Boris Johnson ( brytyjski szef dyplomacji) ucieka przed pytaniami dziennikarzy. Fot. YT |
Przecież jeśli się okaże, że tzw. „szpiegomania" ma podłoże wirusowe, można będzie za to dostać nawet Nagrodę Nobla. A objawy postępującej choroby są ewidentne: magiczne wyrażenie „highly likely" (wielce prawdopodobne), które płynnie przechodzi w „ponad wszelką wątpliwość" zmienia coraz to nowe kraje w klientów flecisty z Hameln. Gdzie znajduje się źródło zarazy?
Trzeba co prawda przyznać, że wielu ludzi jest odpornych na ten straszny wirus. Na przykład Boris Johnson jest już otwarcie oskarżany o kłamstwa nawet przez niektórych rodaków. Jednak szef MSZ Wielkiej Brytanii w dalszym ciągu upiera się, że to właśnie Rosja zorganizowała zamach na byłego pracownika GRU Siergieja Skripala — usuwając jednocześnie kompromitujące go wpisy na Twitterze.
Usunięty tweet British Foreign Office. Fot. Russian Embassy, UK |
Tymczasem brytyjscy dziennikarze w ramach „długu wobec ojczyzny" stanęli murem za najważniejszym dyplomatą kraju. Po tym, jak eksperci laboratorium w Porton Down, na których powoływał się Johnson oświadczyli, że nie udało im się ustalić pochodzenia tak zwanego „Nowiczka", dziennik „The Times" w ekspresowym tempie wyłożyła na stół nową porcję „niepodważalnych dowodów". Powołując się rzecz jasna na „anonimowe i tajne" źródła.
To właśnie ci owiani tajemnicą informatorzy mieli przekazać dziennikarzom gazety, że służby specjalne ustaliły lokalizację „tajnego rosyjskiego laboratorium", gdzie produkowano substancję paraliżującą, którą 4 marca w Salisbury został otruty Sergiej Skripal i jego córka Julia. Tymczasem nawet brytyjscy obserwatorzy nie mają wątpliwości, że Londyn próbuje w ten sposób „zachować twarz" i nie dopuścić do ostatecznej kompromitacji.
Człowiek o zdrowych zmysłach patrząc na ten cały spektakl śmieje się przez łzy. Chodzi o to, że scenariusz, na podstawie którego rozgrywają się wydarzenia „w sprawie Skripala" został napisany nie dziś i stosuje się go już nie po raz pierwszy. Nie będziemy nawet zatrzymywać się przy słynnej „probówce Colina Powella" — a przypomnimy chwile, kiedy choroba zaczęła przypominać europejską epidemię. Praktycznie zerową odpornością wykazała się niestety Polska.
Szukać szpiegów Polacy lubią — a zwłaszcza rosyjskich. „Agentem Kremla" może zostać tak naprawdę każdy: wystarczy tylko parę razy wyrazić głośno wątpliwość co do tego, że źródłem wszystkich nieszczęść i niepowodzeń Polaków od zarajania dziejów jest Rosja. Amerykańska zasada „highly likely" zadowala oczywiście polską prokuraturę oraz sądy. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że na przykład lider partii „Zmiana" Mateusz Piskorski, zatrzymany w maju 2016 roku, przez dwa lata przebywał w areszcie bez przedstawienia jakichkolwiek zarzutów? Po prostu pewne ważne osoby stwierdziły, że polski politolog to rosyjski szpieg i kropka.
Dowody? Proszę bardzo: opowiada się za rozwojem przyjacielskich stosunków z Rosją, udziela wywiadów rosyjskim mediom. A na dodatek jego partia poparła utworzenie Donieckiej i Ługańskiej Republik Ludowych w Donbasie i uznała przyłączenie Krymu do Rosji za legalne.
Tak więc nie ma najmniejszych wątpliwości — to szpieg. Dopiero niedawno, po upływie dwóch lat przedstawiono oficjalne oskarżenia. A żeby stworzyć iluzję starannej i wnikliwej pracy, wykonanej przez śledczych przez tak długi okres, listę przestępstw Piskorskiego postanowiono rozszerzyć: okazuje się, że współpracował nie tylko z rosyjskim, ale także chińskim wywiadem.
Pan Mateusz najprawdopodobniej wiedział, na co się pisze: przecież polowanie na czarownice pod hasłem „dekomunizacji" Warszawa zorganizowała już wcześniej. Najpierw demontowano pojedyńcze pomniki, a później uznano to za niewygodne i uchwalono ustawę ws. rozbiórki wszystkich monumentów. Mało tego — najprawdopodobniej na znak solidarności z Kijowem, jednocześnie podśmiechując się z niego, polskie władze przyłączyły się do oskarżeń pod adresem Moskwy o profanację polskiego pomnika w obwodzie lwowskim. I chociaż nazistowskie symbole na monumencie to dzieło ukraińskich „patriotów", Warszawa doszła do wniosku, że mogło być to na rękę tylko Rosjanom — którzy próbują skłócić te dwa „braterskie narody". A to, że na Ukrainie działali „rosyjscy dywersanci" można uznać za jeszcze jedno „highly likely".
Jednak apoteoza rusofobii miała miejsce po kafastrofie w Smoleńsku, w której rozbił się samolot prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Jakich tylko szalonych wersji nie wysnuwali „eksperci", żeby przekonać społeczeństwo do spisku rosyjskich służb specjalnych. Na ciałach ofiar katastrofy szukano śladów kul — ludzi, którzy rzekomo przeżyli mieli „dobijać pracownicy FSB". W aktach sprawy figurował też jakiś rozpylony nad lotniskiem proszek, przy pomocy którego wytworzono sztuczną mgłę.
Jeśli te wszystkie teorie spiskowe to objaw „wirusa antyrosyjskiej szpiegomani", to wszystko wskazuje na to, że jego testy kliniczne zaczęły się na Ukrainie jeszcze w latach „pomarańczowej rewolucji". No a wiatr przeniósł zarazę do sąsiedniej Polski. Albo może na odwrót? Pamiętamy przecież, jak jeszcze w 2004 roku Ukraińcy, a wraz z nimi cała Europa krzyczała, że Wiktora Juszczenkę, który przesadził z botoksem „otruł Putin".
Zresztą Brytyjczycy również teraz szukali u byłego ukraińskiego prezydenta potwierdzenia swojej teorii. Juszczenko twardo oświadczył jednak wysłannikowi mglistego Albionu: wie kto go otruł, ale nie powie! Tajemniczość bohaterów rusofobicznego komiksu jest porażająca: truciciela zna i Theresa May, i Boris Johnson, i nawet Juszczenko, a jeśli go o to zapytać, to i Donald Trump. Nikt nie chce jednak nazwać złoczyńcy. Ale w sumie po co? Przecież i tak nie ma najmniejszej wątpliwości, że wszystkiemu winna jest Rosja.
Igor Silecki
Sputnik Polska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy