W szkole podstawowej uczyłem się chyba za dobrze... |
Trzeci odcinek AMEN - Autobiografii Naukowej Ryszarda Opary
•Szkoła; Koledzy, wyalienowanie, kary, rodzina….
W szkole podstawowej uczyłem się chyba za dobrze, ale jako syn nauczycielki, musiałem przecież dawać przykład innym uczniom, dużo więcej, też ode mnie wymagano. Wiadomo, z tych powodów; jako prymus nie byłem zbytnio lubiany przez szkolnych kolegów. Byłem dość zdolny i nauka łatwo mi przychodziła. Nie mogłem czasem pojąć, dlaczego inni uczniowie nie rozumieją podstawowych, prostych zasad np. z matematyki, biologii czy historii.
Oni z kolei uważali mnie za nienormalnego, bo byłem trochę inny; a przede wszystkim, nie rozumieli dlaczego nie paliłem papierosów, o co również mieli do mnie pretensje... Nie kolegowali się ze mną. Gdy wchodziłem np. do toalety, z której unosiły się kłęby dymu, to oni natychmiast gasili papierosy i wychodzili. Słyszałem jak mówili...”Rysiek, syn nauczycielki...trzeba uważać...”
Kiedyś tam, aby się może przypodobać kolegom, kupiłem paczkę fajek (tak się wtedy mówiło), o nazwie „Silesia”, próbowałem ich poczęstować. Chcąc pokazać dobrą wolę, zacząłem sam palić, choć nigdy nie lubiłem papierosów. Oni zwyczajnie „olali mnie” - dając do zrozumienia, że uważają ten gest za „podstęp” i dziwactwo.
Nie lubili mnie też dlatego, że nie chodziłem z nimi na wagary. Ale, jak mogłem chodzić, skoro mieszkałem w szkole…I po co? Oni na tych wagarach nic, nigdy nie robili.
Bardzo popularna wśród chłopaków, była wówczas gra w „spuchy” – rzucało się na ziemię małymi monetami (dziesięciogroszówkami); jeżeli udało się komuś tak trafić aby przykryć inną monetę – ten zgarniał wszystkie. Pewnego razu, w lasku koło szkoły graliśmy w „spuchy”, paląc w dodatku fajki - tak po prostu z okazji dorosłości. Niestety, zupełnie przypadkiem - przyłapał nas mój ojciec.
Pierwszy i ostatni raz wtedy dostałem od ojca porządne lanie, pasem na goły tyłek, przy wszystkich kolegach. Przez długi czas, oni naśmiewali się potem ze mnie. Było to dla mnie wyjątkowo poniżające, tym bardziej, że ojciec, wkrótce potem złapał moich braci, dokładnie na tym samym, ale ich - jakoś dziwnie, w ogóle nie ukarał. Ojciec widocznie zapomniał, ja na długo zapamiętałem.
W domu, mój starszy brat, jako pierworodny - był faworytem ojca, młodszy zaś, który miał być ponoć dziewczynką -był ulubieńcem matki. Obaj uczyli się ciut gorzej niż średnio i w dalszym życiu niewiele dokonali, ale obydwaj byli przez rodziców faworyzowani. Tak wtedy, jako dziecko to czułem i było mi przykro. Moi rodzice, nigdy słownie...nie docenili moich osiągnięć, ale za to eksponowali zawsze sukcesy braci, natomiast ich porażki traktowali bardzo dziwnie – jako moją winę...
Później, już w dorosłym życiu pomogłem swoim braciom bardzo wiele...i ten fakt właśnie - całkiem paradoksalnie, stał się potem powodem wiecznej niezgody. Zgodnie chyba z polskim przysłowiem: „najlepiej wychodzi się z rodziną na zdjęciu”. Ta zasada jest jedną z absolutnych – bardzo „Polskich” prawd życiowych. Warto jednak pamiętać: na zdjęciu rodzinnym, najlepiej stanąć w środku, wtedy dość trudno będzie cię stamtąd usunąć.
Pozycja z boku jest zbyt ryzykowna.
Może najlepiej - aby być zawsze dobrym dla swej rodziny warto narzekać na wszystko. Warto też się zastanowić nad absencją... przynajmniej zdjęciową. Jeżeli zaś chodzi o faktyczną pomoc, to najlepiej udawać, że się nic nie ma; w ostateczności skończyć tylko na cacankach i obiecankach.
Jeżeli komuś zależy na dobrych relacjach z rodziną - nigdy nie można się wychylać ze stanem swojego posiadania i broń Panie Boże np. z jakąś dużą darowizną. To absolutny gwóźdź do trumny, rodzinnej; zwłaszcza w relacjach braterskich. Siostry nie miałem.
Reasumując, w dzieciństwie, czułem się samotny, wyalienowany. Czasem myślałem o śmierci, a często, w ogóle o sensie życia. Nocami płakałem. Byliśmy liczną rodziną; 5 chłopców spało razem - na podłodze wnęki pokoju.
Moi Bracia często, widząc moje łzy, naśmiewali się ze mnie, nazywając też obraźliwie (jak wtedy uważałem) - „dziewczyną”. Bardzo to przeżywałem i może stąd się wzięły, już od dziecka moje plany, marzenia o dorosłości, powstałe podczas rozmyślań wielu bezsennych nocy.
Nie mogłem się doczekać, wyprowadzki z domu rodzinnego, aby wreszcie zostać samodzielnym. Dopiero po wielu latach, matka w chwili szczerości wyznała: Rodzice zawsze uważali mnie, jako najzdolniejszego, tego najbardziej zaradnego z rodzeństwa chłopaka, który z pewnością da sobie w życiu radę; byli też przekonani, iż na pewno osiągnę wielkie sukcesy. Z tego właśnie powodu uznali, za swój rodzicielski niemal obowiązek, pomagać w miarę możliwości pozostałym synom - nieudacznikom. Będąc dzieckiem nie potrafiłem tego pojąć, miałem o to do nich żal, prawdę powiedziawszy, nigdy tego do końca nie zrozumiałem.
Każdy dorastający człowiek szuka i potrzebuje przecież jakiejś pochwały, akceptacji swoich działań. A nastolatek - najbardziej potrzebuje uznania i miłości własnych rodziców.
• Mój wewnętrzny - umysłowy i duchowy rozwój.
Mimo młodego wieku, czytałem bardzo wiele. Właściwie chyba wszystko- co było wtedy dostępne. Nawet, jak znalazłem coś na ulicy czy w śmietniku: gazetę, magazyn, których wtedy było niewiele, przynosiłem do domu i czytałem od „deski do deski”. Bardzo dużo czasu, (szczególnie gdy padał deszcz i mama nie miała co z nami zrobić, spędzałem też w szkolnej bibliotece, która była przez ścianę naszego mieszkania. Miałem, więc spore możliwości do samodzielnego dokształcania się. Dzięki temu poznałem wiele zagadnień i terminów, o których koledzy; czasem nawet nauczyciele, nie mieli „zielonego” pojęcia.
Często pytali: „Rysiu, skąd ty to znasz? Gdzie się o tamtym dowiedziałeś”? Ja, niekiedy nie znając też odpowiedzi, nie mówiłem nic. Udawałem mędrca… Doszedłem w tym szybko do perfekcji.
Pierwszą książką, którą przeczytałem, jako siedmiolatek, była...„Trylogia” - Henryka Sienkiewicza. Moja ulubiona powieść. Czytałem ją wiele razy, niektóre rozdziały potrafiłem cytować na pamięć – co często wywoływało pewne zdumienie i to dokładnie u wszystkich.
Wcielałem się zawsze w postać Kmicica z Potopu. Zacząłem też szukać wokoło.... Billewiczówny i Radziwiłła. No a w „Krzyżakach” oczywiście - moim idolem był Zbyszko z Bogdańca. Akurat wtedy weszła na ekrany filmowa wersja tej książki, którą przeczytałem długo przed obejrzeniem filmu.
Przeczytałem wiele innych książek, podbierając je z biblioteki: czytając po nocach, pod kołdrą, przy świetle świecy czy latarki; rano musiałem je po kryjomu oddać, tak by nikt tego nie zauważył.
Biblioteka szkolna była też miejscem mojego pierwszego „męskiego” przeżycia. Pani kierowniczka czasem kazała mi wchodzić na drabinę aby układać albo zdejmować książki, które znajdowały się na najwyższych półkach. Pewnego dnia ta pani, "w ciemnościach kąta", zaczęła mnie „gładzić” po nogach - tak wysoko...mnie nagle zrobiło się naprawdę bardzo przyjemnie, chociaż po kilku chwilach... tak ...jakoś ciepło i dziwnie mokro.
Wtedy nie bardzo jeszcze wiedziałem - o co w tym wszystkim chodzi.
Ale mimo wszystko wtedy....polubiłem chodzić po drabinie...Ona zawsze wstawała jak ja to robiłem. On też. Jako jedna z pierwszych rodzin w Zalesiu, mieliśmy telewizor marki „Wisła”, potem „Belweder” i miałem możliwość oglądałem wielu programów. Przychodziło do nas (telewizor stał w pokoju), co dzień - mnóstwo ludzi. Wśród nich dorośli, którzy potem dyskutowali o różnych sprawach, większości nie rozumiałem ale udawałem, że jest inaczej. Wtrącałem się, próbowałem włączyć do rozmowy. Najbardziej lubiłem dziennik, teatr TV, programy historyczne i publicystyczne. Jeśli pewnych rzeczy nawet nie całkiem rozumiałem, byłem niemal intuicyjnie pewien, że to ważne sprawy, o których muszę wiedzieć.
Próbowałem, więc rozmawiać na ten temat ze wszystkimi albo zadawałem nieustannie pytania, przez co niektórzy uważali mnie za nudziarza lub przemądrzalca. W telewizji uwielbiałem oglądać „Kabaret Starszych Panów”.
Nigdy natomiast nie lubiłem westernów i filmów kreskowanych, które wtedy chyba jako całkowicie bzdurne ale też może i neutralne politycznie - królowały w telewizji.
Nawiasem mówiąc dziś jako człowiek już dojrzały, jestem przekonany, że w tamtych latach jakość i różnorodność programów telewizyjnych była dużo lepsza niż obecnie. Może to tylko moja ocena, będąca następstwem zmiany czasów...innego spojrzenia i rozmaitości atłasów.
Ale wtedy, może właśnie dzięki mojej nabytej wiedzy, zdecydowanych, niepospolitych gustach, wielu kolegów, uważało mnie za jakiegoś dziwaka, odmieńca. Nauczyciele z jednej strony, traktowali mnie jakby bardziej poważnie, doroślej niż na mój wiek przystało; z drugiej moja niepasująca do wieku erudycja była jednak powodem wielu żartów a czasem nieporozumień… Na co dzień i od święta i tego nie brakowało... Co by nie mówić, byłem INNY; sam uważałem, że byłem nie taki, jak żaden z moich rówieśników.
Nigdy wtedy ani potem nie mogłem np. zrozumieć jednej rzeczy: jak można żyć - nic, absolutnie nic nie robiąc. Być może na tym, między innymi polegała... moja „inność”.
Każdy człowiek musi mieć jakiś cel, do którego zmierza. Musi znaleźć, wyznaczyć sobie drogowskazy - w tym kierunku. Przecież wszyscy mamy określony, niestety ograniczony czas aby ten cel osiągnąć.
Nie mogłem nigdy uwierzyć, że człowiek żyje, pracuje tylko po to aby kiedyś osiągnąć spokojną, pogodną starość. No bo jak to wszystko mu się uda – to co. Powinien spokojnie odejść, umrzeć. Gdzie jest sens, jaka to logika? To przecież absolutny absurd ludzkości!
Człowiek nie żyje tylko dla siebie – ale dla innych; aby coś swoim życiem stworzyć, wykreować.
Zawsze lubiłem być aktywnym; najbardziej męczyła mnie - głupota bezsensu i bezczynności. Obecnie, mimo wieku od niechcenia, codziennie spaceruję 10 kilometrów: robię tak dla dobra i poczucia zdrowia. To jest mój zwykły ale codzienny cel. I zawsze i ciągle wiem dokąd idę. Dokąd zmierzam...
ŻYCIE: to osiąganie postawionych sobie celów. To nie może być przeciętność ani zwyczajność?
Pamiętam też pewną zabawną historię z lat szkolnych. Któregoś dnia, w 5-tej klasie na lekcji „wychowawczej”, nasza nauczycielka, Pani Krauze spytała:
- Dzieci… powiedzcie mi wszystkie: kim chciałybyście być jak dorośniecie?
Każdy uczeń odpowiadał inaczej. Jeden marzył zostać lekarzem inny chciał być oficerem, jeszcze inny strażakiem, pilotem, nauczycielem...Kiedy wreszcie przyszła moja kolej, odpowiedziałem bez zająknięcia:
- Ja chcę zostać milionerem. Albo prezydentem.
Wszystkie dzieci wybuchły niepohamowanym śmiechem; kiedy fala rozbawienia ucichła i trochę się uspokoiło, nauczycielka ponownie zwróciła się do mnie i już tak... na poważnie zapytała:
- Rysiu, ale co ty dziecko przez to rozumiesz. Co to znaczy być milionerem? Na co odpowiedziałem...
- Jak będę „duży”, kupię ten wielki dom naprzeciwko szkoły. Będę miał... „dużo pieniążków” no i 10 łazienek; będę miał własnego kierowcę i samochód - Rollce Royca...
- Ależ Rysiu - nauczycielka skomentowała bardzo poważnie. - Ten dom, obok szkoły to sanatorium dla wysokich urzędników PZPR -Partii... i nigdy, ale to nigdy, nie będziesz mógł tego zrobić.
- Zobaczymy... - odpowiedziałem bez namysłu.
- Przyrzekam, że kiedyś zaproszę Panią właśnie tam - na szampana i to tego najlepszego; no a podobno najlepszy francuski.
Ta zabawna historia, nie skończyła się na lekcji; jej echo…bardzo długo - jeszcze potem grzmiało. Chociaż Wojskiego jeszcze wtedy nie znałem. Poznałem go na lekturach u Pana Tadeusza – rok później.
Wówczas w latach 60-tych, czasach PRL, zdarzenie wywołało dosyć poważne reperkusje dla moich rodziców, jako że oboje byli nauczycielami. Zarzucono im niewłaściwe ideologicznie wychowanie własnych dzieci. Mama straciła szanse na awans na vice-dyrektora szkoły. Ojciec (chyba właśnie wtedy), aby uniknąć głupich podejrzeń, zdecydował zapisać się do Partii...no i w dalszej konsekwencji, po pewnym czasie, przeszedł do pracy w Gminnej Spółdzielni. To akurat była bardzo dobra decyzja dla naszej rodziny. Przynajmniej finansowo. W tzw. GS-ie zawsze mógł...coś niecoś zarobić na boku – i to w rozmaity sposób. Takie były wówczas realia.
Wkrótce potem ojciec, został kierownikiem Składu Węgla. W tamtych...durnych i chmurnych a na pewno chłodnych czasach - to był towar na wagę złota, więc zaczął naprawdę dobrze zarabiać. Niestety wiązało się to też z tym, że ojciec nagle miał wokół siebie...zbyt wielu „przyjaciół”; choć głównie do kieliszka. Ponieważ był też towarzyski, ponoć przystojny i miał „duże powodzenie” u kobiet, prowadził raczej niezdrowy, bardzo intensywny, stresujący tryb życia. W niedługim czasie stał się alkoholikiem i jako w sumie młody człowiek - marnie skończył.
Ale wspomniana wyżej historia szkolna, miała swój bardzo ciekawy epilog po niemal 40 latach. Byłem wtedy dość zamożnym człowiekiem. Po powrocie z Australii w 1996 roku ukończyłem właśnie budowę naszej dużej, nowej i oryginalnej rezydencji w Zalesiu Dolnym. (tej, w której też później nakręcono wiele popularnych filmów: np.; „Tygrysy Europy” z Januszem Rewińskim czy „Killer” z Cezarym Pazurą).
Pewnego dnia, zadzwoniła do mnie mama mówiąc:
- Pamiętasz synku, tę historię z 6-tej klasy Szkoły Podstawowej. Powiedziałeś wtedy Pani Krauze, że kiedyś będziesz milionerem i kupisz ten wielki dom na przeciwko szkoły - sanatorium. Otóż - ten dom jest teraz na sprzedaż.
No cóż, słowo się rzekło- obietnic z dzieciństwa trzeba dotrzymywać. Wkrótce kupiłem więc to sanatorium i stałem się właścicielem - dwóch olbrzymich domów. Jeden blisko drugiego. Byliśmy wówczas we dwoje, tylko z żoną, ale za to z dwoma rezydencjami.
Nie mieliśmy jeszcze wtedy dzieci, więc był to kompletny nonsens. Takich głupot popełniłem w życiu jeszcze wiele, ale wbrew znanemu przysłowiu - niewiele się z tych doświadczeń nauczyłem.
Jedynym pocieszeniem były bąbelki „Dom Perignon”, który zgodnie z moją obietnicą dzieciństwa, wypiłem, w nowo zakupionym domu wraz z Panią Dyrektor Krauze. Miała ona wówczas prawie 100lat, ale pamiętała; dożyła tej chwili...Wypiła nawet kieliszek, będąc świadkiem spełnienia mych marzeń. Pijąc z nią szampana, patrząc w oczy, na ręce i na starość, tej wspaniałej niegdyś kobiety, myślałem długo o tym co było, o przeznaczeniu; paradoksach przemijania, nieprzewidywalnościach losu każdego człowieka.
W sercu zawitał mimochodem smutek i żal. Aby go ukoić, rozbiłem pustą butelkę o beton teraźniejszości; kryształki pozostałości wrzuciłem do śmietnika.
Nie mniej jednak - bardzo lubię do dziś - realizować postanowienia (obietnice) z młodości.
I szampana - francuskiego.
Ryszard Opara
NEon24
No comments:
Post a Comment
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy