traktuję ją jak talizman.
- Miło mi poznać szefa największej partii parlamentarnej - zagaiłam elegancko, - mamy kilka ważnych spraw do omówienia.
Popatrzył na mnie nieco zdziwionymi piwnymi oczami zranionej gazeli.
- Co też pani mówi, naprawdę? - odparł nieco zdziwiony i chciał mnie konwencjonalnie cmoknąć w rękę.
- Och, nie trzeba, - odparłam stosując gest Franciszka.
Oczy jego zrobiły się prawie okrągłe ze zdziwienia.
Nalałam mu kawy do filiżanki.
- Z mleczkiem czy bez, - pytam.
- Kawa? Nie piję kawy, - warknął prawie agresywnie. - Wolę herbatę.
- Po angielsku, czy podać w stylu japońskim? – pytam dalej zachowując stoicki spokój.
- Byle mocną – odparł speszony machając ręką.
Poprosiłam obsługę o typowy czaj po polsku – w szklance z kilkoma łyżkami herbaty Ulung, zalanymi wrzątkiem. Do tego cukiernicę z kostkami cukru. Na twarzy prezesa rozlał się błogi uśmiech. Trafiłam w dziesiątkę. Cztery kostki cukru wylądowały natychmiast w szklance.
Poinformowałam prezesa, że może sobie rządzić swoją partią, jak chce, nie moje małpy, nie mój cyrk. Ale na tym koniec jego rządzenia, od nieformalnego rządzenia państwem ma się trzymać z daleka. W przeciwnym razie - rząd zostanie zdymisjonowany, parlament rozwiązany i ogłoszone zostaną nowe wybory, a ja się do dymisji nie podam, jak poprzednik.
- Naprawdę? - Spytał między jednym siorbnięciem herbaty a drugim.
- Naprawdę - odparłam. - Nie będzie żadnego naczelnika państwa, dwuwładzy, naruszania konstytucji.
Państwo musi znormalnieć, czy mu się to podoba, czy nie. Rząd ma wykonywać swoje konstytucyjne obowiązki, pilnować finansów publicznych, a swoje pomysły ze mną uzgadniać a potem rzetelnie uzgodnienia wykonywać.
- To tak, jak w Rosji – mruknął niezadowolony prezes.
Rządów semi-prezydenckich, wzorem Rosji jeszcze nie mamy, ale skoro prezes większości parlamentarnej, która powołała rząd, jest taki, jaki jest, i nieformalnie usiłuje rządzić, jak w czasach francuskiego absolutyzmu, innego sposobu na uporządkowanie państwa nie ma.
- Naprawdę - odparłam. - Nie będzie żadnego naczelnika państwa, dwuwładzy, naruszania konstytucji.
Państwo musi znormalnieć, czy mu się to podoba, czy nie. Rząd ma wykonywać swoje konstytucyjne obowiązki, pilnować finansów publicznych, a swoje pomysły ze mną uzgadniać a potem rzetelnie uzgodnienia wykonywać.
- To tak, jak w Rosji – mruknął niezadowolony prezes.
Rządów semi-prezydenckich, wzorem Rosji jeszcze nie mamy, ale skoro prezes większości parlamentarnej, która powołała rząd, jest taki, jaki jest, i nieformalnie usiłuje rządzić, jak w czasach francuskiego absolutyzmu, innego sposobu na uporządkowanie państwa nie ma.
Zadzwonił telefon.
- Ciekawe, po co dzwoni, - pomyślałam patrząc ciekawie na wyświetlony numer komórki.
- Ciekawe, po co dzwoni, - pomyślałam patrząc ciekawie na wyświetlony numer komórki.
- Alio! Da, eto ja - odparłam.
Miły rosyjski tenor z drugiej strony, spytał, czy naprawdę wybieram się jutro wieczorem do Bolszoj na Borysa Godunowa.
- Da, tak toczno - przyznałam.
Lonia był tajemniczy. Dodał już po polsku, że czeka mnie tam wielka niespodzianka.
- Ależ Leonidzie, - odparłam, - do Moskwy lecę prywatnie a nie z oficjalną wizytą. Będę tam incognito. Nawet bez ochroniarzy. Pewnie jakiegoś tajniaka za mną puszczą, ale mnie to nie wzrusza. Lecę rano, normalnym rejsowym samolotem Areofłota. W Moskwie zjem jakiś obiad, poszwendam się po mieście, wpadnę do GUM na pyszne francuskie rogaliki i kawkę, wieczór spędzę w teatrze, przenocujemy z Krysią z racji bliskości z Placem Czerwonym w Metropolu, gdzie zarezerwowałam pokoje i następnego dnia wracamy do Warszawy – tłumaczyłam Loni. - I bardzo cię proszę by tak zostało - zaznaczyłam.
Zamówiłam i opłaciłam przez Internet bilety do teatru dla siebie i przyjaciółki znacznie wcześniej, dwa miesiące temu, jako zupełnie prywatna osoba i nie miałam zamiaru z tej przyjemności zrezygnować. Bilety na samolot też były już wykupione, a Krysia od rana jest już w pałacu.
- To naprawdę wielka niespodzianka i będziesz bardzo zadowolona - informował Lonia. – Będę czekał na was na lotnisku - dodał.
- Nie musisz, sama trafię do hotelu, już nieco poznałam Moskwę.
- Trudno, ale będę czekał na lotnisku.- Lonia był nieugięty. – Mam was dowieść bezpiecznie do hotelu.
Miły rosyjski tenor z drugiej strony, spytał, czy naprawdę wybieram się jutro wieczorem do Bolszoj na Borysa Godunowa.
- Da, tak toczno - przyznałam.
Lonia był tajemniczy. Dodał już po polsku, że czeka mnie tam wielka niespodzianka.
- Ależ Leonidzie, - odparłam, - do Moskwy lecę prywatnie a nie z oficjalną wizytą. Będę tam incognito. Nawet bez ochroniarzy. Pewnie jakiegoś tajniaka za mną puszczą, ale mnie to nie wzrusza. Lecę rano, normalnym rejsowym samolotem Areofłota. W Moskwie zjem jakiś obiad, poszwendam się po mieście, wpadnę do GUM na pyszne francuskie rogaliki i kawkę, wieczór spędzę w teatrze, przenocujemy z Krysią z racji bliskości z Placem Czerwonym w Metropolu, gdzie zarezerwowałam pokoje i następnego dnia wracamy do Warszawy – tłumaczyłam Loni. - I bardzo cię proszę by tak zostało - zaznaczyłam.
Zamówiłam i opłaciłam przez Internet bilety do teatru dla siebie i przyjaciółki znacznie wcześniej, dwa miesiące temu, jako zupełnie prywatna osoba i nie miałam zamiaru z tej przyjemności zrezygnować. Bilety na samolot też były już wykupione, a Krysia od rana jest już w pałacu.
- To naprawdę wielka niespodzianka i będziesz bardzo zadowolona - informował Lonia. – Będę czekał na was na lotnisku - dodał.
- Nie musisz, sama trafię do hotelu, już nieco poznałam Moskwę.
- Trudno, ale będę czekał na lotnisku.- Lonia był nieugięty. – Mam was dowieść bezpiecznie do hotelu.
Prezes PiS przysłuchiwał się z zainteresowaniem
- Bardzo lubię rosyjską muzykę, Czajkowski jest wybitny, znam ten balet - komentował moje operowe rozmowy.
Nie zwracałam mu już uwagi, że to nie Czajkowski a Musorgski, i nie balet, a opera. Po co faceta peszyć. I tak ma, o czym teraz myśleć.
- Spotka się pani z Putinem w Moskwie? - spytał znienacka.
- Nie rozmawiałam z nim jeszcze. Na żaden, nawet na ten temat - przyznałam. - Do Moskwy lecę prywatnie, nie mam w planie żadnych spotkań na Kremlu - poinformowałam prezesa. – Właściwie, po prawdzie, to trzeba zacząć pracować nad oficjalnym zakończeniem tych nieszczęsnych polsko-rosyjskich niesnasek i werbalnych bijatyk - dodałam.
- Lubi pani tego Rosjanina? - drążył dalej temat prezes PiS.
- Kogo? Putina? Owszem, lubię Putina, nawet bardzo. To szalenie inteligentny polityk, konkretny, rzeczowy, o dużej wiedzy. Tak samo go lubię, jak Rosję. To niezwykle ciekawy i perspektywiczny kraj - odparłam.
Prezes się ożywił. - I co pani teraz zrobi? - pytał dalej.
- Jak wrócę z Moskwy, to panu powiem,- odparłam.
Żegnając się przypomniałam mu, że jego Joachim zaniedbuje się w obowiązkach, na samorządowców rzucają się nożownicy, a on pilnuje pomnika przed dzieciakami na hulajnogach.
- To się musi radykalnie zmienić. Inaczej, to ten cały pana rząd pogonię w cholerę, bo tak w naszym państwie dalej być nie może - zagroziłam poważnie.
Prezes tylko mruknął coś niezrozumiale pod nosem.
Z Krysią cichcem wyszłyśmy wieczorem z pałacu na miasto wyjściem dla personelu. Nikt mnie właściwie nie znał, bo prawicowe media całkowicie zignorowały zmiany w pałacu. Byłam na ulicy zupełnie nierozpoznawalna.- Bardzo lubię rosyjską muzykę, Czajkowski jest wybitny, znam ten balet - komentował moje operowe rozmowy.
Nie zwracałam mu już uwagi, że to nie Czajkowski a Musorgski, i nie balet, a opera. Po co faceta peszyć. I tak ma, o czym teraz myśleć.
- Spotka się pani z Putinem w Moskwie? - spytał znienacka.
- Nie rozmawiałam z nim jeszcze. Na żaden, nawet na ten temat - przyznałam. - Do Moskwy lecę prywatnie, nie mam w planie żadnych spotkań na Kremlu - poinformowałam prezesa. – Właściwie, po prawdzie, to trzeba zacząć pracować nad oficjalnym zakończeniem tych nieszczęsnych polsko-rosyjskich niesnasek i werbalnych bijatyk - dodałam.
- Lubi pani tego Rosjanina? - drążył dalej temat prezes PiS.
- Kogo? Putina? Owszem, lubię Putina, nawet bardzo. To szalenie inteligentny polityk, konkretny, rzeczowy, o dużej wiedzy. Tak samo go lubię, jak Rosję. To niezwykle ciekawy i perspektywiczny kraj - odparłam.
Prezes się ożywił. - I co pani teraz zrobi? - pytał dalej.
- Jak wrócę z Moskwy, to panu powiem,- odparłam.
Żegnając się przypomniałam mu, że jego Joachim zaniedbuje się w obowiązkach, na samorządowców rzucają się nożownicy, a on pilnuje pomnika przed dzieciakami na hulajnogach.
- To się musi radykalnie zmienić. Inaczej, to ten cały pana rząd pogonię w cholerę, bo tak w naszym państwie dalej być nie może - zagroziłam poważnie.
Prezes tylko mruknął coś niezrozumiale pod nosem.
Kolację zjadłyśmy w pałacu. Kucharz przyrządził pyszne śledzie na sposób duński. Delikatny riesling mozelski pasował do nich wyśmienicie. Po dobrej kolacji należał nam się spacerek.
Przy ul. Nowogrodzkiej długo po północy paliły się wszystkie światła, chodnik zatarasowały rządowe limuzyny.
Uff, co za dzień!
Miasto skrzyło się wesoło oświetlonymi witrynami, tłumy ludzi, kafejki pełne. W pewnej odległości trzech wyrośniętych facetów snuło się za nami krok w krok. Wskoczyłyśmy do sklepu z biustonoszami, pogadałyśmy z ekspedientką i pod pozorem przymierzenia staników, uciekłyśmy im tylnymi drzwiami.
Uff, co za dzień!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy