Sydnejska Opera nocą. Fot. P.Dierzgowski |
Zobacz poprzednie odcinki samotnej podróży Piotra Dzierzgowskiego w Nowej Zelandii: NEVER GIVE UP!
Dotarłem
do Australii i rozpoczynam kolejny etap podróży. Wielu z Was moi drodzy
czytelnicy pewnie czekało na to, kiedy wreszcie wyruszę w drogę. Muszę
przyznać, że pisanie na bieżąco było
dosyć trudne ze względu na to jak duży jest ten kraj i jak wiele jest do
zobaczenia. Udało mi się tylko opisać na Facebooku w skrócie każdy dzień. Mam
nadzieję że śledziliście moje poczynania i ten artykuł będzie swoistym
uzupełnieniem szczegółów całej podróży.
Przez trzy miesiące przejechałem ponad 24 tysiące kilometrów i mimo tak długiego czasu plan okazał się dalej napięty. Odległości między cywilizacją, a pustkowiem zdają się być nieskończone. Bywały dni kiedy praktycznie nie widziałem ludzi lub mijałem na drodze kilka samochodów. Jest to moja trzecia podróż do Australii i czas na pustyni wspominam z sentymentem. Tu wszystko jest inne. Kraj jest podzielony na „stany”, a każda część jest wyjątkowa, każdy zakątek różni się od pozostałych, to miejsce jest niesamowite…
Przed
przyjazdem i w trakcie pobytu zaskoczyło mnie spore zainteresowanie moją
wyprawą, ze strony naszej Polonii. Miałem przyjemność poznać kilka osób i kiedy
poprzednich artykułach poprosiłem o pomoc, zaskoczył mnie szeroki odzew. Jak pewnie pamiętacie i już wcześniej
pisałem, awarii uległa moja przetwornica prądu. Dzięki „Bumerangowi Polskiemu”
znalazła się osoba (Chris), która naprowadziła mnie jak rozwiązać problem. Były
też ciekawe spotkania, z Krzysztofem, który edytuje dla Was ten artykuł, Kasią,
która dała mi wiele cennych wskazówek odnośnie miejsc znajdujących się w
stanach New South Wales i Victoria. Australijczykami i Szwajcarem, którym
bardzo dziękuje za kilka drobiazgów przydatnych podczas mojej podróży, a także za pomoc w poruszaniu się po Sydney i
okolicach. Jeszcze raz „Wielkie Dzięki” dla wszystkich!
Wyprawę
rozpoczynam w Sydney, największym mieście w Australii znajdującym się na
południowo wschodnim wybrzeżu. Każda wizyta tutaj daje mi wiele radości i
pozostawia w pamięci masę wspomnień. Teraz z myślą o tym, że nie muszę się
śpieszyć będę mógł zwiedzić to miasto bez pośpiechu i niepotrzebnego napięcia.
W
pierwszych dniach nie zabrakło takich miejsc jak Circular Quay ze słynną Operą,
widoków na zatokę i most Harbour. Niestety pogoda zaskoczyła mnie tym razem, bo
spore opady deszczu utrudniały mój przemiły spacer. Z drugiej strony może to i
dobrze, bo City było częściowo wyludnione, a ja mogłem spokojnie podejść w
każde interesujące mnie miejsce. Te dni spędziłem bardzo aktywnie i praktycznie
nie miałem czasu na dłuższy odpoczynek.
Był
też czas na mniej znane okolice. Jako pierwsza, moja ulubiona plaża Coogee. Z
tym miejscem wiążą się moje stare wspomnienia z Australii. Mogę powiedzieć, że
tu wszystko się zaczęło.
Coogee Beach |
Spacer nad brzegiem oceanu nasunął mi myśl, że może warto byłoby popływać. Jak pomyślałem, tak też zrobiłem i muszę przyznać, że to było coś!
Wieczór
spędziłem w okolicach portu i lotniska. Tu mogłem obserwować startujące
samoloty i załadunek wielkich kontenerowców przypływających do Sydney. Rano
zdecydowałem, że będzie to mój ostatni dzień w tym pięknym mieście, ale
postanowiłem zwiedzić jeszcze kilka ciekawych miejsc. Był Botanic Bay National
Park i szlak w australijskim buszu. Później historycznie, La Perouse, miejsce,
do którego przypływały statki francuskie w czasach odkrywania kontynentu. Fort
na wyspie Bare z niesamowitymi formacjami skalnymi. Dalej Brighton-Le-Sands w
zatoce Botany, do którego w 1770 roku dotarł Kapitan Cook, a kilka lat później
pierwsi osadnicy. Tak dokładniej więźniowie przybyli z Anglii na utworzoną tu
kolonię karną.
Botany Bay National Park |
Późnym
popołudniem wyjechałem z Sydney żeby dotrzeć
do miasteczka Katoomba. Stąd rozpościera się widok na Blue Mountains
National Park i bliźniacze formy skalne nazwane „Three Sisters”.
W
parku Blue Mountains
spędziłem
dwa dni i dwie noce. Mimo, że odwiedzałem to miejsce w przeszłości, odkryłem je
na nowo. Nazwa Blue Mountains pochodzi od niebieskiej poświaty unoszącej się
nad górami. Są to olejki eteryczne wydzielające się z drzew eukaliptusa, który
rośnie tu bardzo gęsto.
Blue Mountains: Three Sisters |
Około południa dotarłem do Wentworth Falls i udało mi się przejść prawie cały National Trail.
Blue Mountains: Wentworth Falls |
Było naprawdę niesamowicie, sam szlak był dosyć wymagający. Oprócz stromych schodów wykutych w skale, były też przesmyki, które trzeba pokonać kucając. Wodospad można oglądać z kilku stron i robi prawdziwe wrażenie. Woda opada w taki sposób, że wygląda jak ogromy prysznic, a na dole tworzy jakby mgiełkę. Widok jest niesamowity i nigdy bym się nie spodziewał, że to miejsce może być tak piękne. Dodatkowo dla bardziej wytrwałych stworzono szlak do schroniska znajdującego się w buszu.
Du Faurs Rocks |
Formy skalne w Du Faurs Rocks |
Do Du Faurs Rocks dojechałem przed samym zachodem słońca, cały czas przemierzając Blue Mountains NP. To miejsce to trochę odludzie, a w miasteczku położonym nieopodal nie spotkałem żywej duszy (być może jest opuszczane po sezonie). Ciekawostką są skały, które tworzą jakby płaską powierzchnię stworzoną przez człowieka, a tak naprawdę jest to twór natury. Przyjechałem tu też z myślą że zobaczę na żywo misie koala w naturalnym środowisku. Cóż, mimo gęsto rosnących eukaliptusów niestety się nie udało. W oddali widoczna była Mount Wilson, a pobliski szlak zachęcał mnie do przejścia kilku może kilkunastu kilometrów. Pomyślałem jednak, że wystarczy chodzenia i czas opuścić park. Miałem myśl, że kolejną noc chciałbym spędzić nad brzegiem oceanu.
Wieczór
w Bundeena,
a
tu udało mi się zobaczyć piękny zachód słońca. Zatoka jest niesamowita i w
promieniach słońca ukazuje blask falującej wody. Z pomostów można łowić ryby,
stąd też odpływają promy do Cronulla Beach. Ja jednak postanowiłem dojechać tam
następnego dnia i zrobiłem to samochodem. Tu spędziłem noc, a dzień rozpocząłem
z widokiem na wschód słońca. Później Cronulla, spacer po plaży i czas ruszać w
dalszą drogę.
Bundeena Bay |
Bundeena |
Cronulla Beach |
Cronulla Beach |
Muzeum w Illawarra
Jadąc
wzdłuż wschodniego wybrzeża spodziewałem się głównie widoku oceanu i małych
miasteczek często przeze mnie mijanych. Jednak moją uwagę przykuł drogowskaz,
na którym widniała informacja o pobliskim muzeum lotnictwa. Była wczesna
pora,więc pomyślałem, że może warto będzie zobaczyć to miejsce. Jestem wielkim
pasjonatem lotnictwa i historii, tak więc pomyślałem że taka wizyta może być
dla mnie czymś niezwykłym. Zbaczając z trasy wjechałem do miasta Illawarra.
Okazało się że cały obiekt znajduje się na tutejszym lotnisku, które obecnie
nie funkcjonuje dla lotów komercyjnych. Przy głównym wejściu wita mnie
majestatyczny Boeing 747 potocznie zwany „Jumbo Jet’em”. Nigdy nie miałem
okazji lecieć taką maszyną, więc była to dla mnie nie lada gratka. Tym
bardziej, że na tym zwiedzaniu byłem tylko „ja” i to bez żartów.
Tego
dnia muzeum świeciło pustkami. Przewodnik to starszy pan, zresztą pilot,
opowiedział mi prawie wszystko o każdej z maszyn. Większość tych samolotów jest
na chodzie i dalej lata na pokazach. W wielu z nich miałem okazję usiąść za
sterami, a w tych z II wojny światowej mogłem nawet przeczołgać się do luku
strzelniczego( przyznam, że było bardzo ciasno). Był jeden z najbardziej
luksusowych samolotów świata, w którym podróżowały prawdziwe osobistości lat
60-tych i 70-tych. Mogłem poznać historię lotnictwa cywilnego i wojskowego od
początku dwudziestego wieku, aż do dzisiaj. To był piękny dzień dla prawdziwego
fana lotnictwa.
Kiama,
szczerze
mówiąc to nie wiedziałem zbyt wiele o tym miejscu. Zatrzymałem się na noc w
okolicy latarni morskiej. Wiedziałem, że jestem blisko oceanu i że w okolicy
jest coś o nazwie „Blowhole Kiama”. Jednak to co zobaczyłem podczas porannego
spaceru było wielkim zaskoczeniem. Ogromne fale rozbijające się o skały
wydrążyły tunel, z którego woda wybija w górę na kilka dobrych metrów.
Nieopodal ludzie łowią ryby, ale nie jest to zwykłe wędkowanie. Mógłbym to
nazwać formą ekstremalną, ponieważ stoją na występie skalnym, a po obu stronach
woda wybija na wysokość kilku, może kilkunastu metrów. Czegoś takiego jeszcze
nie widziałem, trzeba mieć nie lada odwagę żeby zrobić coś takiego (oczywiście
jestem ciekawy czy „biorą”). Spotkałem tu przemiłą starszą parę, która
odwiedzała to miejsce po takach, a dokładniej byli tu w dzieciństwie. Fajnie
poznać nowych ludzi i posłuchać historii z przeszłości.
Zaraz
po porannej toalecie i śniadaniu ruszyłem w dalszą drogę w kierunku Jervis Bay.
Witają mnie piękne plaże wschodniego
wybrzeża. Jest też kilka miejsc gdzie można zobaczyć delfiny, orki oraz
wieloryby. Niestety nie miałem szczęścia, bo wszystkie się pochwały. Coś jednak
zobaczyłem, jeden z symboli Australii i był to pierwszy raz podczas tej
wyprawy. W odległości 2-3 metrów ode mnie znikąd pojawił się kangur. Bylem
dosłownie o krok od niego. Udało mi się to uwiecznić na filmie i zdjęciach z
czego bardzo się cieszę. Wędrówka przez busz zajęła mi dobrych kilka godzin.
Zatoka Jervis’a rozpościera się wśród gęstych lasów i plaż wyłaniających się
zza gęstych konarów drzew. Tak chodząc, rozmyślałem o kolejnych miejscach,
które odwiedzę już wkrótce.
Piotr Dzierzgowski
zdjęcia autora
W następnym odcinku: Canberra i Narodowy Park Kościuszki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy