Henryk Jurewicz |
Przede wszystkim odchodzą ludzie. Starsi w sposób naturalny (cokolwiek
tu mielibyśmy na myśli: śmierć, zmęczenie), młodsi odnosząc sukces na drodze do
asymilacji. Archaiczny sposób funkcjonowania instytucji polonijnych bardzo
szybko zniechęca potencjalnych społeczników.
Melbourne radzi sobie jeszcze najlepiej. Listopadowe festiwale
wzbudzają ogromne zainteresowanie, a Pol-Art cztery lata temu był chyba
największym przedsięwzięciem tego typu. Cóż jednak z tego, że bawiliśmy się
wybornie, skoro nie osiągnął on najważniejszego celu - nie przyciągnął młodych
ludzi i nie stworzył z nich grupy, która by w najbliższym czasie przejęła
dorobek poprzednich pokoleń. A artyści, jak się zebrali razem na czas PolArtu,
tak zaraz po nim rozproszyli się - i znów cisza. Nietrudno zauważyć, że ich zainteresowaniem
cieszy się głównie rynek polski. Zasłużyli sobie więc na wdzięczność jedynie za
uprzejmość wzięcia udziału. Dobre i to.
Teatry amatorskie w naszym mieście mają się wyjątkowo dobrze, ale tylko
dzięki paru wytrwałym zapaleńcom, którym należą się za to najpiękniejsze
medale.
Nie poszerzam pola rozważań nad bogatą historią Polonii Australijskiej,
brak mi bowiem odpowiedniej wiedzy. Na szczęście mamy tu historyków i
kronikarzy, którzy robią to w sposób profesjonalny i wyśmienity - ale
najczęściej społecznie, raczej z poczucia obowiązku. Wspierajmy więc ich, jak
tylko możemy.
Jedynym celem niniejszego felietonu jest wprowadzenie nuty
pozytywno-optymistycznej, głównie z myślą o tych, którzy ten ważny proces
kończenia się pewnego etapu będą szczególnie ciężko przeżywać albo, nie daj
Boże, odbierać przesadnie jako katastrofę.
Przecież Polacy, którzy przybyli kiedykolwiek do Australii albo do
Ameryki, nigdy nie zamierzali budować w nowym miejscu trwałego “państwa w
państwie” ani polskiego “getta”, a celem ich pracy dla wspólnego dobra było
pomaganie w jak najszybszym zagospodarowaniu się, ułatwianie asymilacji.
Sytuację, kiedy ktoś nauczył się już języka, wszedł w zawód, awansował i w
efekcie opuszczał środowisko polonijne, oceniano jak najbardziej pozytywnie.
Podobnie się dzieje teraz, kiedy to coraz lepiej sobie radzimy bez
struktur organizacyjnych. Organizacje polonijne wykonały kawał dobrej roboty.
Ale jeżeli jest już czas na odtrąbienie, to na pewno nie życia
towarzyskiego wśród Polaków zamieszkałych ostatnio w Australii, bo ono aż
buzuje: pomoc, spotkania, pikniki, wymiana doświadczeń, pomocy, informacji,
zdjęć, filmów. Wystarczy zaglądnąć do Facebooka. Może właśnie dlatego, że
zbędna jest tam jakakolwiek administracja i hierarchia w osobach prezesów, sekretarzy
czy skarbników, a także bardzo łatwo jest zawierać nowe znajomości, unikając
przy tym osobników nawiedzonych różnymi ideami czy misjami. Ludzie nie czują
się zagubieni; wygrywają związki oraz układy nieformalne.
My “starzy” nawet tego nie zauważamy. Nosząc dumnie piękną i bogatą
zbroję wykutą z materii polskiej tradycji, kultury oraz patriotyzmu, ciągle
wierzymy w powagę naszej roli. Realiści zaś, porzuciwszy sentymenty, mieszkają
pół roku w nowej ojczyźnie, a drugie pół roku w Polsce, no bo przecież nie w
“Starej Ojczyźnie”. Jej już nie ma od dawna.
Termin emigracja używany jest coraz rzadziej. Zmieniło się samo
zjawisko; ludzie z Europy już nie emigrują, po prostu mieszkają i pracują tam,
gdzie chcą.
Henryk Jurewicz, Melbourne
Panie Henryku, nie wiem dlaczego TP odrzucił Pański tekst. Uważam, że warto podjęte przez Pana tematy przedyskutować. Pozdrawiam serdecznie - Zdzisłąw A. Derwiński
ReplyDeleteWarto sie zastanowić, czy cos moze jest nie tak w polakich organizacjach - ile ludzi odeszło, choć działało w nich przez wiele lat, a teraz trudno im sie nawet patrzy w tym kierunku. Co do Tygodnika, to wiązanie jego losów ze zmianami / remontem / jego siedziby jest kompletnie nieuprawnione. Skąd te pomysły? Tygodnik pada niezależnie od jakichkolwiek remontów. Zmienia sie rzeczywistość i przestańmy narzekać na ten fakt. Nic nie trwa wiecznie. Te same narzekania słyszałam juz na zebraniach polonijnych dokładnie 30 lat temu.
ReplyDeleteMonika Wiench