Niektórzy ludzie NIENAWIDZĄ tego, że dobrze
dogadywałem się z prezydentem Rosji Putinem.
Woleliby raczej iść na wojnę niż widzieć coś takiego.
(Donald Trump po spotkaniu w Helsinkach)
Długo oczekiwane spotkanie prezydentów USA – Donalda Trumpa i Rosji – Władymira Putina, doszło w końcu do skutku w Helsinkach, stolicy Finlandii, kraju zawieszonego pomiędzy wschodem a zachodem, i będącego zarazem pomostem łączącym te dwie rzeczywistości polityczne i cywilizacyjne.
Helsinki to miejsce, w którym mogą funkcjonować obok siebie protestanci i prawosławni (i dwie górujące nad miastem katedry) a także pomniki, z jednej strony cara Aleksandra II, z drugiej, marszałka Mannerheima. Tutaj żaden instytut urzędowej pamięci nie ustala oficjalnie, co ma hańbić Finów, ich honor, historię, czy samą przestrzeń publiczną, a co nie. I chociaż historia samodzielnego bytu Finlandii jest znacznie krótsza od historii Polski, to jednak nie czuć tam wszechobecnej w Polsce mentalności zbuntowanego niewolnika, który znalazłszy sobie nowego pana, szczeka na starego. W każdym razie, choć pragnąłbym żyć w Polsce, która organizuje w stolicy spotkania na szczycie światowych przywódców, zdaje sobie sprawę ze smutnego faktu, że w przeciwieństwie do nas, poziom kultury politycznej w Finlandii predestynuje Finów a nie nas do organizacji takich spotkań.
W ocenie szczytu Trump-Putin pomińmy wszystko to, co jest trzeciorzędnym dodatkiem – jakieś protesty, futbolówkę, czy żarty oraz banalne wpadki obu przywódców. Znacznie ważniejsze są: rzeczywiste ustalenia szczytu i reakcja na nie. Co do pierwszego elementu, naprawdę trudno mówić o jakichś konkretnych ustaleniach – treść merytoryczna szczytu zawiera się w prostym, ale bardzo ważnym zdaniu wypowiedzianym przez Trumpa kilka godzin po spotkaniu z Putinem – „mieliśmy najgorsze stosunki z Rosja w historii, cztery godziny temu stały się one najlepsze”. Innymi słowy, cel spotkania był oczywisty dla obu stron i wszystkich ludzi myślących kategoriami pokoju i stabilizacji stosunków międzynarodowych na świecie – chodziło o odprężenie między USA a Rosją. Stosunki te obciążone są nie tylko i nie przede wszystkim dziedzictwem Zimnej Wojny i konfrontacji USA z ZSRR, ale od czasu przemian w tzw. bloku wschodnim, w tym od rozwiązania ZSRR i upodmiotowienia Rosji, a zwłaszcza po wyjściu Rosji z jelcynowskiej smuty po objęciu władzy przez Władimira Putina, cierpią ze względu na kompleks wyższości USA, które poczuły się hegemonem świata i rozpoczęły szereg działań, które miały im w praktyce taką hegemonię zapewnić. W tej sytuacji odradzające się supermocarstwo – Rosja – było niechcianym partnerem, a jednocześnie stawało się coraz bardziej znienawidzonym konkurentem. Stany Zjednoczone nie przyjęły i nie przyjmują nadal do wiadomości, że Rosja mogłaby być ich równorzędnym partnerem. Koncyliaryzm drugiej połowy lat 80-tych rozpłynął się w niebycie, na wierzch wyszły siły myślące kategoriami zgniecenia osłabionego wroga. Dodatkowo, po latach okazało się, że kto raz posmakował przywilejów hegemona, z trudem będzie dochodził do konkluzji, że dla dobra całego świata należy się z tej pozycji wycofać. Dzisiaj, po dwudziestu siedmiu latach od rozwiązania ZSRR mamy do czynienia ze swoistym paradoksem. Oto Rosja jest nowoczesnym państwem narodowym, które prowadzi zupełnie odmienną od ZSRR politykę międzynarodową, występuje z nowoczesnymi propozycjami ułożenia stosunków międzynarodowych, zaś w stosunkach wewnętrznych poddaje się własną decyzją ewolucji konserwatywnej, podczas gdy w tym samym czasie Zachód ulega degeneracji, w ciągu zaledwie 50 lat dokonując autodestrukcji wewnętrznej poprzez porzucenie niemal wszystkich dotychczasowych fundamentów moralno-cywilizacyjnych i wprowadzenie na ich miejsce fundamentów w najgorszym tego słowa znaczeniu, progresywnych, zaś w polityce międzynarodowej, poprzez uparte trzymanie się archaicznych pozycji zimnowojennych i postrzeganie świata jedynie w kategoriach agresji, obrony oblężonej twierdzy itd. Szczególnym przykładem potwornego anachronizmu Zachodu jest dalsze funkcjonowanie NATO. Realny wymiar zimnowojennego zabobonu Zachodu w stosunku do Rosji, to jej demonizowanie (z demonizowaniem prezydenta Putina w szczególności), tworzenie jednego wielkiego fake newsa w postaci obrazu Rosji, jako permanentnego agresora, jeśli jakimś cudem nie będącego w trakcie inwazji jakiegoś państwa, to w każdym razie przyczajonego do kolejnego najazdu, który może nastąpić jutro, pojutrze, albo za tydzień. Buduje się w ten sposób atmosferę wielkiego, nieustającego zagrożenia, byle tylko ktoś nie pomyślał inaczej.
A jednak, przy tych wszystkich zaangażowanych siłach i środkach, Zachód dotknięty jest głęboką schizofrenią w stosunku do Rosji. Chce ją traktować z góry, pouczać, dyktować, co jej wolno, a co nie, a jednocześnie chciałby z nią współpracować, czerpać z tej współpracy zyski itd. Stąd taka a nie inna polityka UE i państw europejskich – z jednej strony sankcje, prowokacje i medialne brednie, z drugiej, zaangażowanie w rosyjskie projekty gospodarcze (jak Nord Streamy) tak na poziomie państwowym, jak i na poziomie firm prywatnych międzynarodowych i narodowych. Spośród państw UE można wyróżnić grupę większościową, która zachowuje się właśnie w opisany powyżej sposób oraz dwie grupy mniejszościowe – pierwszą, do której można zaliczyć przede wszystkim Węgry i nowy rząd włoski, która jest wolna od anachronizmu spojrzenia zimnowojennego i pragnie normalnych stosunków z Rosją, nie obciążonych historią ani antyrosyjskimi prowokacjami mającymi na celu podkopać pozycje Rosji, jak przewrót na Ukrainie, i drugą, która nie widzi żadnej możliwości współpracy z Rosją poza stosunkami na poziomie koreańskiego 38 równoleżnika. Do tej grupy należy przede wszystkim Polska i kraje bałtyckie.
Elity Stanów Zjednoczonych dążące do światowej hegemonii, w postaci neokonserwatystów, Partii Wojny, Deep State, części wojskowych przywiązanych do koncepcji Imperium Zła, jak powiedziałem, nie mogą zaakceptować nowej Rosji jako partnera. Przeznaczyli dla niej rolę uległego wasala i tym bardziej irytuje ich najpierw emancypacja Rosji, a teraz jej samodzielna polityka nie przyjmująca wszelkich działań USA za aksjomat. Stąd natężenie prymitywnej propagandy antyrosyjskiej tak naprawdę nie mającej precedensu w historii. Lata 70-te były pod tym względem sielanką. Nawet napięcie na linii USA-ZSRR w czasach Kennedy’ego i Chruszczowa nie przyjęło wyrazu tak jednostronnej i prostackiej propagandy jak dziś. Może pierwsza połowa lat 80-tych (pierwsza kadencja Reagana) jest podobna po części do obecnego czasu, jednak z tym zastrzeżeniem, że wówczas wrogiem było potężne komunistyczne ZSRR, wobec którego USA szermowały argumentem moralnej wyższości, a dzisiaj jest nim Rosja ewoluująca w kierunku konserwatywnym wobec progresywizmu moralnego lansowanego przez USA. Poza tym, czarny image ZSRR w latach 80-tych nie oznaczał negacji konieczności dogadania się z tym państwem, przeciwnie, wkrótce doszło do rewolucji w tych stosunkach i ukształtowania się czegoś niemal na kształt przyjaznych stosunków. W ostatnim trzydziestoleciu jedynym, który podjął wysiłek kompleksowego poprawienia stosunków z nową Rosją i swoistego pogodzenia się z jej powracająca rolą mocarstwa, z którym należy się liczyć, był prezydent Barrack Obama z jego resetem. To co osiągnięto zniszczyły elity amerykańskie organizując przewrót na Ukrainie. Z kolei to, z czym mamy do czynienia dzisiaj jest ze wszech miar niezrozumiałe. Oto, cała potęga medialna USA uderza w prezydenta Trumpa za jego próbę doprowadzenia do odprężenia w stosunkach z Rosją. Jak powiedział Trump – wolicie wojnę od rozmowy. Jest to zachowanie paranoiczne i groźne dla świata. Elity amerykańskie żądają od prezydenta USA ni mniej ni więcej, ale zaostrzenia polityki wobec Rosji! Trump znajduje się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Wyraźnie miota się pomiędzy swoimi własnymi przekonaniami, a uleganiem Deep State. Wyraźnie ulega na niektórych kierunkach (Iran, Syria, Izrael), wychodząc ze słusznego założenia, że wszystkich nie pokona. Czasami przybiera to dla zwolenników Trumpa w USA i na świecie formy wysoce irytujące, stąd fala krytyki na niego spływająca. Krytyka ta jest ważna, pełni bowiem rolę bezinteresownego przypominania pryncypiów Trumpowi, aby nie popełnił błędu w swym ekstremalnie trudnym balansowaniu na linie. Sam będąc „zwolennikiem” Trumpa, jestem jednocześnie jego krytykiem, czasem ostrym. Chciałbym móc powiedzieć po zakończeniu tej prezydentury, że jego ataki na Syrię, skrajne izraelofilstwo, zerwanie porozumienia z Iranem itp., były tylko elementem polityki zamykania ust wrogom wewnętrznym, zaś bilans ostateczny wypadnie na korzyść Trumpa. Czy jednak Trump wyprowadzi w pole War Party w sprawie rosyjskiej?
Histeryczne reakcje na spotkanie z Putinem pokazują jak cienka jest granica pomiędzy samodzielnym politykiem a marionetką amerykańskich elit. Faktorem pogarszającym sytuację Trumpa jest także sama konstrukcja wyborów prezydenckich w USA. Prezydent poza pustym frazesem, nie może odwołać się do swoich wyborców, gdyż ostatecznie wybierają go elektorzy należący praktycznie do dwóch partii establishmentu. Bez zasadniczych przesunięć ideologicznych w partii republikańskiej można się spodziewać, że szanse Trumpa na reelekcje są w tej chwili zerowe. Walka toczy się zatem o to, czy jego prezydentura przyniesie konkretne efekty, tj. uda mu się oszukać Deep State w jakichś zasadniczych sprawach (jak „choćby” stosunki z Rosją), czy też przegra i zostanie zapamiętany jako ten, który był – jak mówią jego wrogowie – antypaństwowym prezydentem-idiotą. Przyjrzyjmy się zatem atakom na Trumpa, które nastąpiły po spotkaniu z Putinem, i to z całą świadomością, jakie zagrożenia mogą za tą propaganda iść/nastąpić. Dla świata i dla samego prezydenta Trumpa osobiście…
Cóż takiego zrobił Trump podczas czterogodzinnego spotkania z Putinem, aby zasłużyć sobie na miano zdrajcy i idioty? Nic takiego. Jako prezydent światowego supermocarstwa spotkał się w celu zmniejszenia napięć nieustannie podkręcanych przez polityków i media, z prezydentem innego mocarstwa, a jednocześnie największego kraju świata. Powiedział m.in.: „Nasze stosunki nigdy nie były gorsze niż dzisiaj. Ale to się zmieniło po naszym czterogodzinnym spotkaniu. Nie będzie to łatwe, ale jest to lepsze, niż odrzucenie możliwości spotkania. Lepiej podjąć ryzyko polityczne, aby osiągnąć pokój i stabilność (…) Produktywny dialog między Rosją i USA jest szansą na otwarcie nowych dróg pokoju i stabilności na naszym globie”. Putin w odpowiedzi stwierdził, że: „Uważamy, że konieczna jest dalsza wspólna praca nad całym kompleksem wojskowo-politycznym i rozbrojeniowym dossier. Wchodzi w to przedłużenie obowiązywania umowy o redukcji zbrojeń strategicznych, niebezpieczna sytuacja wokół rozwoju elementów globalnego systemu amerykańskiej obrony przeciwrakietowej, wdrożenie umowy o likwidacji rakiet średniego i małego zasięgu oraz rozmieszczenie broni w kosmosie(…) Moim zdaniem ważne jest, abyśmy o tym rozmawiali, wyregulowali dialog dotyczący problematyki stabilności strategicznej i nierozprzestrzeniania broni masowego rażenia. Przekazaliśmy Amerykanom listę konkretnych propozycji w tej sprawie”.
Trump wypowiedział truizmy, rzeczy oczywiste. Wydawać by się mogło, że trudno być przeciwko rozmowom prowadzącym do zmniejszenia napięcia między mocarstwami atomowymi. A jednak… Okazało się, że wizja krytyków Trumpa to wizja USA, które jako bezwzględny i jedyny hegemon światowy wymuszają zgodne ze swoim interesem zachowania na każdym, stawiają go do pionu nie w drodze rozmów, ale poprzez pouczanie, szantaż i groźby. Dlatego na Trumpa wylano pomyje. Oto, John Brennan, szef CIA za Obamy: „Wystąpienie Trumpa na konferencji prasowej w Helsinkach (…) nie było niczym innym jak zdradą. Nie tylko jego komentarze były komentarzami imbecyla, ale Putin miał go całego w kieszeni”. Po czym wezwał Johna Boltona (doradcę ds. bezpieczeństwa narodowego), Mike’a Pompeo (sekretarza stanu) i Johna Kelly’ego (szef personelu Białego Domu) do rezygnacji ze stanowisk. James Comey, niedawny jeszcze szef FBI stwierdził: „To był dzień, w którym amerykański prezydent stał na obcej ziemi obok morderczego, kłamliwego bandyty i wzbraniał się przed wsparciem dla swojego własnego kraju. Patrioci powinni powstać i odrzucić takie zachowania tego prezydenta”. Czarno na białym mamy tu do czynienia z wezwaniem do buntu obywatelskiego przeciw Trumpowi. Kongresman Steve Cohen poszedł dalej: „Gdzie jesteście, nasi żołnierze? Naczelne dowództwo znajduje się w rękach naszego wroga [czyli Trumpa – AŚ]”. To już wezwanie do wojskowego zamachu stanu! Anderson Cooper z CNN uznał spotkanie prezydentów za „jedno z najbardziej haniebnych wystąpień amerykańskiego prezydenta w obecności rosyjskiego przywódcy jakie kiedykolwiek widział”. Z kolei Nic Robertson z tej samej stacji napisał dla „Gaz. Wyb.”: „Trump zdradził nie tylko amerykańskie agencje wywiadu – stawiając na siebie, zamiast na Amerykę – ale zdradził też swoich sojuszników”.
Lista atakujących Trumpa jest bardzo długa, demokraci, republikanie, gwiazdy mediów. Hillary Clinton, Nancy Pelosi, Lindsey Graham, John McCain, Newt Gingrich, Bill Kristol, John Kerry, Joe Biden etc. Sam Donald Trump zauważył: „Media od ‘fake newsów’ bardzo mocno pragną większej konfrontacji z Rosją, nawet konfrontacji, która może prowadzić do wojny. Lekkomyślnie przeciągają strunę i nienawidzą tego, że prawdopodobnie będę mieć dobre relacje z Putinem” (19.07.2018). Paul Craig Roberts skomentował te wypowiedzi następująco: „Cohen, Comey i wielu innych oskarżających Trumpa o zdradę, sami popełniają zdradę. Trump ma wszelkie potrzebne dowody na tych, którzy próbują obalić rząd Stanów Zjednoczonych, aby ich aresztować i wytoczyć proces o zdradę”. Pat Buchanan w przeciwieństwie do jednobrzmiącej histerii antytrumpowskiej ocenił, że wypowiedzi Trumpa podczas spotkania w Helsinkach i wcześniejszego szczytu NATO w Brukseli, „sygnalizują historyczną zmianę w amerykańskiej polityce zagranicznej, która może determinować przyszłość kraju i los jego prezydentury. Odrzucił fundamentalne od czasów Zimnej Wojny przesłanki polityki zagranicznej USA i obarczył winą za nasze fatalne stosunki z Rosją nie Władymira Putina, ale wprost amerykański establishment”. I dalej: „Posthelsińska histeria ujawnia nie tylko sposób myślenia wrogów prezydenta, ale też głębię ich determinacji zniszczenia go. (…) Trump zmierza w kierunku decydującej bitwy mającej zdefiniować jego prezydenturę: nakreślenia na nowo amerykańskiej polityki zagranicznej, tak aby uniknąć kryzysów i konfliktów z Rosją oraz zrzucić zobowiązania zimnowojenne, które nie leżą już więcej w interesie tego kraju”.
W niezwykle istotnym tekście „Coming coup against Trump” („Nadchodzący przewrót przeciwko Trumpowi”) Finian Cunningham napisał: „Polityczne przetrwanie Trumpa wisi na włosku. Być może jedynym, co powstrzymuje jego wrogów, jest obawa przed reakcją zwykłych obywateli na próbę obalenia wybranego lidera przez Deep State. (…) Trzeba przyznać, że Trump ma wiele wad i wiele jego posunięć w polityce zagranicznej idzie w parze z typową przestępczą linią amerykańskiego imperializmu. Ale jedno, co można powiedzieć na jego korzyść, to że nie jest powodowany irracjonalną rusofobią, ani ślepą determinacją do doprowadzenia do konfliktu z Rosją – w przeciwieństwie do wielu w amerykańskim establishmencie. (…) Amerykańska klasa polityczna jest chora. Cierpi na psychozę, która nie pozwala jej na zrozumienie rzeczywistości. Żyje w skrajnej negacji rzeczywistości, przekonana co do prawdziwości swoich wyobrażeń o Rosji jako o groźnym wrogu i o Trumpie, jako pachołku Kremla. (…) W naszym interesie jest, aby prowadzić przyjazny dialog i budować wzajemne zrozumienie pomiędzy USA i Rosją, żeby uniknąć konfrontacji. To tylko niereprezentatywna elita może pragnąć wrogości. (…) Ale ta koteria w USA i pośród jego europejskich sojuszników kierowanych rusofobią i widokami wojennych profitów, jest jednakże ekstremalnie potężna. To oni kontrolują głównonurtowe media, polityków z ich pieniędzmi oraz aktywa wywiadów. Kiedy interesy rządzącej w USA elity są zagrożone, wszystko jest możliwe. (…) Wściekła reakcja na bardzo sensowne porozumienie Trumpa z Putinem z tego tygodnia – reakcja złośliwa i skoordynowana – to złowrogi znak, że potężne siły zwracają się przeciwko temu prezydentowi”.
W Polsce obserwujemy daleko idącą ostrożność w ocenie Helsinek. Powód? Sprawa oczywista – polityka Polska, a szerzej, polska racja stanu w wersji realizowanej przez środowiska postsolidarnościowe oddała nasz interes narodowy USA, i to na dobre i na złe, w związku z czym musi mocno uważać na wypowiadane słowa, żeby nie zdenerwować pryncypała. W sprawie Helsinek mamy do czynienia z delikatnym wyrażaniem obaw, jednak obawy te pełne są z kolei treści, które wyrażają nasze pełne oddanie dla Deep State, dla nakreślonej wyżej rusofobicznej ideologii-histerii amerykańskiego establishmentu. Trumpa nie atakuje się wprost, a jeśli, to czynią to osoby z dalszego rzędu. Z obozu władzy Szczerski i Waszczykowski zapewniają, że nic się nie zmieniło, Czaputowicz obawiał się resetu, podobnie jak Fotyga w wywiadzie dla „Gaz. Pol.”. Polskie media też nie wprost, ale cytując wrogów Trumpa, pozwalają sobie na cytaty z mediów amerykańskich, że jest „paranoikiem”. Generalnie mamy do czynienia z powtarzaniem zarzutów Deep State, mocno przyprawionych zwietrzałymi fobiami starych opozycjonistów, których myślenie zatrzymało się na poziomie Jałty 1945. Adam Traczyk (think tank Globar.Lab) wtóruje mediom USA: „W Helsinkach Trump skompromitował największe światowe mocarstwo na oczach całego świata stając po stronie prezydenta wrogiego państwa, które aktywnie ingerowało i dalej próbuje ingerować w amerykańską politykę”. Roman Graczyk grozi: „To, co wyprawia Donald Trump od początku swojej prezydentury, (…) musi – moim zdaniem – martwić. (…) gwarancje naszego bezpieczeństwa zostały już osłabione, a w przyszłości – przy tym kursie politycznym USA – mogą zostać osłabione jeszcze bardziej. To zaś oznacza, że w dalszej przyszłości przy niekorzystnym rozwoju wypadków grozi nam (w wariancie groźniejszym) powrót do rosyjskiej strefy wpływów, jak to było za PRL-u, albo (w wariancie łagodniejszym) status państwa permanentnie paraliżowanego przez Rosję, czego dziś doświadcza Ukraina”.
Przy tych wypowiedziach Witold Jurasz brzmi jak realista polityczny: „Z faktu, iż Zachód, a szczególnie Stany Zjednoczone wysyłają sprzeczne sygnały, można wyciągnąć dwa różne wnioski – pierwszy, iż Waszyngton gotów jest Ukrainę “sprzedać” bądź drugi, chyba bliższy prawdzie, że z jednej strony stawiając granice, a z drugiej pokazując gotowość do dialogu Biały Dom i szerzej Zachód wysyła sygnał o woli kompromisu z Rosją. Sprzeczne sygnały dotyczące Ukrainy można traktować jako zapowiedź tego, że na tę chwilę najbardziej prawdopodobna wydaje się nomen omen swego rodzaju finlandyzacja Ukrainy. Tym samym nadmierne obawy co do kształtu porozumienia amerykańsko – rosyjskiego wydają się przesadzone. Skądinąd dla wnikliwych obserwatorów to, że dla Ukrainy nie ma miejsca na Zachodzie, jest już od dawna oczywistością”.
Wszystkich przebija jednak nasz ulubiony Kazio Wóycicki, pozostający mentalnie w mrokach zaborów i najmroźniejszej Zimnej Wojny: „Położenie Polski decyduje o tym, że jeśli nie jest się z Zachodem, to wpada się w zależność od Rosji. Z obecną Rosją można polepszyć sobie stosunki tylko na jej warunkach i ulegając jej. (…) Głosy o potrzebie poprawy stosunków z Moskwą mogą zabrzmieć w tej sytuacji nawet jako wyraz pragmatyzmu, tylko będzie to ten sam pragmatyzm, jaki popychał niektórych w roku 1945 do wejścia w skład Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego. (…) Jeśli Ameryka może mieć “zdrajcę” Trumpa, to tym bardziej syndrom zdrady w Polsce objawi się wołaniem o polepszenie stosunków z Rosją, a Jałtę zastąpią w podręcznikach historii Helsinki”.
Mamy zatem z jednej strony, realne zagrożenie dla samego Trumpa i dalszych losów jego prezydentury (nie powinniśmy zapominać, że USA to był kraj zamachów na prezydentów) pochodzące od establishmentu amerykańskiego, a z drugiej strony, artykułowane przez Polskę pełne poparcie dla skrajnie antyrosyjskiej wizji stosunków USA-Rosja tego establishmentu i ostrożność w atakowaniu Trumpa.
Ludzie rozsądni życzyć sobie muszą, aby Trumpowi nie tylko nic się nie przydarzyło, ale także, aby wytrwał w swojej linii wobec Rosji zgodnie ze słowami, które wypowiedział na koniec spotkania w Helsinkach:
„Produktywny dialog między Rosją i USA jest szansą na otwarcie nowych dróg pokoju i stabilności na naszym globie. Wolę podjąć ryzyko polityczne na rzecz pokoju, niż ryzykować pokojem na rzecz polityki”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy