Premier Mateusz Morawiecki Fot. M.Mytniuk (Wikimedia) |
Póki co, to nie ma powodu podniecać się i elektryzować wymianą premiera. Wszyscy wiemy, że premierem faktycznym tego rządu był, jest i będzie Jarosław Kaczyński. Nominalna osoba zasiadająca na fotelu Prezesa Rady Ministrów użycza tylko twarzy, pełniąc rolę przysłowiowej „broszki” – jak to określono w jednym z programów satyrycznych. Ci, którzy widzą w tej zmianie personalnej koniec kursu „narodowo-katolickiego” i początek kursu „liberalnego” mylą się w prognozach. Zmiana kursu, o ile w ogóle nastąpi, zależy wyłącznie od decyzji Kaczyńskiego, a nie od osoby, która będzie firmować rząd swoim nazwiskiem i twarzą.
Nie chcę przez to powiedzieć, że jestem przekonany, iż zmiany kursu politycznego nie będzie. Skoro od wszystkich polityków PiS i mediów należących do tej partii słyszymy, że „Beata Szydło była wspaniałym premierem” – którego to zdania nie podzielam, gdyż nie dostrzegam żadnych jej sukcesów – to wymiana twarzy rządu PiS musi mieć powody natury strategicznej. Dopóki chodziło o podmianę Beaty Szydło na Jarosława Kaczyńskiego, to byłaby to wyłącznie wymiana premiera nominalnego na rzeczywistego. Skoro zaś doszło do podmiany przedstawicielki nurtu „katolickiego narodowego” na przedstawiciela „neoliberalizmu”, to byłbym raczej skłonny przypuszczać, że chodzi o dość radykalną próbę zmiany wizerunku rządu.
Niektóre media donosiły, że z nieoficjalnych przecieków wiadomo, iż na posiedzeniu zarządu PiS Jarosław Kaczyński, przedstawiając konieczność zmiany osoby premiera, powołał się na nową sytuację międzynarodową Polski. W moim przekonaniu to tutaj znajduje się istotny powód zmiany premiera.
Beata Szydło kojarzona jest na całym świecie z linią polityki naszego kraju, polegającej na jeszcze ściślejszym sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi, graniczącym z sytuacją wasalną, konfliktem z Rosją i Niemcami równocześnie oraz popieraniem in blanco wszystkiego, co dzieje się na Ukrainie, a co ma wydźwięk antyrosyjski. Tymczasem w ostatnim czasie polska polityka zagraniczna zaczyna się nieco zmieniać i to, w moim przekonaniu, na lepsze. Witold Waszczykowski po raz pierwszy postawił się banderowskiej narracji historycznej, wprowadzając obostrzenia wjazdowe dla ukraińskich rewizjonistów historycznych; miał też kilka drobnych wypowiedzi o konieczności zmiany stosunków z Rosją z bardzo złych na ciut lepsze. Polska uciszyła się także na froncie konfliktu z Niemcami.
Uważam, że te drobne zmiany – z pewnością szybko dostrzeżone w Moskwie, Kijowie i Berlinie – nie stanowią wyniku własnej i nieprzymuszonej autorefleksji nad sensownością polskiej polityki zagranicznej. Nie uważam kierownictwa PiS za intelektualnie dojrzałego do takiej refleksji i wyjścia poza świat historycznych fobii. Zmiany te wynikają z nowej sytuacji międzynarodowej, gdy polityką zagraniczną Stanów Zjednoczonych kieruje Donald Trump. Pod jego przywództwem USA wycofują się z inwestowania w Ukrainę i popieranie panującego tamże reżimu Poroszenki, jak również wycofują się z Europy (mimo zapowiedzianego w Warszawie, przez samego Trumpa, projektu Międzymorza), przenosząc swoje zainteresowanie na Bliski Wschód, a szczególnie na Daleki Wschód, koncentrując się na konfrontacji z Chinami i Koreą Północną. Gdy USA zmniejszają swoje zainteresowanie Europą, to Polska – najwierniejszy z tutejszych wasali Waszyngtonu – zostaje zupełnie sama, stojąc twarzą w twarz naprzeciw Angeli Merkel, lewicowych radykałów z Brukseli i Strasbourga, Władimira Putina oraz KOD-u i opozycji wewnątrz kraju.
Zastanawiałem się kiedyś czy Jarosław Kaczyński zrozumie osamotnienie Polski w Europie? Być może zmiana premiera jest wyrazem zrozumienia problemu i związanej z tym konieczności zmiany polskiej polityki zagranicznej. A tak to już jest w świecie dyplomacji i stosunków międzynarodowych, że wraz ze zmianą linii politycznej państwa zwykle wymienia się twarze polityków kojarzonych z porzuconymi koncepcjami. Beata Szydło w Unii Europejskiej była kojarzona z tragikomicznym sprzeciwem dla reelekcji Donalda Tuska, konfliktem z Berlinem, z Brukselą i ze Strasbourgiem. W Moskwie kojarzono ją z radykalnym kursem prokijowskim i antyrosyjskim. Morawiecki nie nasuwa nikomu podobnych skojarzeń – ot sobie, ekonomista, menedżer bez szerszych wizji geopolitycznych, nie umaczany w awanturniczą politykę międzynarodową rządu, w którym wprawdzie sam uczestniczył, ale zajmował się czymś zupełnie innym. Berlin i Bruksela dostaną sygnał, że Polska wraca na drogę „liberalizmu”, gdyż premierem zostanie ich człowiek, który wcześniej związany był z Donaldem Tuskiem. Nawet PO i reszta opozycji będzie miała zagwozdkę z krytyką Morawieckiego, przynajmniej przez pewien czas, gdyż krytyka jego osoby i idei, byłaby zarazem krytyką „pięknych czasów” Tuskowego Ancien Régime’u.
Zmiana twarzy premiera sama w sobie nie ma znaczenia, gdyż wszystkim i tak kieruje z tylnego siedzenia Nieomylny Prezes. Może być znakiem dla zagranicy i dla opozycji w kraju, że czas werbalnej konfrontacji z wrogami skończył się i PiS, opuszczony przez Amerykanów, zmierza do koncyliacji z Berlinem, Moskwą i opozycją. Osoba premiera sama w sobie jest trzeciorzędna. Pytanie zasadnicze dotyczy zapowiadanej rekonstrukcji rządu w styczniu i tego, czy wejdą w jego skład Witold Waszczykowski i Antoni Macierewicz, odpowiedzialni za awanturniczą politykę zagraniczną? Jeśli znajdą się w nowej ekipie, to będzie znaczyło, że doszło tylko do wymiany „broszek”. Jeśli zostaną z rządu usunięci, to będzie błysk nadziei, że polska polityka zagraniczna stanie się bardziej racjonalna.
Adam Wielomski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy