Herb Bydgoszczy |
ODCINEK 8 Autobiografii Naukowej Ryszarda Opary
Dr
Ryszard Opara wyemigrował do Australii w
1980 roku. W krótkim czasie osiągnął w pewnym, przynajmniej materialnym sensie,
niemal wszystko. Potem nagle, wprost niespodziewanie to
utracił. Najpierw
pracował jako lekarz, potem zaczął budować szpitale i domy opieki. To dawało mu dużą satysfakcję i szanse spełnienia, nieznanej mu wtedy misji.
Swoim życiem i wysiłkami, mógł pomagać innym ludziom. Nie osiągnął tego, we własnym gnieździe
urodzenia, w Polsce ale na emigracji -
w Australii, gdzie tak naprawdę dopiero nauczył się sztuki życia, medycyny,
robienia interesów.Na
początku roku 2002, miał na koncie wiele milionów dolarów i w sumie żadnych
długów. Posiadał dwa piękne i duże domy w Polsce; rezydencję nad oceanem w
Australii i Los Angeles . Wiele podróżował po świecie, był niemal wszędzie.
Zasmakował wszelkich rozmaitości – niemal
wszystkiego.W
wigilię Bożego Narodzenia 2002 roku przyszedł do niego Św. Mikołaj -
komornik i...zabrał wszystko.
Przerwa w życiorysie studenta i powrót na WAM poprzez Bydgoszcz – Zalesie.Następnego dnia rano rozliczyłem się ze wszystkiego z Szefem Kompanii WAM, oddałem książki, mundur, karabin Zajęło mi to dwie godziny. Resztę, swój bardzo skromny dobytek spakowałem do starej, pożyczonej walizki. Ubrałem się po cywilnemu, w garnitur - ale nie miałem żadnego ubrania na zimę ani kurtki and czapki. Przyjechałem na WAM latem.
Bez niepotrzebnych słów pożegnania i udawanej litości; wyszedłem na ulicę Źródłową – zanim moi koledzy wrócili z zajęć. Było smutno, szaro, zimno i deszczowo. Typowy Polski listopad. Ja bezdomny, wolno i pieszo poszedłem na dworzec Łódź Fabryczna. Wsiadłem w pociąg do Bydgoszczy; poprzez Warszawę, która tego smutnego dnia wydawała mi się zupełnie jakaś dziwnie obca, nieznana - deszczem zapłakana. Pociąg stał tam na stacji, parę godzin.
Następnego ranka, byłem na miejscu. Poszedłem pod wskazany adres. Nikogo w domu nie było, czekałem 6 godzin na klatce schodowej, aż rodzice Andrzeja wrócą z pracy. Przyszli ok. 17.00, wyrażając zdziwienie, że przyjechałem tak szybko. Syn ich uprzedził o tym co się stało, ale nie przypuszczali, że mimo wszystko zdecyduję się na to. Tata Andrzeja był Dyrektorem szkoły i przez kilka pierwszych dni pobytu, próbował przekonać mnie, abym mimo wszystko wrócił do domu. Własnego. Robił to z dobrego serca, kierując się zdrowym rozsądkiem, rodzica - pedagoga. Pytał mnie o adres i telefon do mojej mamy; skłamałem, że nie mamy w domu aparatu. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że rodzice Andrzeja mają ze mną problem wychowaczy... i że powinienem coś zrobić.
Parę dni potem, wychodząc z ich mieszkania, w drzwiach wejściowych spotkałem faceta zamiatającego schody. Był dozorcą. Zagadnąłem go...potem wprost spytałem czy nie mógłbym u niego pracować w zamian za parę groszy i mieszkanie. Jak się okazało on mieszkał sam, a ponieważ tego roku - już w listopadzie zaczęła się zima i było sporo śniegu, zaproponował mi pracę sprzątacza i odśnieżacza. Zgodziłem się. Tego też samego dnia, przeprowadziłem się do niego.
Miałem własne łóżko, za które płaciłem pracą, nikomu nie sprawiając kłopotów ani dylematów. Tak zaczął się nowy rozdział w moim życiu…. studenta medycyny. W ciągu dnia pracowałem u dozorcy za marne grosze, wykonując wszystkie jego prace, polecenia, -wieczorami pisałem listy i wysyłałem je do Łodzi. Andrzej przesyłał całą korespondencję do mojej mamy, a po tygodniu miałem zwykle odpowiedź. A więc... pocztowo, było bez większych zmian.
Pewnego dnia, podczas sprzątania klatki schodowej, pewna „starsza pani” (miała chyba ok. 30 lat), zapytała mnie: co ja tutaj robię? Widywałem ją zresztą przelotnie, każdego poranka. Byłem nieco zaskoczony jej ciekawością; widać było chce pogadać; zacząłem więc trochę chaotycznie, historię swoją opowiadać. W pewnym momencie... ona przerwała i zaprosiła mnie do siebie, na górę. Odpowiedziałem, że mogę przyjść po pracy, bo teraz nie mogę. I tak zrobiłem. "Starsza Pani" miała ładne, nieduże mieszkanko, tak jakoś przytulne, pachnące kobiecością. Kiedy tam wszedłem nieznajoma, puściła na początek płytę Niemena, który tak na marginesie był wtedy moim ulubionym artystą. Szczególnie utwór „Pod Papugami” no i „Wspomnienia”. Nieznajoma na imię miała Anna. Spędziliśmy miły wieczór przy herbatce i ciastkach. Tym razem, w sposób uporządkowany, jak na spowiedzi, opowiedziałem - swoje ostatnie przeżycia. Nie wspomniałem nic...o niepełnoletniości.
Zaczęło się robić bardzo sympatycznie… Ale, kiedy Ania dowiedziała się, że mieszkam u dozorcy, dziwnie się zaniepokoiła. Powiedziała bym bardzo na niego uważał...bo to facet nieuczciwy. Nie chciała nic więcej wyjaśniać ale widać było, że myśli o tym.
Natomiast, kiedy o pólnocy opuszczałem jej urocze gniazdko - zaskoczyła mnie całkowicie. Zaproponowała, abym się może zastanowił i przeprowadził do niej. Na razie, jak czule stwierdziła – mieszka sama, bo jej „narzeczony” pływa po morzach i oceanach, nie wiadomo kiedy wróci. Nie bardzo wiedziałem co o tym sądzić, ale też niewiele mi to przeszkadzało.
Następne wieczory najczęściej spędzałem u niej. Kilka razy zwabiła mnie też, „na dłużej, abym trochę posprzątał jej zaniedbane, opuszczone gniazdko”.Sielanka trwała krótko; pewnego dnia, niespodziewanie powrócił do Anny jej „marynarz” i nasze kontakty zrobiły się bardzo oficjalne. Gniazdko już sprzątał… ktoś inny. Kiedy ten inny w końcu wyjechał, Ania cicho, tak przelotnie, na klatce schodowej poinformowała mnie że marynarz zostawił ją... „przy nadziei”. Tak skończyła się nasza krótka, sąsiedzka fraszka i... przygoda.
Wróciłem do codzienności i pracy zamiatania u dozorcy. Wkrótce okazało się, że Ania miała rację, jeżeli chodzi o mego „pracodawcę”. Tegoż dnia, położyłem się spać trochę wcześniej. Około godz. 23 poczułem, że ktoś gładzi mnie po włosach, wchodzi do mojego łóżka, wkłada rękę do spodni mojej piżamy. Początkowo myślałem, że to jakiś zły sen. Po chwili, w półmroku księżyca, ujrzałem dozorcę.
To nie był sen! Zaczął do mnie gadać jakieś bzdury, przekonywać o czymś tam. Zerwałem się, jak błyskawica i natychmiast, w samej piżamie wyskoczyłem na korytarz. Usiadłem na schodach, nie bardzo wiedziałem co zrobić. Było znowu nieprzyjemnie, ciemno, zimno. Za pół godziny otworzyły się drzwi mieszkania dozorcy, który bez słowa wystawił walizkę z moimi rzeczami na zewnątrz. Ubrałem się. Przynajmniej było cieplej, przekimałem noc na klatce schodowej.
Rano ojciec Andrzeja wychodząc do pracy, zauważył mnie i zapytał - co się stało? Odpowiedziałem tylko, że dozorca w środku nocy wyprosił mnie z mieszkania. Nic więcej. Ojciec Andrzeja wziął mój bagaż i kazał iść z powrotem do siebie. Powiedział tylko jakieś tam słowa... o niepoprawności i głupocie młodości.
W połowie grudnia dostałem od mamy długi list z zapytaniem: czy mam zamiar, przyjechać do domu - na święta Bożego Narodzenia. Odpowiedziałem, że oczywiście tak. Pojawiłem się w Warszawie rano w niedzielę 24.12.1967 i spotkałem się z rodzicami na Dworcu Głównym. Mama przywitała się ze mną bardzo czule; łezką w oczach. Skomentowała, że coś marnie wyglądam, że chyba bardzo schudłem. Po chwili zapytała: - A gdzie twój mundur, podchorążego syneczku? Zacząłem coś tam… bąkać pod nosem. Nigdy nie umiałem dobrze kłamać.
Mama przerwała mi w pół zdania:
- Syneczku, kochanie, my dobrze wszystko wiemy. To - co się stało i co się teraz dzieje z tobą…
Osłupiałem. Było mi z powodów oczywistych bardzo głupio. Okazało się, że mama, mając właściwy instynkt kobiety - nauczycielki, zaczęła podejrzewać, że coś ze mną jest nie tak. Ale, ponieważ otrzymywała moje listy z zapewnieniami, że wszystko jest OK, przez dłuższy czas mimo obaw i złych przeczuć, wierzyła w to, co jej pisałem.
Pewnego jednak dnia, nie wytrzymała...i pojechała na WAM do Łodzi. Tak na wszelki wypadek... Bez uprzedzenia. Tam oczywiście wszystkiego, dokładnie się dowiedziała. Jako kobieta i matka, zrobiła olbrzymią awanturę Panu Komendantowi oraz wszystkim moim przełożonym.
Rozmawiała też z moimi kolegami... Krzyczała, nie bojąc się żadnych tam generałów; groziła skargami, konsekwencjami:
- Jak można było nie poinformować matki, co się stało z jej niepełnoletnim dzieckiem!
Komendant, tłumaczył się gęsto twierdząc, że nie miał wyjścia; nie wiedział co tak naprawdę ze mną zrobić. Musiał mnie ukarać -dla przykładu. Ale moja niepełnoletność była dużym problemem. Sytuacja zrobiła się dla nich bardzo niezręczna, więc w końcu by załagodzić sprawę, przekazał mej mamie, że Komenda WAM-u; po fakcie i kilku naradach oceniła mnie jako człowieka honorowego i zdecydowała..., przyjąć z powrotem na studia, już bez żadnego egzaminu. Taka wiadomość została jej szybko przekazana. To złagodziło gniew matki; która potem rozmawiając z Andrzejem, ustaliła co się ze mna dzieje.Napisała list, i tak od tej Wigilii byliśmy znowu razem.
Dla mnie, to był najwspanialszy prezent życia - jaki dostałem na Wigilię od Św. Mikołaja. Potem otrzymywałem inne, różne dary losu ale ten dzień, tamta Wigilia była dla mnie wyjątkowa -
nigdy niezapomniana.
I tak, na Dworcu Głównym w Warszawie, rozpoczął się kolejny etap mego życia. Wróciłem do swego Zalesia, wiedząc, że od października, będę z powrotem studentem - podchorążym WAM.
Następne miesiące minęły błyskawicą. Trochę pracowałem, studiowałem; trochę się zabawiałem. W domu nagle zrobiło się luźniej, bo mój starszy brat poszedł do wojska, do służby zasadniczej, a w dodatku, wuj z rodzinką wyprowadzili się - do innego, komunalnie przyznanego mieszkania. Ponieważ nigdy nie potrafiłem żyć bez pracy, zajęcia czy celu a chciałem mieć też i trochę grosza, zacząłem pracować w sklepie z Materiałami Budowlanymi, sprzedawałem wszystko co tam było.
Ojciec, będąc w Zarządzie Gminnej Spółdzielni, został kierownikiem tego sklepu. W tych czasach - towary takie jak: cegła, cement, blachy.. były tzw. „towarami reglamentowanymi”, bardzo na rynku poszukiwanymi. Wszyscy chcieli się budować lub prowadzić jakąś produkcję, wytwórczość. Ta praca okazała się więc dla mnie, nie tylko ciekawym doświadczeniem ale też...dość intratnym. Tym bardziej, że tata dużo jeździł po kraju, zdobywał „po znajomości” różne towary – ja siedziałem w sklepie i handlowałem, razem ze swoją ciotką, która zajmowała się jednak głównie księgowością. Wszystkie ważniejsze decyzje, należały więc do mnie, po uzgodnieniu z ojcem – jako nieformalnie jego zastępcy. I to mimo mojej niepełnoletności, o której nikt oprócz mnie, w sumie nie wiedział.
Nawet Ojciec... chyba też zapomniał.
Fakt bezsporny zgodny z powiedzeniem „naszych starszych braci w wierze”:
"nie ma i nie było nigdy lepszego interesu jak handel”.
To wielowiekowa prawda, sprawdzająca się zwłaszcza, w obrocie towarami „niecodziennego użytku” - albo bardzo poszukiwanymi, których na rynku brakuje.
Pamiętam jak pewnego dnia (był luty), podjechał pod sklep, bardzo elegancki czarny samochód - Mercedes, z którego wysiadł niemniej elegancki, szczupły mężczyzna w średnim wieku, o siwych włosach, w modnym garniturze i krawacie. W roku 1968, rzadko kto, był tak ubrany czy też jeździł takim samochodem. Facet zaczął powoli, przechadzać się po dużym placu, obok sklepu na którym w magazynach, pod blaszanymi wiatami leżały rozmaite towary żelazne oraz materiały budowlane. Instynktownie wyczułem, że to musi być Ktoś, wyszedłem więc by się przedstawić; może pogadać. On przedstawił się jako Pan Jungowski i zapytał czy jestem synem Pana Opary. Potwierdziłem że tak, dodając, że na imię mam Ryszard. On patrząc na mnie powiedział, że ojciec często na mój temat, z nim rozmawiał.
Potem chodziliśmy razem kilka minut w milczeniu, które w końcu on przerwał stwierdzając, że kupuje cały drut ocynkowany, który mamy na placu – było tam tego równo 10 ton. Odpowiedziałem, że nie mogę mu tego sprzedać, ponieważ akurat ten towar mój ojciec załatwił i przywiózł z dużymi problemami, dopiero przedwczoraj - i o ile mi wiadomo- jest już zarezerwowany dla ojca znajomego,
kogoś ważnego.
Pan Jungowski popatrzł na mnie a potem spokojnie ale stanowczo odrzekł:
- Pana ojciec załatwił to dla mnie. A ja potrzebuję ten drut już dzisiaj! A więc go kupuję - musimy tylko uzgodnić cenę, bo tego Pana ojciec nie powiedział; jak mówił, nie znał jeszcze ceny... Za chwilę podjadą tu 2 ciężarówki, aby natychmiast ten drut zabrać do mojej fabryki. U mnie cała produkcja stoi. Mam duże zamówienia, ale brakuje surowca – właśnie tego drutu. Pana ojciec na pewno się zgodzi, a ja nie mogę dłużej czekać.
Byłem dość zaskoczony jego słowami. Po paru minutach dyskusji o cenie, w dodatku bez rozmowy z ojcem, (bo nie było wtedy telefonów komórkowych) - zgodziłem się na sprzedaż. Zdziwiło mnie tylko, bo wcześniej Pan Jungowski zapytał o „moją” cenę. Nie do końca wiedziałem dlaczego on tak podkreślił to słowo „moją”… Odpowiedziałem jednak, wprost: że „nasza” cena jest 8 zł za kilogram; taka była faktyczna bowiem cena sprzedaży. On skomentował, że to „trochę drogo” – ale po chwili wahania... zgodził się. Było tego 10,000 kg.
Łatwy rachunek – Jungowski wpłacił 80,000 zł do kasy gotówką. Innej formy zapłaty zresztą wtedy nie było. Pieniądze przyjęła Ciotka. Dwie ciężarówki czekające już na zewnątrz, zaczęły ładować drut.
Po jego zakończeniu, Pan Jungowski podszedł do mnie i rzekł:
-Dziękuję, dobry z Pana handlowiec, myślę, że z dużą przyszłością. Proszę pozdrowić ojca i przekazać, że potrzebuję tego drutu - minimum 10 ton miesięcznie. Po czym wręczył mi dośc dużą kopertę. Nie wiedziałem co w niej jest, ale nie wypadało mi zaglądać. Pomyślałem jakiś prezent. Pożegnaliśmy się bardzo kordialnie.
Stojąc jeszcze na placu zajrzałem do koperty. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Były w niej duże pieniądze. Poszedłem do pustego magazynu i obliczyłem. W sumie było tam... 80,000 zł. Dokładnie... „nasza” cena. Nie wiedziałem co z tym „fantem” zrobić? Nie miałem telefonu do Pana Jungowskiego, ani kontaktu z ojcem. Jak wspomniałem nie było wtedy komórek. Nie bardzo wiedziałem... dlaczego Pan Jungowski zapłacił dwa razy. W tamtych czasach, przeciętna pensja miesięczna - wynosiła ok. 2 tysięcy zł. 80 tysięcy zł to wtedy była olbrzymia kwota. Nikt nie mógł się przecież, aż tak pomylić.
Wieczorem do domu wrócił ojciec. Był w dobrym humorze po „małym” kieliszku. Opowiedziałem mu zdarzenie z popołudnia, przekazałem kopertę. Ojciec wszystko mi zaraz wytłumaczył... Ogólnie rzecz biorąc powiedział, że planował „policzyć” Panu Jungowskiemu dodatkowo 3 zł za kilogram drutu – dlatego też on zapytał „o moją cenę” (jako prowizję, na rzecz kosztów nabycia)- oprócz ceny oficjalnej... A ja nieświadomie zrobiłem to dużo lepiej od ojca – policzyłem Panu Jungowskiemu 8 zł/kg. Ojciec odliczył mi 25,000 zł – jako moją „prowizję” i zapytał pół żartem, pół serio:
- Czy na pewno chcesz studiować medycynę?. Po czym dodał: - Wiem…. tak chce mama, ale ja myślę, że Ty bardzo przydałbyś się mnie... w sklepie. Dużo więcej tutaj można zarobić. Jako lekarz zarobisz, może 2-3 tysiące na miesiąc i ile będziesz miał pracy - jaka przy tym odpowiedzialność. A tu jak widzisz, sam doświadczyłeś będzie inaczej.
Nie zareagowałem wogóle na słowa ojca. Myślałem o pieniądzach. Po raz pierwszy w życiu, poczułem się nagle bogatym człowiekiem, a to naprawdę przyjemne uczucie. Dokładnie takie same transakcje - robiliśmy jeszcze przez następne miesiące. Niestety, większość moich zarobionych pieniędzy, rozeszła się wokół na rozmaite imprezy, kolacje, taksówki, dziewczyny ect. I jak się ma kasę, nagle pojawia się mnóstwo - zgraja przyjaciół.
Tak czy inaczej... przez kilka miesięcy, byłem znow „celebrytą” Piaseczna i okolic Warszawy.
Z innych powodów, ale wtedy tego nie rozumiałem...
Ryszard Opara
NEon24
No comments:
Post a Comment
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy