Herb Piaseczna (domena publiczna) |
Czwarty odcinek AMEN - Autobiografii Naukowej Ryszarda Opary
Wigilie mego życia
Jest taki dzień, ten jedyny dzień raz w roku, dzień, który liczy się od zmroku; zawsze przypomina nam rodzinę, dzieciństwo, Mikołaja. Dzień grudniowy, w którym ponoć gasną wszelkie spory. To Wigilia. Dla mnie dzień równie szczególny; wiele „wigilii”, na przestrzeni mego własnego ponad półwiecza, było pamiętnych. Wydarzyło się w tych bowiem dniach...rzeczy właśnie dla mnie, co niemiara. Będę o tym wspominał, w różnych miejscach autobiografii.
Pamiętam kilka takich też zdarzeń z dzieciństwa, kiedy dużą rodziną mieszkaliśmy razem w szkole. Ponieważ cały budynek był wtedy nieogrzewany, mama paliła w kuchni węglowej a my dzieciaki, siadaliśmy na wielkim blacie pieca obok, aby ogrzać ręce, nogi i pupy – wszystko co było zimne.
Sama kuchnia była duża z 4 palnikami, na których gotowane były potrawy: barszcz, karp smażony, pierogi, kapusta i różności. Do kuchni był przysunięty stół, na którym stały rozmaite dania wigilijne i przy nim siadali rodzice. Obok były 2 okna, na parapetach różne potrawy: śledzie, sałatki, smalec.
No a wszystko „na zimno” np. karp w galarecie, oraz wódka stały za oknem kuchni. Naszą lodówkę i „zamrażarkę” która była na zewnątrz, zwłaszcza zimą, stanowiła po prostu przestrzeń, na szerokich parapetach po obu stronach okien kuchni.
Mieszkając w szkole, chyba każdą wigilię - spędzaliśmy w takiej samej aranżacji, przy tym samym blacie i stole kuchennym. Oczywiście był post, do pierwszej gwiazdki (czyli do 18.00), potem była tradycyjna, polska wieczerza, składająca się z 12 dań. Potem, pojawiał się Św. Mikołaj. Najczęściej przebrany wujek lub ktoś z sąsiadów. Największym naszym (dzieciaków) zadaniem, było zgadnąć kto jest Św. Mikołajem.
Prezenty były skromne, najczęściej jakieś zabawki – no i porcja słodyczy a wśród nich tradycyjnie ale każdy z nas dostawał dwa pomarańcze i banana. Były to piękne czasy, choć właśnie np. owoce tzw. Egzotyczne, pojawiały się wtedy w sklepach tylko raz w roku - właśnie na święta Bożego Narodzenia. Przed północą, zawsze całą rodziną szliśmy na Pasterkę. Msza w lokalnym, drewnianym, starym kościółku. Niesłychana atmosfera radości i Świąt oraz pierwsze Kolendy i Wśród nocnej ciszy - będę pamiętał całe życie.
Tak jak i księdza Proboszcza – Jana Czajkowskiego, który gościł nas niekiedy u siebie na plebanii. Czasem w pierwszy dzień Świąt przyjeżdżał „Kardynał Tysiąclecia” – Ks. Prymas Stefan Wyszyński, którego siostra Pani Jaroszowa, była nauczycielką polskiego i historii w naszej szkole. Ksiądz Prymas - wspaniała, niezapomniana postać – wyjątkowy i święty człowiek. Brał nas na kolana, gładził po główkach. Czuliśmy się ważni, chociaż jeszcze wtedy, nie potrafiliśmy docenić wielkości Prymasa.
Zresztą dla nas, dzieciaków, oczywiście - najważniejsze wtedy to były ferie w szkole. Czas zabaw. Zawsze też był śnieg, narty na Górkach Szymona, łyżwy na zamarzniętym stawie, obok rzeki Jeziorki...
Całkowicie inny świat. Inni ludzie. Dziś, nawet takich zim już nie ma. A ludzie z tamtych dni...też już od nas odeszli. W zimno i sztywność. Wtedy, oczywiście też nie rozumiałem pojęcia śmierci...czyli odejścia w świat nieznanego, bez celu...postawionego za życia.
Nawet zresztą dzisiaj – to dla mnie całkowicie bezsensowny, brak realu w tym procesie umierania.
Nigdy nie zapomnę Wigilii, miałem wtedy 11 lat, kiedy nagle jakiś chuligan szkolny, tak dla zabawy, zaczął rzucać kamieniami w okna naszej kuchni. Odłamki szyb wpadły do potraw, ktore tam stały, po obu stronach okna i przy stole. W rezultacie przez całą wigilię a potem i święta – nie mieliśmy, zwyczajnie... nic prawie nic do jedzenia.
No i było bardzo zimno, od dziurawych okien, zakrytych Trybuną Ludu potwornie wiało...i piszczało mrozem. Całe szczęście - mieliśmy jeszcze piwnicę, w której mama przetrzymywała czasem wędliny, smalec czy kartofle, jarzyny, tylko te które się nie zmieściły w naszej „okiennej” lodówce. Tak było i tym razem, inaczej chyba pomarlibyśmy z głodu. Wszystkie sklepy i targ były zamknięte do nowego roku Oczywiście była jeszcze rodzina, która nas w obliczu tego nieszczęścia mogła trochę poratować – ale ta wigilia była niezapomniana. Post wymuszony - wydłużony do czasów otwarcia sklepów przez Trzech Króli.
Były wigilie i święta, kiedy w ogóle nie było u nas prądu, ciepła; poza tym dni były krótkie, zimne, ciemne. Właściwie cały czas spędzaliśmy razem w łóżkach. Aby się ogrzać – no bo zewsząd wiało chłodem. Wprawdzie była kuchnia węglowa i przy niej rozkoszne ciepło - jak było paliwo ale i tak trzeba było wszystko oszczędzać.
Nawet świeczka była jedynaczką, przenosiło się ją z kuchni do pokoju, więc szybko i często gasła. Na choince oczywiście nie było można, palić świeczek ze względów bezpieczeństwa. Mogłem czasem zagrać na pianinie, ale po ciemku, zamarzniętymi palcami na lodowatych klawiszach -było trudno. Zresztą Święta były głownie po to - aby się wyspać. I najeść. I odpocząć. Ale na nasze Święta - prawie zawsze w szkole - wtedy nie było światła.
Wigilia to wyjątkowy dzień w roku dla mnie. O kilku innych, ważnych - wspominam później, dalej.
• Sport, higieniczny tryb życia i rozrywki
Poza nauką lubiłem niemal wszystkie sporty; zwłaszcza lekkoatletykę, piłkę ręczną. Jako mały chłopak byłem dość grubawy. Przepadałem za słodyczami, lubiłem w ogóle sporo jeść. I byłem zawsze głodny. Miałem skłonności do tycia, więc przezywano mnie „gruby”, co po latach było widać, na zdjęciach z tamtych czasów. Obaj moi bracia byli szczupli.
Pewnego dnia ojciec powiedział:
-Synku, jedyną radą, abyś utrzymał dobra sylwetkę jest uprawianie sportu i codzienny spacer.
Posłuchałem go.
A od kiedy pojąłem prawdę sensu tych słów, dokładnie tak czynię przez całe swoje życie.
Oczywiście jako dziecko jadłem wszystko – bez umiaru, ile wlezie. Bez żadnego oporu, pomysłu.
Natomiast odkąd zostałem lekarzem i zrozumiałem wszystkie, oczywiste prawa natury, przywiązuję olbrzymią wagę do odżywiania i innych absolutnie niezbędnych dla zdrowia rzeczy. Takich jak: oddech, dieta, woda, ruch – spacer, gimnastykę oraz ważne zadania skóry i kręgosłupa.
Dzięki temu już w dorosłym życiu, zawsze byłem szczupły. Kiedy poszedłem do wojska - do WAM – Wojskowa Akademia Medyczna (zbadano nas wszystkich).
Przy wzroście 185 cm, ważyłem wówczas- 83 kg. Obecnie niemal 50 lat później – ważę dokładnie tyle samo. Nigdy nie jestem zmęczony, nigdy na nic w życiu nie chorowałem.
Moja tajemnica jest prosta, jedyna. Instynkt samozachowawczy: zrozumienie własnego ciała, symbiozy i homeostazy - praktyczne zastosowanie praw natury - w moim życiu codziennym.
To instynkt, który trzeba samemu wytworzyć - własnym rozumem. Dla zachowania homeostazy należy ćwiczyć swoje ciało – ruchem każdego mięśnia a swój umysł ćwiczyć myślą, mową, świadomością i pamięcią – codziennie, cały czas. Tak samo jest także z oddychaniem. Jedna z najważniejszych funkcji organizmu w życiu. Trzeba ciągle to ćwiczyć.
Jako dziecko miałem znakomity słuch, jak i podobno niezły głos, co zauważyła nasza nauczycielka śpiewu, zapisując...natychmiast do chóru. Wtedy zaczęła się moja życiowa przygoda z muzyką. W 2-giej klasie zacząłem brać lekcje fortepianu, byłem w szkolnym zespole, kościelnym chórze, występowałem na wszystkich akademiach szkolnych.
A kiedy w domu była jakaś impreza np. urodziny, imieniny ojca, matki, czy przychodzili goście..., musiałem zawsze zagrać i zaśpiewać. Nienawidziłem tego wtedy i unikałem, jak parzącego ognia… Po paru latach zacząłem uczęszczać po lekcjach w Liceum do szkoły muzycznej im. Oskara Kolberga w stolicy.
Do dziś uważam, że granie na fortepianie, nawet dla samego siebie, jest najlepszą formą ćwiczenia neuronów - komórek mózgu a jednocześnie relaksu umysłowego. Jeśli tylko mamy na to czas. Staram się to robić codziennie.
Trochę z ciekawości, a także dlatego, że obiecano mi, że zostanę drużynowym - zapisałem się do harcerstwa. Nie byłem jednak aktywnym członkiem, za dużo tam było dla mnie gadania, ideologii propagandy i w sumie...bierności. Za mało ruchu, inicjatywy, sportu.
Nomen omen, naszym harcmistrzem był starszy kolega o nazwisku Marks. Na imię miał Wojtek, ale ja dla żartów, zawsze wołałem na niego Karol. Kompletny brak mojej aktywności spowodował, że postawiono mi warunek: albo będę jednym z ideologów promujących PZPR i idee socjalizmu, albo…. Więc… Przestałem w ogóle tam chodzić i wkrótce skreślono mnie z listy ZHP.
Właściwie w wieku 12 lat, postanowiłem podczas wakacji pracować. Robiłem to także w liceum. To były chyba jedyne lata w moim życiu, kiedy tak naprawdę, robiłem to tylko dla pieniędzy. Musiałem udawać, że jestem starszy niż było w istocie. Tak zresztą wyglądałem. Inaczej nie miałbym szans. Zatrudniłem się najpierw jako pomocnik murarza, mieszałem cement i piach z wapnem, podawałem cegły na piętra. Pracowałem też, w miejscowym PGR, przy sianokosach. Robiłem to od razu po zakończeniu roku szkolnego, cały lipiec, a w sierpniu wyjeżdżałem gdzieś na obóz, lub na kolonie. A że miałem kasę, mogłem więc imponować innym chłopakom. I...dziewczynom.
Niczym wtedy bardziej nie można było zaimponować, niż tym, że się ma pieniądze. Najlepiej dużo. Niewiele albo chyba nic... się pod tym względem nie zmieniło, do dzisiaj. Może nawet jest gorzej.
Moja pierwsza przygoda z pracą, zaowocowała też sporymi, różnorodnymi doświadczeniami. Wszedłem bowiem w środowiska dorosłych. Jako najmłodszy, ukrywając wiek, byłem jeszcze dość naiwnym dzieciakiem.
Nigdy nie zapomnę, kiedy po 3 tygodniach dosyć ciężkiej pracy przy żniwach w PGR - w Żabieńcu, dostałem pensję. Razem około tysiąca złotych. Czułem się bogaty, ale tylko przez chwilę….
Umorusany i spocony po pracy, poszedłem do toalety, aby się trochę umyć, no bo za godzinę byłem umówiony z kolegami. Całą swą pensję zostawiłem w spodniach, a gdy wróciłem byłem całkowicie oczyszczony – również z pieniędzy, których w mojej kieszeni już nie było. Ani jednego grosika. Nikt oczywiście się nie przyznał, nie oddał. Było mi bardzo smutno...i głupio. Miałem bowiem iść na spotkanie z kolegami, którym obiecałem zafundować Lody Bambino a byłem... bez kasy. Więc...nie poszedłem. Wróciłem do domu, ze smutkiem w oczach, całą historię opowiedziałem ojcu. On, niewiele się namyślając – wyciągnął z kieszeni 1.000 zł – i powiedział:
- Pamiętaj, na świecie nie ma ludzi uczciwych, zwłaszcza jeżeli oni patrzą na twoje pieniądze. Pamiętaj też, człowiek uczciwy to tak naprawdę... dzieciak.
Pamiętam o tym zawsze, choć nie raz, dwa a wiele razy, dałem się w życiu oszukać. Coś jednak z naiwnego dzieciaka, pozostało we mnie do dziś. Nigdy nie przywiązywałem żadnej wagi do kasy.
Liceum Nr 34 w Piasecznie - 1963-1967
Szkołę Podstawową ukończyłem z bardzo dobrymi ocenami, zdałem potem bez trudności egzaminy do Liceum Ogólnokształcącego Nr 34 w Piasecznie - po wakacjach zacząłem tam uczęszczać.
Moją wychowawczynią, była wielce zasłużona, Pani Dyrektor Oleszkiewicz, polonistka, która nasz rok podzieliła na 3 klasy, kierując się kryteriami ocen z egzaminów oraz wstępną rozmową. Dostałem się do najlepszej klasy, prowadzonej przez samą Panią Dyrektor. Twierdzono nawet, że dyrektor wybrała sobie klasę dla siebie, ale było to z dużą korzyścią również dla nas. Większość absolwentów dostała się po maturze na studia.
Liceum Ogólnokształcące - to był dla mnie czas zamglenia – rwący potok między dzieciństwem a dorosłością, który każdy z nas musiał przejść. To jednocześnie chyba był... najszybciej przemijający czas w moim życiu; jak i zapewne każdego.
• Najważniejsze w życiu to: praca, systematyczność, wytrwałość.
To proste podstawy, które gwarantują osiągnięcie sukcesów. Próbowała mnie tego nauczyć Pani Oleszkiewicz w Liceum; potem na studiach w wojsku oficerowie, doświadczeni musztrą życia. Uczniowie i podchorążowie, którzy potrafili stosować się do tych zasad, zawsze byli prymusami. Nie znaczy to jednak, że potem osiągali jakiś wielki albo niepowtarzalny sukces w życiu. Znam to z własnych spostrzeżeń, niemniej jednak zasady te, expresis verbis, są sztandarem drogi do kariery.
W mojej szkole prym wiodły dwie, niezwykle pracowite, choć niezbyt urodziwe dziewczyny. Obie skończyły LO i studia z notowaniami prymusek. Później jedna z nich (zamożna z domu), prowadziła rodzinny sklep – kwiaciarnię. Druga została handlowcem i wprawdzie pracowała za granicą - żadna niczego w sumie nie dokonała.
Owszem miały wygodne, stabiline życie, ale niczego...nie osiągnęły. Niczego po sobie nie zostawiły. Nie wiem, może życie, rodzina, szkoła nie nauczyła ich myśleć w marzeniach przyszłości? A bez tego, bez marzeń i wyobraźni, która może robić cuda – niewiele można w życiu dokonać. Osobiście mimo tego, iż zawsze byłem wytrwały celem, uważałem pracę za podstawową wartość, niejednokrotnie zastanawiałem się - czy to wystarczy do sukcesu?
Oczywiście trudno zdefiniować znaczenie sukcesu, każdy może mieć tego inną definicję, ale myślę, - aby go osiągnąć trzeba kierować się również logiką, rozumem ale też wyobraźnią. Czasem ważny jest instynkt i niepohamowane parcie do przodu, wbrew oporom materii czyli determinacja walki.
Trzeba dokładnie wiedzieć na starcie: co chce się osiągnąć na finiszu i jakim sposobem to możliwe.
Przykładowo:
Większość z nas lubi podróżować. jeśli tak, trzeba wiedzieć dokąd chcemy jechać?
Trzeba ustalić datę, szczegóły trasy, zamówić bilety, spakować się i przygotować do podroży. Życie jest właśnie taką podróżą w czasie, który nam dano. Reguły są zawsze, muszą być takie same. Nawet, jeżeli ich percepcja jest nieco odmienna indywidualnie. W Liceum nie byłem prymusem. Pani Oleszkiewicz określała mnie, jako wyjątkowo zdolnego chłopca ale lenia i to patentowanego. To nie była prawda. Uczyłem się dobrze, chociaż za mało poświęcałem na to czasu. Nie miałem go wtedy, nigdy w nadmiarze; choć teraz jest inaczej, bowiem zdaję sobie sprawę - coraz bardziej - z płynności wszystkiego wokół. Tę płynność definiuje i określa właśnie mijany czas.
Będąc w Liceum; równolegle chodziłem do szkoły muzycznej (trzy razy w tygodniu, po południu) oraz w soboty. Byłem też w Szkolnym Klubie Sportowym (SKS), członkiem drużyny reprezentacyjnej piłki ręcznej. To wszystko wypełniało cały mój wolny czas. Grałem na tzw. „kole”, czyli strzelałem bramki, co było zadaniem odpowiedzialnym. „Szczypiorniak”- to bardzo brutalna gra, nawet na poziomie szkolnym. Często byłem mocno poturbowany, ale też nabrałem siły, męskości i nikogo się więcej - nie bałem.
No i nauczyłem się unikać przeciwników, z którymi nie miałem szans. Próbowałem atakować tych... raczej równych sobie. Tylko taka walka może dać satysfakcję wygranej. Mieszkałem kilka kilometrów od Liceum, więc co dzień rano, dostawałem od rodziców 6 złotych - na autobus. Prawie nigdy nim nie jeździłem, chyba, że akurat padał deszcz. Ale nawet wtedy, wolałem jeździć „na gapę”. Tak zacząłem zarabiać pieniądze. Wtedy oranżada kosztowała 1,60 zł. Przyzwyczaiłem się do chodzenia, codziennie około 10 kilometrów. Robię tak do dzisiaj. Jak już mówiłem: Marsz, spacer - to najlepsza forma ruchu, jedna z podstawowych zasad dobrego zdrowia.
Dodatkową, wymierną korzyścią tych spacerów, bardzo istotną w tamtych latach, było to, że zawsze miałem parę wolnych groszy. Wtedy lubiłem też imponować kolegom... a zwłaszcza koleżankom.
Przeszedłem okres mojego „dojrzewania” nieco wcześniej, niż moi koledzy i od tamtej pory zawsze interesowały mnie kobiety.
Ryszard Opara
NEon24
Poprzednie odcinki:
Ryszard Opara: AMEN. Umysłowy i duchowy rozwój
Ryszard Opara: AMEN. Moja prawda – od początku
Ryszard Opara: AMEN - Autobiografia Naukowa. Wstęp
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy