Wczoraj wieczorem, wraz z Żoną, obejrzeliśmy film „Ignacy Loyola” (2016), w reżyserii i wedle scenariusza Filipińczyka Paola Dy, z wybitnym udziałem współpracowników należących do Zakonu Jezuitów, co było widać przy końcowych napisach, gdy wielu współpracowników przy filmie miało po nazwisku charakterystyczne litery S.J. Jak każdy katolicki konserwatysta podchodzę do Inigo de Loyoli z dużym szacunkiem, widząc w nim, i w stworzonym przezeń zakonie, wielkie dzieło teoretyczne i praktyczne katolickiej kontrrewolucji.
Film zachwyca gdy się go ogląda, gdyż przedstawia centralny motyw myśli Loyoli, a mianowicie koncepcję „żołnierza Chrystusa” i obraca się wokół tej Ignacjańskiej teologii politycznej. W największym skrócie chodzi o to, że Loyola był oficerem, rycerzem, dumnym hiszpańskim hidalgo, marzącym o bohaterskim życiu i bohaterskiej śmierci na polu bitwy za króla Kastylii. Niestety, ranny w nogę stał się częściowo niepełnosprawny, ponieważ kuśtykał, co uniemożliwiało mu jazdę konną i walkę za pomocą broni białej. Paolo Dy znakomicie pokazuje jego tragedię życiową: chciał być wojownikiem, a został kaleką. W czasie długiej kuracji Loyola z nudów zaczął czytać 2 znajdujące się w rodzinnym zamku książki: Biblię i żywotów świętych. W czasie tej lektury doznał olśnienia, że nadal może być żołnierzem, ale nie żołnierzem króla, lecz żołnierzem Chrystusa, który będzie nawracał i krzewił na całym świecie wiarę, że Jezus zmartwychwstał i jest Chrystusem. Dy znakomicie pokazuje i odmalowuje widzom wewnętrzną przemianę ex-żołnierza króla w żołnierza Chrystusa, jego kuszenie przez Szatana i ostateczne zwycięstwo. Znakomicie pokazuje też proces „de-hidalgizacji”, gdy dumny rycerz staje się sługą Boga, gniotąc w sobie szlachecką pychę żebrząc, pomagając chorym, zmieniając pieluchy starcom.