polish internet magazine in australia

Sponsors

NEWS: POLSKA: Polska może stanąć przed poważnym wyzwaniem, jeśli chodzi o dostawy energii elektrycznej już w 2026 roku. Jak podała "Rzeczpospolita", Polska może zmagać się z deficytem na poziomie prawie 9,5 GW w stabilnych źródłach energii. "Rzeczpospolita" zwróciła uwagę, że rząd musi przestać rozważać różne scenariusze i przejść do konkretnych działań, które zapewnią Polsce stabilne dostawy energii. Jeśli tego nie zrobi, może być zmuszony do wprowadzenia reglamentacji prądu z powodu tzw. luki mocowej. * * * AUSTRALIA: Wybuch upałów w Australii może doprowadzić do niebezpiecznych warunków w ciągu najbliższych 48 godzin, z potencjalnie najwcześniejszymi 40-stopniowymi letnimi dniami w Adelajdzie i Melbourne od prawie dwóch dekad. W niedzielę w Adelajdzie może osiągnąć 40 stopni Celsjusza, co byłoby o 13 stopni powyżej średniej. Podczas gdy w niektórych częściach Wiktorii w poniedziałek może przekroczyć 45 stopni Celsjusza. * * * SWIAT: Rosja wybierze cele na Ukrainie, które mogą obejmować ośrodki decyzyjne w Kijowie. Jest to odpowiedź na ukraińskie ataki dalekiego zasięgu na terytorium Rosji przy użyciu zachodniej broni - powiedział w czwartek prezydent Władimir Putin. Jak dodał, w Rosji rozpoczęła się seryjna produkcja nowego pocisku średniego zasięgu - Oresznik. - W przypadku masowego użycia tych rakiet, ich siła będzie porównywalna z użyciem broni nuklearnej - dodał.
POLONIA INFO: Spotkanie poetycko-muzyczne z Ludwiką Amber: Kołysanka dla Jezusa - Sala JP2 w Marayong, 1.12, godz. 12:30

niedziela, 7 kwietnia 2019

Ryszard Opara: AMEN. Od muzyki do medycyny (wojskowej)


Priorytetową sprawą w życiu każdego człowieka jest wygrać własne. Najważniejszym pytaniem dla każdego i na zawsze; tak na co dzień i od święta: Co dalej?

AMEN – Odcinek szósty Autobiografii Naukowej Ryszarda Opary: Początki w wojsku.

Chciałem być muzykiem zostałem - lekarzem wojskowym...

Niestety moja kariera muzyczna, skończyła się w snach na poziomie liceum. Wrota Konserwatorium nigdy się przede mną nie otworzyły; wbrem moim chęciom, marzeniom i talentom...ponieważ...

Moja Mama, zawsze chciała być lekarzem. Niestety wojna i lata po - nie pozwoliły spełnić, jej własnych marzeń  z dzieciństwa. Przekonała mnie, że ja powinienem zdawać na Studia Medyczne w Warszawie. Złożyłem więc tam papiery, (ku prawdziwej lub bardzo dobrze udawanej rozpaczy mojej Pani nauczycielki fortepianu), która dla mnie już zorganizowała, niemal pewne miejsce w Konserwatorium - wraz ze znanym wówczas profesorem fortepianu).


Niestety tak wyszło. Ja przecież chciałem TAK; dziś czasami bardzo żałuję, że stało się NIE. Ludzie w większości nadużywają słów: „nie i niestety”, próbując tak właśnie tłumaczyć i definiować swoje błędy przeszłości, zwalając winę na innych i okoliczności.

Pamiętam jak pojechałem do dziekanatu Akademii Medycznej, aby zapytać o miejsce w akademiku dla mnie i tam dowiedziałem się, że to niemożliwe, ponieważ mieszkam za blisko Warszawy. To był cios prawdziwy, poniżej pasa oraz ogromny problem. Wprost nie wyobrażałem sobie, jak mógłbym tak studiować medycynę, ucząc się anatomii w obecności „tłumów” osób, będących w moim domu. To było absolutnie nierealne. Dodatkowo, musiałbym też 3-4 godziny dziennie spędzać w autobusie dojeżdżając na uczelnię.
Tymczasem w szkole muzycznej, drzwi Melpomeny, już się za mną zawarły. Obrażone rozstaniem – razem z gorzkimi słowami czyjejś tam prawdy - na temat mojej głupoty.

Nie bardzo wiedziałem, co robić z fantem swojej przyszłości. A to przecież zawsze najważniejsze pytanie w takich momentach -przełomów w życiu.

Priorytetową sprawą w życiu każdego człowieka jest - wygrać własne.

Najważniejszym pytaniem – dla każdego i na zawsze - tak na codzień i od święta: Co dalej?
Przypadek (taki co to chodzą po ludziach) sprawił, że kilka dni później...nasze Liceum odwiedziło dwóch podchorążych z WAM - (Wojskowej Akademii Medycznej) w Łodzi. Ubrani byli „teatralnie” - w tradycyjne mundury z Powstania Listopadowego 1831 roku. Wyglądali w nich imponująco. Wszystkie dziewczyny „piały z zachwytu”.

Błyskawicznie pomyślałem, że... WAM, że wojsko to jest naprawdę, napewno coś dla mnie. Tymbardziej, że za mundurem...i to takim - panny sznurem. Wiedziałem, że muszę się tam dostać, choć wszyscy koledzy zaczęli mnie przekonywać, że nie mam szans i tylko raczej marnuję czas. Ich zdaniem Warszawa była lepszym rozwiązaniem – a podobno za autobusem...panny też kłusem.


Wraz z trójką kolegów z liceum, złożyłem do WAM-u, papiery. Było nas czterech „muszkieterów”. Oczywiście przyjąłem rolę d’Artagnana. Egzaminy miały się odbyć za miesiąc, były bardzo trudne, a jak podała łódzka prasa, na jedno miejsce w uczelni - pretendowało ponad 20-tu kandydatów. W dodatku koledzy poinformowali mnie (po cichu tak w sekrecie), że mają w bliskiej rodzinie wojskowych w randze generałów, że właściwie mają już miejsca zapewnione. A ja... według nich, nie miałem raczej żadnych szans. Przyjmowano zresztą do tej uczelni wojskowej, akurat w 1967 roku tylko 50 osób...

Te wszystkie złe wiadomości, nie spowodowały braku mojej determinacji. Wprost przeciwnie. Zawsze byłem uparty lubiłem, trudne sytuacje, a tym razem nie miałem również innego wyjścia. Pragnienia młodości trzeba było odstawić na bok. Pojechałem wiec tam - na WAM...

 Był początek czerwca 1967 roku...

Pierwszy raz w życiu zdawałem pisemne egzaminy, w formie testów. Okazało się, że zdałem je super dobrze. Drugi najlepszy. Zostałem dopuszczony do ustnych, które też zakończyły się dla mnie pomyślnie. A moi koledzy z „rodzin generalskich”, pożegnali się z WAM - już po pisemnych. Kilka tygodni później dostałem powołanie do wojska.
Okazało się jednak, że jest duży problem: byłem niepełnoletni, nie miałem skończonych nawet jeszcze 17 lat. Ale widocznie, ponieważ zdałem egzaminy wyjątkowo dobrze, zrobiono dla mnie ten mały wyjątek. Tak przynajmniej wtedy myślałem.

Przez następne tygodnie byłem lokalnym „celebrytą” Piaseczna; wieść gminna o moich sukcesach rozeszła się błyskawicznie. Równie szybko zresztą umarła... śmiercią czasu i natury. Jedną z wymiernych dla mnie korzyści, była niespodziewana przychylność „dziewczynów” mojej klasy maturalnej, szczególnie pięknej „Jagody”, o której wdzięki zabiegałem bezskutecznie już od długiego czasu.

Nagle ta moja jedyna, wymarzona...zmieniła zdanie. Zawsze mówiła do mnie: „wszystko można - tylko z wolna i z ostrożna”. Teraz sama zadzwoniła, zaprosiła mnie do siebie – na herbatkę. W czasie naszego spotkania, bez wielkich słów, moje uczucie się skropliło... - kilka zresztą razy. Przyrzekliśmy sobie, przy okazji dozgonną miłość... po czym, już nigdy w życiu jej nie spotkałem.
A może stało się to po latach...ale Jagody nie rozpoznałem. Któż to wie - ja nie.


Tuż przed rozpoczęciem studiów, choć byłem niepełnoletni, zostałem nawet wychowawcą dzieci na kolonii letniej w Zalesiu. Mama była kierownikiem i organizatorem kolonii, więc ukryła ten fakt przed wszystkimi, w szczególnie gronem pedagogicznym. Najważniejsze, że podobno wywiązałem się nieźle z obowiązków wychowawcy.

Zdarzył się wtedy pewien głupi incydent - kiedyś z chłopakami mojej grupy, pojechaliśmy do ZOO. Tam oni zapalili papierosa. Ja też. Ktoś uczynny doniósł o tym fakcie innym nauczycielom. Mama i ja mieliśmy kłopoty; okazało się, że nie z powodu palenia a z braku właściwego nadzoru wychowawcy. Wszyscy myśleli, że ja byłem kolonistą i nie było wychowawcy, który jakoś zostawił dzieci bez opieki. Skończyło się jednak bez większych konsekwencji. Najważniejsze, że przy tej okazji, zarobiłem parę groszy na start - w nowym rozdziale mojego życia.

Wojsko: 1967-1977

Wojskowa Akademia Medyczna - 1967-1974
Do Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi, pojechałem w lipcu 1967r. Na starcie pojawił się znowu ten sam problem: nie miałem jeszcze dowodu osobistego, więc traktowano mnie inaczej – może trochę z przymrużeniem oka. Jako gówniarza...

Pierwszy dzień zapamiętałem dokładnie: najpierw zabrano nam ubrania cywilne, ostrzyżono do gołej skóry, po czym zaprowadzono czwórkami do łaźni ogólnej. Tam kąpaliśmy się wspólnie nago - kilkadziesiąt chłopa. Potem wydano nam mundury i wróciliśmy czwórkami do naszego bloku, gdzie Szef Kompanii: Sierżant Mrozowski - wydał nam wszystkie potrzebne rzeczy, podzielił na drużyny i wskazał pokoje w koszarach.

Pierwsza noc była szczególna, bo nareszcie miałem, swoje własne łóżko. Wprawdzie nie było tam kołdry, tylko koc, ale spałem chyba pierwszy raz w życiu - absolutnie sam w łóżku.
Następny poranek okazał się jednak przykry, przedwczesny. Przerwano nasze senne marzenia rano o 5.30 pobudką, na „zaprawę poranną” czyli gimnastykę i bieg wokół koszar; w butach wojskowych, no i samych tylko, luźnych gaciach, zwanych „dynamówkami”. Trwało to pół godziny i od tego dnia było to samo codziennie rano; przez całe lata studiów.
Nawet zimą, przy wielostopniowym mrozie, nie można było zakładać koszuli. Wtedy dla mnie, to była prawdziwa gehenna ale po wielu latach wspominam to, jako najlepszą formę przebudzenia i zahartowania ciała – z samego rana – sprzed śniadania. Robię tak do dziś. Każdy dzień zaczynam od ćwiczeń rozciągania mięśni i dyscypliny oddechu. Taka „Polska Yoga” ale uważam, że po kilku godzinnym, w sumie nocnym bezruchu ciała – to jest wprost konieczne. 


 Należy bowiem rano...
Rozbudzić całe ciało, wszystkie narządy, rozruszać zaspane mięśnie i układ krążenia – tak aby zaczęły dobrze pracować w innej rzeczywistości, pozycji stojącej, klimacie powietrza.
Nazywam to „przeciąganiem ciała” - zaś poranne medytacje myślowe, nazywam... „przeciąganiem duszy”.

Wracając na WAM, rozpoczął się dla nas okres unitarny - przygotowań, gotowości do złożenia przysięgi wojskowej. Każdego dnia tygodnia, od 8-ej rano do wieczora, mieliśmy zajęcia z różnych przedmiotów wojskowych; ćwiczenia na poligonie, strzelanie, manewry. Wszystko na czas i rozkaz. Na posiłki chodziliśmy 3x dziennie; czwórkami do stołówki. Siadaliśmy i jedliśmy na rozkaz oraz też w ten sposób kończyliśmy: śniadania, obiady, kolacje. Wszystko wedle ustalonego drygu armii. 


 Brzmiało to tak: „Podchorążowie, do śniadania, na rozkaz - siad”. Było dokładnie 15 minut czasu, a następnie padała głośna komenda: „Podchorążowie: koniec śniadania – na rozkaz powstań”. Tyle.


W soboty/niedziele i święta pobudka odbywała się wprawdzie pół godziny później, ale wszystkie pozostałe czynności przebiegały, według tego samego drylu; na rozkaz. Nie było zajęć, a od rana, każdy czyścił przydzieloną mu broń: Karabin Kałasznikowa musiał wyglądać jak metalowa biżuteria.  No i tak… było... do obiadu.

Wieczory i niedziele, były praktycznie wolne od zajęć, ale w okresie unitarnym, nie mieliśmy prawa i nie zezwalano nam wychodzić poza koszary. Przepustek wtedy nie było. Pisaliśmy, więc głównie listy i czytaliśmy książki. Był to intensywny okres przygotowań do studiów wojskowych.


Przysięga odbyła się 01.10.1967 roku; na boisku uczelni, przy dźwiękach „muzyki marszowej”, tzn. Warszawianki. Pamiętam ten dzień też doskonale. Była ciepła niedziela, jasno, bezchmurnie. Po raz pierwszy założyliśmy galowe mundury podchorążych, choć na głowach mieliśmy zielone hełmy. 

 Po przysiędze odbyła się defilada. Najpierw naszego rocznika, potem pozostałych podchorążych całej uczelni. Ponieważ, byłem jednym z najwyższych studentów w naszej kompanii, maszerowałem w pierwszej czwórce.


Pierwszy raz i chyba jedyny w życiu, widziałem w oczach mojego ojca wielkie łzy, spływające po policzkach. Był wyraźnie wzruszony, patrząc na syna w mundurze, składającego przysięgę. Matka, jak to kobieta- tak samo. Widać było, że są ze mnie dumni, że ten dzień był szczególny w ich życiu. Moim też. Nigdy więcej potem, nie widziałem więcej rodziców w stanie takiego wzruszenia. Czułem się wyjątkowo a widok twarzy ojca, trzymam w albumie mojej pamięci do dziś.

Po uroczystościach „chrztu czysto wojskowego”, cała nasza uczelnia; wszyscy podchorążowie czwórkami, defilowała ulicami miasta do gmachu Operetki Łódzkiej. Tam odbyła się uroczysta inauguracja roku akademickiego Odśpiewaliśmy wszyscy głośno „Gaudeamus Igitur, Juvenes Dum Sumus” - po czym udaliśmy się z powrotem do koszar na żołnierski poczęstunek. To był wyjątkowy, jedyny dzień w roku, kiedy koszary były otwarte dla rodzin i znajomych cywilów.

Od poniedziałku 02.10.1967, rozpoczęły się zajęcia na uczelni. Tego dnia była anatomia w Collegium Anatomicum, przy ul. Narutowicza. Blisko WAM i obok Teatru Wielkiego w Łodzi.
Codziennie maszerowaliśmy na zajęcia czwórkami i wracaliśmy tak samo. Nie było „zmiłuj” dla nas; nawet dla śniegu czy deszczu. Nikt czwórkami nie chodził z parasolem. W zastępstwie była czapka ale przemakalna. Wychodziliśmy odpowiednio wcześnie rano by zdążyć na zajęcia, które zawsze zaczynały się o 8.00 rano.


Marsz wojskowy odbywa się w tempie 4-5 km na godzinę. Jeżeli jakieś zajęcia odbywały się daleko, gdzieś tam - kilometry poza Łodzią, wożono nas dużymi ciężarówkami z plandeką.
Zimą było to również raczej…. nieprzyjemne, szczególnie z mrozem poranka.


Pamiętam też pierwsze zajęcia z anatomii, które mieliśmy zawsze ze studentami uczelni cywilnej. A więc brały w nich udział również dziewczyny, choć chyba wtedy...nawet, jeżeli myśleliśmy o nauce i sztuce anatomii - to z pewnością nie takiej, o której akurat mówił wykładowca. Nasze myśli, były gdzieś tam indziej...bliżej tajemnic ciała.
W prosektorium w dużych ocynkowanych wannach, wypełnionych po brzegi formaliną, (która też śmierdziała omdlewająco), leżały zwłoki wielu różnych osób. Dla większości studentów, szczególnie tych w sukienkach; to był olbrzymi szok oraz co najmniej odrażający widok. Przynajmniej na początku.

Pamiętam dobrze, jak podczas pierwszych zajęć, nasz asystent anatomii, próbował jakoś zachęcić wszystkich, zwłaszcza obecne dziewczyny, do nauki i ćwiczeń w tych „omdlewających”warunkach. Aby pokazać, że wszystko jest zwyczajnie proste - tylko kwestią przyzwyczajenia, powiedział:
Proszę Państwa, proszę na mnie dobrze spojrzeć. Robię to od wielu, co najmniej 15 lat.

W tym momencie, włożył palec w rozcięty brzuch zwłok jakiegoś mężczyzny i następnie go polizał.
Potem dodał:
- Jak widzicie - to nic strasznego ani groźnego. Można do wszystkiego się przyzwyczaić. Proszę, niech teraz każdy zrobi to samo, tak na dobry początek i pierwszą lekcję anatomii.

Wszyscy studenci po kolei zaczęli powtarzać czynność asystenta. Jedni z dużym, inni z większym niesmakiem. Zwłaszcza kobiety. Ale cóż, jak chce się być lekarzem...trudno, trzeba się poświęcać.

Tylko ja, w grupie kilkunastu osób, zauważyłem, że asystent włożył w rozcięty brzuch denata... palec drugi - wskazujący, a polizał środkowy. Zrobiłem więc dokładnie tak samo - jak on. Po zakończeniu „ceremonii inicjacji”, wykładowca podsumował zajęcia w prosektorium - w słowach następujących:
 - Zapamiętajcie Państwo dobrze od dziś:  Medycyna jest nauką polegającą na sztuce obserwacji. Wszystko od tego się zaczyna. Tylko jeden z waszych kolegów, zrobił to  co ja  dokładnie. Włożył jeden palec w brzuch denata, a polizał drugi.

Zwrócił się wtedy do mnie:
- Jak Pan się nazywa? Tylko Pan zaliczył dziś ten pierwszy egzamin. Dla reszty, to będzie dobra nauka.

Medycyna to sztuka obserwacji - od początku naszej cywilizacji do dziś.
Tak będzie zawsze. Proszę o tym pamiętać.


Ryszard Opara
NEon24

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy