Roman Korban na stadionie warszawskiej Skry. Fot. M.Biczyk |
Mając dziś nieco ponad 90 lat, Roman Korban trzyma się świetnie, a wyniki badań lekarskich, które pokazuje, świadczą o wprost idealnym stanie zdrowia, ale tylko „od pasa w górę”, bowiem kontynuowane do niedawna codzienne treningi biegowe w końcu doprowadziły dawnego mistrza Polski do poważnej kontuzji kręgosłupa. W następstwie trudnego do wyleczenia urazu dziarski weteran od pewnego czasu lekko utyka, mając zwichrowany staw biodrowy.
Przygód
tego 90-latka starczyłoby na kilkanaście barwnych życiorysów. Jego losy są
arcyciekawą ilustracją historycznych meandrów Rzeczypospolitej i tak po
prawdzie stanowią gotowy scenariusz do nakręcenia pasjonującego filmu
fabularnego. W rodzinnym ciągu Korbanów dziadek i pradziadek przyszłego
bohatera stadionów to byli za cara polscy zesłańcy na Sybir. Dziadkowi akurat
władze carskie pozwoliły powrócić z zesłania i osiąść w Kijowie, gdzie urodził
się ojciec Romana, który – wraz z Legionami Józefa Piłsudskiego – wrócił do
Polski ranny i mocno schorowany, osiadając w Nadwórnej (województwo
stanisławowskie), w okolicy, gdzie na terenach roponośnych doszło w 1907 roku
do sensacyjnego odkrycia, jakim było odkopanie zachowanych w całości
przedpotopowych szczątków mamuta i nosorożca włochatego. Nadwórna, przed wojną
polskie miasto powiatowe (obecnie to teren Ukrainy), leży w umownym obszarze
Huculszczyzny, otwierając drogę do pasma Czarnohory i Gorganów. W 1939 roku
mieszkało tam 4800 Żydów, 3400 Ukraińców zwanych tam Rusinami i 2200
Polaków.
Kiedy się mieszka w kurnej chacie...
–
Był to jeden z najbiedniejszych rejonów Polski, gdzie w zasadzie jedynym
zajęciem ludności, ledwie pozwalającym się utrzymać, pozostawało hodowanie
owiec – zaczyna swą opowieść Roman Korban. – Po polsku rozmawialiśmy tylko w
domu, jakkolwiek była to specyficzna mieszanka języka lwowsko-ukraińskiego. Na
targowisku i w szkole używany był język ukraiński. Dopiero od III-IV klasy
zaczynały się lekcje również w języku polskim. Będąc dzieckiem, chcąc nie
chcąc, musiałem mówić biegle po ukraińsku, więc później, w okresie Polsku
Ludowej z łatwością nauczyłem się rosyjskiego i do dzisiaj lepiej mówię po
rosyjsku niż po angielsku. Nadwórna pamiętała czasy, gdy wojowały tam oddziały gen. Józefa Hallera, a także okres wycofujących się spod Kijowa uzbrojonych petlurowców. Od 1920 roku ukraińskie bandy atakowały Polaków. Żaden starosta w Nadwórnej nie mógł być pewny, że dożyje następnego dnia. Dzieciństwo kojarzy mu się z wiecznym głodem. Codziennie trzeba było się zastanawiać, czy w naszej kurnej chacie będzie coś do zjedzenia. Trwała najprawdziwsza walka o byt. Wraz z siostrą przynosiliśmy z lasu drewno na opał i matka piekła chleb. Luksusem była kukurydzianka na śniadanie.
–
Gdy dziś spoglądam wstecz, to przychodzi mi stwierdzić, że przynajmniej jedno
marzenie mojego dzieciństwa się spełniło: już nigdy nie będę głodny – mówi były
reprezentant Polski.
Ojciec
Romana Korbana, będąc bezrobotny w Nadwórnej, desperacko poszukiwał pracy i w
tym celu – nie mając biletu – zaryzykował podróż koleją do Wilna, gdzie jednak
nie znalazł żadnego zajęcia. Dopiero gdy Eugeniusz Kwiatkowski zainicjował
budowę portu w Gdyni, udało mu się tam zaczepić do prostej roboty przy
szuflowaniu, co przynosiło mu 100 złotych miesięcznie.
–
Z naszego punktu widzenia wielkie pieniądze. Gdy nas tam wreszcie ściągnął, w
dzielnicy nędzy na Grabówku wynajął dla całej rodziny skromny pokoik w domu bez
wodociągu i kanalizacji. Stała tam jedna prycza, na której spali rodzice, a ja
z siostrą dzieliłem siennik pod pryczą. Po wodę trzeba było chodzić do studni
należącej do volksdeutscha Karpusa, który za jej czerpanie kazał sobie płacić.
Kto nie był w stanie wnieść opłaty, temu Karpus uniemożliwiał zanurzenie
wiadra, więc ludzie byli szczęśliwi, gdy od czasu do czasu pojawiał się
przychodzący do dziewczyny potężnie zbudowany marynarz Radwan, który mimo
oporów Karpusa, pociągał za łańcuch i jakiś biedak mógł nabrać upragnionej wody
za darmo – wspomina Korban.
Jego
pierwsze kroki sportowe zainicjował... chorujący na gruźlicę uczeń gimnazjum,
którego rodzina była nieco lepiej sytuowana finansowo, więc było go stać na
kupowanie w kiosku malinowych lub cytrynowych dropsów. – Te dropsy dostawało się w nagrodę po biegu pod górę na dystansie około 2 kilometrów. Mnie akurat nie udało się wygrać ani razu, ale inni, szczęśliwi zdobywcy dropsów, sprzedawali je potem marynarzom, którzy urządzali sobie intymne randki z dziewczynami w okolicznym lesie – mówi senior polskich olimpijczyków.
Partyzant mimo woli...
Gdy
w 1939 roku zaczęła się wojna z Niemcami, ojciec młodego Korbana udzielał się w
uzbrojonej w pałki straży cywilnej, pilnując porządku, bo broni dla niego nie
było. Pewnego dnia zauważył, że któryś z volksdeutschów przesyła sygnały
niemieckim samolotom, więc wezwał nasze wojsko. Nic więc dziwnego, że gdy potem
do Gdyni weszli Niemcy, ojca od razu aresztowano. – Do dziś pamiętam, jak cała nasza rodzina musiała długo stać z podniesionymi rękami – wspomina 91-latek.
Korban senior trafił do obozu Gross Born-Westfalenhof koło Wałcza, ale zdołał stamtąd uciec. Poradzono mu, żeby przedostał się do strefy zajmowanej już przez ZSRR, więc tak uczynił, potem gorzko tego żałując, bo Sowieci natychmiast zesłali go do obozu w Uzbekistanie.
– Tymczasem nas Niemcy wywalili z Gdyni na zbity pysk i w 1941 musiałem razem z siostrą i matką wracać do Nadwórnej, gdzie babcia miała pół morgi ziemi, co dawało jakąś ostoję bytową. Ukraińcy byli do Polaków wrogo nastawieni i nie chcieli nam nic sprzedawać. Miałem dopiero 14 lat, ale musiałem wraz z matką wyprawiać się na Podole po zboże, które targaliśmy w workach na plecach, zanim nie udało się załatwić furmanki. Po drodze zatrzymywały nas niemieckie straże i ukraińska policja, zabierając worki z żytem. Daremne były błagania moje i matki. Gdy raz nie chciałem puścić worka, Niemiec wybił mi kolbą karabinu trzy zęby. W końcu zdecydowaliśmy się przenieść do Jagielnicy w powiecie Czortków, gdzie matka dostała pracę kucharki – opowiada Roman Korban.
W 1944 roku w okolicy pojawiły się oddziały generała Armii Czerwonej Sidora Kowpaka, przedzierające się na Węgry. Oni nie znali miejscowych dróg, więc środowisko polskie im pomagało. Korban stał się ich przewodnikiem. Do dzisiaj pamięta dokładnie szlaki tamtej marszruty. Został wciągnięty do partyzanckiego oddziału. Byli w nim Polacy, Żydzi i kilkunastu żołnierzy radzieckich, którzy uciekli z obozów niemieckich. Pomagał przy obsłudze karabinu maszynowego, nazywanego pulemiotczykiem. Podczas bitew z Niemcami albo z banderowcami pełzał z amunicją, mając po dwa dyski z 62 nabojami u obu nóg i dwa inne – przywiązane do ramion.
– Na dodatek w ręku trzymałem pistolet z tak twardym cynglem, że jedną ręką nie byłem go w stanie nacisnąć. Dopiero później dali mi niemieckie parabellum z dużo łagodniejszym spustem. Pewnego razu uciekaliśmy saniami przed patrolem niemieckim i ukraińską policją, a ja wypadłem z tych sań. Wpół zamarznięty zasnąłem na drodze. Na szczęście dowódca oddziału kapitan Polakow wrócił po mnie. Groziła mi amputacja odmrożonych rąk, ale skończyło się na tym, że od 15. roku życia mam na nich pomarszczoną skórę starca i pewien niedowład, z powodu którego musiałem zrezygnować z nauki gry na harmonii – mówi Korban.
Wódka skusiła go do sportu
Spośród
60 ludzi walczących w jego oddziale wojnę przeżyło tylko trzydziestu. Gdy w
1945 roku nadeszli w ze wschodu Rosjanie, zostali rozbrojeni i puszczeni luzem.
Żeby zamieszkać na ojczystej ziemi, należało udokumentować, że się jest
Polakiem. Jego rodzinie to się udało i wyjechali z Jagielnicy pociągiem
towarowym do Lignicy, po wojnie przemianowanej na Legnicę, gdzie trzeba było
czekać aż trzy tygodnie, nim pozwolono im udać się do Gdyni, dokąd powrócił
również ojciec. – Domy były puste, można było brać mieszkania jak swoje, ale nam akurat zabrakło na to odwagi. Mając 18 lat, podjąłem w porcie pracę deklaranta celnego – puentuje swoją relację z pierwszego okresu życia przyszły olimpijczyk, którego przygoda ze sportem wyczynowym zaczęła się właśnie w Trójmieście.
W 1947 roku odbywały się w Gdańsku lekkoatletyczne mistrzostwa CRZZ (czyli sektora podległego Centralnej Radzie Związków Zawodowych). Roman Korban wspomina, że – jak wówczas niemal każdy młodzieniec w jego wieku – palił nałogowo papierosy i był alkoholikiem. Organizatorzy zawodów wiedzieli więc, jak zachęcić takich przyjemniaczków do startu, oferując ćwiartkę wódki za występ w biegu na 400 metrów i pół litra za bieg na dwa razy dłuższym dystansie.
– Na dodatek oferowali bułki na zakąskę, więc nic dziwnego, że skusiła mnie ta propozycja – śmieje się dziś 91-letni weteran lekkoatletyki. – Na miejsce startu na stadionie Lechii Gdańsk stawiłem się paląc papierosa, za co od razu dostałem w gębę. Gospodarzami imprezy byli prawdziwi entuzjaści, trener Aleksander Żyliński i jego żona Anna. To im zawdzięczam, że nieoczekiwanie zostałem sportowcem, co ukształtowało moje główne zainteresowania na całe życie. Całkiem nieźle pobiegłem wtedy w eliminacjach i półfinale 400 metrów, osiągając po 55 sekund. W finale zająłem trzecie miejsce. Zwyciężył późniejszy reprezentant Polski, a na koniec znakomity trener czterystumetrowców Gerard Mach. Po dwóch tygodniach zgłoszono mnie do biegu na 800 metrów w Gdyni. O dziwo, kazali mi przed startem wejść pod pompę i polać się zimną wodą, bo panowała opinia, że im później się człowiek rozgrzeje, tym lepiej. Tamten bieg rozegrano z udziałem aż 30 zawodników, w tym ówczesnego mistrza Polski Mieczysława Nowaka, którego, jak dobrze pamiętam, spiker chwalił za piękny krok. Ale ja pomyślałem, że chciałbym choć troszeczkę przed tym Nowakiem poprowadzić. Wyszedłem po 400 metrach na czoło i ku zdumieniu wszystkich, wygrałem bieg. Od tego momentu miałem już papierosy i wódkę za darmo – mówi Korban.
Roman Korban - mistrz Polski w biegu na 1500m (1951r.) Fot. archiwum Romana Korbana |
Po
tym wyczynie został odnaleziony przez działaczy Lechii na Grabówku. Żyliński
napisał mu plan treningowy, a że las był pod bokiem, każdego dnia wstawał o piątej
rano i ruszał na trening, żeby już o siódmej zasuwać do zajęć w porcie. Wciąż
nie było łazienki, więc ojciec skombinował skądś beczkę, w której kąpał się po
treningu, żeby nie chodzić spocony do pracy. Miał duży zapał do sportu i
wrodzoną wytrzymałość, więc odnosił kolejne sukcesy.
–
W halowych mistrzostwach Polski, rozegranych w olsztyńskiej ujeżdżalni,
zdobyłem tytuł wicemistrza, przegrywając tylko z wielkim faworytem Leonem
Statkiewiczem, który latem wygrywał krajowy czempionat kolejno w 1948, 1949 i
1950 roku, zanim ja nie przejąłem od niego berła, stając na najwyższym stopniu
podium w 1951 roku w Warszawie i w 1952 we Wrocławiu, zdobywając też w tym
okresie akademickie wicemistrzostwo świata w Berlinie – wspomina dawny
lekkoatleta.
Pogawędka z Pablem Picasso
Po
pierwszych sukcesach przekonał się, że sport coś w życiu daje. Wywodzący się z
nizin społecznych plebejusz, stałem się nagle osobą znaną i uprzywilejowaną.
Trenował jak szalony. Żyliński oddał go w końcu pod opiekę przedwojennego
mistrza Klemensa Biniakowskiego, kiedyś nieoficjalnego rekordzisty świata na
500 metrów. Zamieszkał u niego w domu w Nakle nad Notecią, a ten pobyt opłacał
już Polski Związek Lekkiej Atletyki. Biniakowski gonił go ostro do roboty, co
wyszło mu na dobre. Był już wtedy zaliczany do najlepszych sportowców Polski, a
kolega klubowy ze Spójni Gdańsk, późniejszy rekordzista świata w rzucie
oszczepem Janusz Sidło zawsze czekał za metą, żeby go podtrzymywać, wiedząc, że
za każdym razem daje z siebie wszystko i będzie się słaniał na nogach. W
lekkoatletycznej reprezentacji kraju to był taki czas, że on – były partyzant z
kresów Rzeczypospolitej – miał obok siebie sprintera Emila Kiszkę,
średniodystansowca Edmunda Potrzebowskiego i płotkarza Huberta Gralkę, którzy
podczas wojny – chcąc nie chcąc – służyli w Wehrmachcie. – Władze uznały mnie bardzo szybko za wzór sportowca i w 1948 roku, gdy we Wrocławiu odbywał się Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju, dano mi szansę spotkania ze słynnym hiszpańskim malarzem Pablem Picasso. Zapytałem go, jak wygląda ziemia z okna samolotu, a on ze śmiechem odpowiedział, że tak jak jego zgeometryzowane obrazy, złożone z kubików. A jeśli już mówię o kontaktach z wybitnymi artystami i intelektualistami, to nie mogę nie wspomnieć, że moim wielkim fanem był znany pisarz, mocno związany z władzą ludową, Jerzy Putrament – wspomina weteran polskiego sportu.
W tamtym czasie kadra dużo trenowała w Karkonoszach, zwłaszcza w Przesiece i Borowicach, gdzie była skazana na niemal głodowe porcje żywieniowe. Kierownicy obozów wciąż zwracali się z prośbą do wszechmocnych gremiów partyjnych o większy przydział mięsa, a zwłaszcza słoniny. Warunki sanitarne na tych obozach urągały cywilizacyjnym normom.
–
Gdy się szło zimą do wychodka na dworze, to nim się człowiek zdołał załatwić,
musiał wyrąbać zamarznięty kał poprzedników. Borowice kojarzą mi się też z
wielką awanturą, jaką nam zrobiono, oskarżając o to, że nie uszanowaliśmy
odpowiednim zachowaniem śmierci generalissimusa Stalina. Jak jednak mieliśmy ją
uszanować, nie wiedząc, że Stalin umarł, bo gazety na teren obozu nie
dochodziły, a służący wówczas za radio „kołchoźnik” w ogóle o tym nie
poinformował – mówi Korban.
Olimpijski start z... gruźlicą
U
wspomnianego trenera Klemensa Biniakowskiego młody biegacz mógł liczyć nie
tylko na fachową opiekę szkoleniową, lecz również na w miarę przyzwoite
wyżywienie, oparte na produktach miejscowej mleczarni. Niewiele to jednak
Korbanowi pomogło, bo wcześniej jadał, jak na sportowca wyczynowego, bardzo
marnie i organizm był wycieńczony. Gdy w 1952 roku posłano go na igrzyska
olimpijskie, rozgrywane w Helsinkach, odpadł po słabym biegu w eliminacjach,
ale czy można się temu dziwić, skoro okazało się, że miał już wtedy gruźlicę, a
na dodatek był tak zdenerwowany, że założył w pierwszej chwili... prawy but na
lewą nogę.
–
Z całej olimpijskiej wyprawy najbardziej utkwiła mi w pamięci przerwa w podróży
pociągiem do Helsinek, bo po drodze zatrzymaliśmy się w Wilnie i wszyscy od
razu poszliśmy obejrzeć Ostrą Bramę – wspomina były reprezentant Polski.
Gdy
wrócił do kraju ze świeżo rozpoznaną gruźlicą, Spójnia Gdańsk zareagowała na to
z największą troską i posłała go na rehabilitację zdrowotną do
Zakopanego.
–
Do dziś pamiętam, jak stawałem stopniowo na nogi, krok po kroku, będąc w stanie
przebiec najpierw odległość od jednego do drugiego słupa na drodze, a potem
kolejno zwiększając dystans. No i się jakoś wykaraskałem, ale o dalszym
bieganiu na najwyższym krajowym poziomie już nie mogło być mowy i w 1953 roku
zakończyłem karierę lekkoatletyczną – wzdycha Roman Korban, który z zawodnika
przedzierzgnął się w działacza sportowego, zostawszy na początek szefem
szkolenia w Bałtyku Gdynia, a potem prezesem tego klubu na... „lewym” etacie
szlifierza w stoczni.
Jednocześnie
stworzył jako trener całkiem dobrą stajnię biegaczy. W procesie edukacji był
oczywiście opóźniony, dlatego dopiero w 1952 roku, mając 25 lat, ukończył w
Gdyni gimnazjum i liceum dla dorosłych, a w 1956 zaoczne studia na Akademii
Wychowania Fizycznego w Warszawie w stopniu magistra. Co ciekawe, w trakcie
sportowej kariery próbował oprócz lekkoatletyki trenować boks, dopóki jednym
silnym ciosem nie wybił mu tego z głowy brązowy medalista olimpijski Aleksy
Antkiewicz. W trakcie studiów na AWF okazał się też bardzo uzdolnionym narciarzem
i podkochując się w naszej najlepszej alpejce Barbarze Grocholskiej, często z
nią właśnie i Janem Gąsienicą-Ciaptakiem szusował w okolicach Zakopanego.
Kankan na Placu Powstańców...
W
1965 roku był jednym z tych, którzy pomogli legendarnemu współtwórcy
lekkoatletycznego Wunderteamu z lat 50. Janowi Mulakowi w powrocie do zarządu
PZLA, sam zaś objął funkcję kierownika szkolenia i szefa Centralnej Rady
Trenerów, ale nie zdołał się utrzymać na tych stanowiskach zbyt długo, choć
jeszcze w 1967 roku poprowadził naszą delegację na przedolimpijskim
rekonesansie w Meksyku. Z okresu, gdy był w zarządzie PZLA, zachowało się
malownicze wspomnienie o kankanie, jakiego odtańczył na placu Powstańców
Warszawy pod gmachem przedwojennego Prudentialu (naówczas hotelu Warszawa)
wespół z Janem Mulakiem, dwoma innymi działaczami – Ludwikiem Opiłowskim i
Zdzisławem Bobiatyńskim – oraz dwoma gośćmi zagranicznymi: słynnym
nowozelandzkim trenerem Arthurem Lydiardem i wicemistrzem olimpijskim w biegu
na 10 000 m Mohammedem Gammoudim z Tunezji.
Potem
Roman Korban znalazł się we władzach stołecznej Skry i był jednym z tych,
którzy przyczynili się do położenia na stadionie przy Wawelskiej pierwszego
tartanu – nie tylko w Polsce, ale w całym obozie krajów socjalistycznych. W
końcu – jak to delikatnie ujmuje po latach – został razem z mistrzynią
olimpijską w skoku w dal Elżbietą Krzesińską i jej mężem Andrzejem Krzesińskim
wykopany z wszelkich władz i wraz z tym ostatnim wyruszył do Londynu, żeby
zarabiać na życie noszeniem cegieł. Na szczęście dzięki znajomości z
działającym w CRZZ Wiesławem Adamskim został nieoczekiwanie wysłany z misją
specjalną do klubu Chicago Eagles, żeby napisać książkę o sportowych
inicjatywach tamtejszej Polonii. Dobrym kontaktem w tym wypadku był stary znajomy
z kręgów lekkoatletycznych Mieczysław Rutyna, reprezentant Polski na igrzyskach
olimpijskich 1964 i 1968 roku w chodzie sportowym. W efekcie debiutujący pisarz
Korban opublikował aż kilka książek o sporcie polonijnym w USA, a przy okazji
odnowił znajomość z amerykańskim szkoleniowcem Donem Ruhem, z którym poznał
się, gdy doszło do pierwszego w historii meczu lekkoatletycznego Polska – USA w
1958 roku w Warszawie.
–
On wtedy koniecznie chciał kupić dla żony kołowrotek do krosna i ja mu to
załatwiłem – przypomina sobie Korban, którego Don Ruh zaprosił w 1973 roku do
Kalifornii, by trenował studentów uczelni Mt San Antonio w Walnut, 25
kilometrów od Los Angeles.
–
Żeby zarobić na życie, pracowałem tam w ciągu dnia w warsztacie samochodowym, a
wieczorami trenowałem młodzież – opowiada niegdysiejszy partyzant, który w
Ameryce spędził wiele lat, a ilekroć przybywał z krótką wizytą do kraju, za
każdym razem zjawiał się w redakcji „Przeglądu Sportowego”, prezentując kolejną
książkę.
Na
początku lat osiemdziesiątych Roman Korban został ponownie wysłany do Chicago,
ale przez Sydney, gdzie miał się zatrzymać i tam również zebrać materiał do
książki o sporcie polonijnym. – Wylądowałem w Sydney, mając niecałe 100 dolarów w kieszeni i żadnych kontaktów na miejscu, więc zacząłem wybierać w książce telefonicznej nazwiska kończące się na -ski, żeby poprosić o pomoc. I nagle usłyszałem za plecami polski język. Byłem uratowany! Udało mi się trafić prosto do klubu sportowego Polonia Plumpton, którego prezesem był wtedy Mieczysław Kordek. No i zostałem w Australii, a ponieważ w Polsce zaczął się wkrótce stan wojenny, nigdzie już mi się nie spieszyło i tak przyszło mi się zadomowić na ziemi australijskiej na blisko 40 lat – wzdycha pan Roman, który chwali miejscowy klimat i ludzi, ale jest nieszczęśliwy, bo do Polski bardzo daleko.
Niecodzienny pojedynek z prehistorycznym jaszczurem
W
Sydney początkowo zarabiał na życie, pracując w fabryce trutki na szczury,
dopóki nie zaciekawiło go ogłoszenie o poszukiwaniu pracownika przez centrum
rehabilitacyjne. Jako absolwent AWF dał tam taki popis umiejętności, że w owej
placówce dociągnął aż do emerytury. Udało mu się sprowadzić na antypody żonę i
całą rodzinę syna, a wszyscy znakomicie odnaleźli się na gruncie australijskim,
porobiwszy zawrotne kariery zawodowe. Tymczasem będący już na emeryturze dawny
mistrz Polski na 800 m odbywał sobie spokojnie codzienne footingi koło własnego
domku w dzielnicy Blacktown, a wychodząc na trening, zostawiał zwykle drzwi
wejściowe otwarte. Jakież było jego zdumienie, gdy pewnego dnia po powrocie
domu zastał w nim szukającego pożywienia drapieżnika, wywodzącego się z
gatunku, który przetrwał kilka milionów lat – potężnego jaszczura (warana) i
choć gospodarz próbował go przepędzić miotłą, w efekcie sam musiał się salwować
ucieczką przed potężnym gadem szczerzącym olbrzymie zęby i grożącym potwornymi
pazurami. W Sydney stał się Korban kultową postacią tamtejszej Polonii i to on właśnie wypromował budowniczego Stadionu Olimpijskiego w tym mieście Edmunda Obiałę na attaché olimpijskiego naszej ekipy podczas igrzysk w 2000 roku. W ostatnim czasie zaczął dzielnie walczyć o utrzymanie Klubu Polskiego w Ashfield.
Odwiedzając często ojczyznę, weteran chętnie demonstrował świetną kondycję w ukochanym Trójmieście. W roku 1996, mając już prawie 70 lat, zaatakował na bieżni sopockiego Stadionu Leśnego rekord Polski w swojej kategorii wiekowej na dystansie 400 metrów i poprawił go aż o 9 sekund! Jako mieszkaniec Sydney wykazywał się taką energią, że będąc już po osiemdziesiątce, uzyskał pod skrzydłami sydnejskiej firmy Orbis Express uprawnienia przewodnika turystycznego do oprowadzania ciekawskich po terenach Australii, Nowej Zelandii, Chin, a nawet Tybetu. Z wielką pasją oddawał się temu zajęciu, dopóki mu nie nawalił kręgosłup.
O
sportowej Polonii w Stanach Zjednoczonych i Australii napisał w sumie około 10
książek. W tej tematyce obronił w gorzowskiej filii AWF Poznań pracę doktorską.
Zasiedziawszy się na antypodach, wniknął również głęboko w historię tego rejonu
świata, publikując między innymi ciekawą książkę: „Australia: Ziemia Obiecana
czy pułapka?”. Teraz szczegółowo analizuje dzieje Aborygenów i zagadnienie ich
dyskryminowania przez białych przybyszów z Europy.
Ten zagorzały polski patriota potrafi podchodzić z empatią do przedstawicieli innych nacji, przejmuje się też nieustannie tym, co się dzieje w kraju. Jeśli chodzi o własne dokonania literackie zaś, macha tylko lekceważąco ręką, mówiąc: – O czym tu gadać, więcej we mnie uporu niż talentu...
Skromność
Romana Korbana jest, jak widać, posunięta aż do przesady. Najbliższy cel tego
wiecznego obieżyświata to... powrót na stałe do kraju.
***
ROMAN KORBAN, urodzony 23 maja
1927 roku w Nadwórnej (województwo stanisławowskie). Lekkoatleta OMTUR Gdynia
(1947), Zrywu Gdańsk (1948), Spójni Gdańsk (1949-1953). Mistrz Polski w biegu
na 800 metrów (1951, 1952) i 1500 m (1951). Trzykrotny wicemistrz na tym
pierwszym dystansie (1949, 1950, 1953). Halowy mistrz Polski na 800 m (1950).
Akademicki wicemistrz świata na 800 m (Berlin 1951). Uczestnik igrzysk
olimpijskich (Helsinki 1952): odpadł w przedbiegu 800 m z czasem 1:54.7.
Rekordy życiowe: 400 m – 50.01
(Warszawa, 20.9.1953); 800 m – 1:51.8 (Moskwa, 15.7.1951); 1000 m – 2:27.0,
rekord Polski (Zabrze, 12.7.1953); 1500 m – 3:55.8 (Warszawa, 18.7.1953); 4x400
m – 3:17.2, rekord Polski (Gerard Mach, Bogdan Lipski, Zygmunt Buhl, Korban),
Berlin, 15.8.1951. W 1981 roku obronił pracę doktorską na temat historii sportu polonijnego w gorzowskiej filii AWF Poznań. W latach 1972-1975 przebywał w USA, a od 1981 mieszka w Australii. Autor kilkunastu książek (m. in. „35 lat dla chwały polonijnego sportu Eagles of Chicago”, „Sport wśród Polonii amerykańskiej֨”, „40 lat Klubu Sportowego Polonia – Sydney, sukcesy i wpadki”, „Witajcie w Australii”, „Australia: Ziemia Obiecana czy pułapka?”).
Jest piątym z najstarszych żyjących olimpijczyków polskich.
Maciej Petruczenko
Przegląd Sportowy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy