„Krótka historia Solidarności” Autor: Jan Skórzyński, Gdańsk 2014, Europejskie Centrum Solidarności |
Tomasz Leszkowicz: Jest Pan Profesor przedstawicielem pokolenia, które okres „Solidarności” i lata 80. przeżyło świadomie, był Pan też sam związany z „Solidarnością”. Czym był dla Pana ten ruch?
Jan Skórzyński: Dla mojego pokolenia było to z całą pewnością najważniejsze przeżycie, które w dużej mierze wpłynęło także na nasze losy indywidualne. Pierwszą pracę po studiach w 1981 roku podjąłem w Ośrodku Badań Społecznych Regionu „Mazowsze”, gdzie przygotowywałem monografię o robotnikach Fabryki Samochodów Osobowych na Żeraniu w Październiku 1956 roku. Nie udało mi się jej dokończyć przed stanem wojennym. Jako autor zadebiutowałem na łamach „Tygodnika Solidarność”. Więc to było moje pierwsze wejście w życie publiczne czy też szerzej – samodzielne.
Co więcej, było to zupełnie niespodziewane. „Solidarność” była prezentem od losu. Dla ludzi, którzy tak jak ja sympatyzowali z opozycją demokratyczną przed 1980 rokiem, pojawienie się „Solidarności” była jak marzenie, które stało się rzeczywistością. To marzenie mocno zderzyło się z realiami 13 grudnia 1981 roku, ale przetrwała to zderzenie, zwłaszcza w sferze wartości i idei, ale także w sferze polityki. Polska, skazana na komunizm – jak nam się wydawało jeszcze w latach 70., gdy zdawałem maturę i studiowałem na Uniwersytecie Warszawskim – nagle znalazła się w sytuacji zupełnie nowego otwarcia i szansy wybicia się na samodzielność. Warto to podkreślić – od roku 1980 to, co się działo z nami i z naszym krajem, w dużej mierze zależało od nas. „Solidarność” zatem zwróciła nam wolność w rozumieniu swobody działania, ale także odpowiedzialności za to, co człowiek robi z własnym życiem.
T.L.: Czy to, że samemu przeżyło się wydarzenia historyczne, które potem opisuje się jako historyk, jest bardziej zaletą czy wadą?
J.S.: To zapewne jest nierozwiązywalne. Myślę jednak, że jest dużo zalet takiej sytuacji – znacznie lepiej czuje się klimat tamtych czasów, ich smak, rozmaite niuanse i półcienie, które nie zawsze łatwo zrozumieć, nie mając tego doświadczenia. Naturalnie, spojrzenie takiego badacza jest wyraźnie wartościujące – w moim wypadku z całą pewnością naznaczone pozytywnie do „Solidarności” i negatywnie do reżimu komunistycznego, z którym się ona starła i z którym wygrała.
Nie sądzę jednak, by było to zasadnicze obciążenie. Historyk ma prawo mieć poglądy i określoną hierarchię wartości. Na przykład taką, w której demokracja stoi wyżej niż system niedemokratyczny. „Solidarność” bez wątpienia reprezentowała dążenia demokratyczne, więc wydaje mi się, że zaangażowanie po stronie „Solidarności” jako siły działającej właśnie na rzecz demokracji i wolności w Polsce nie jest wadą, która uniemożliwia opowiedzenie tej historii tak, jak ona się wydarzyła, to znaczy jak najbliżej tego, co nazywamy prawdą historyczną.
Porozumienia Sierpniowe w liczbach. Grafika portalu Histmag.pl na wolnej licencji CC BY-SA 3.0 PL.. |
T.L.: Mówił Pan o półcieniach, które zauważa świadek wydarzeń. W pozytywnym micie „Solidarności” podkreśla się, że był to ten prawie dziesięciomilionowy, jednorodny i jasno nakierowany ruch. Czy w badaniach nad „Wielką Solidarnością” lat 1980–1981 widać potwierdzenie tego mitu?
J.S.: Jednorodna to ona nigdy nie była, i nie sądzę, by to wynikało z moich czy z wielu innych książek, które zostały o „Solidarności” napisane. Był to ruch masowy, który miał w 1981 roku dziewięć milionów członków, i tak jak każda organizacja, miał swoją strukturę, a decyzje polityczne podejmowało grono przywódcze. Wydaje mi się jednak, że była to organizacja głęboko demokratyczna, to znaczy, że decyzje podejmowane przez przywódców, wybranych w 1981 roku w sposób całkowicie demokratyczny, w bardzo dużym stopniu odpowiadały celom członków ruchu. Natomiast na pewno nie była jednorodna, ponieważ w „Solidarności” działali ludzie o bardzo różnorodnych światopoglądach: związkowcy i wolnorynkowcy, socjaliści i konserwatyści, katolicy i ateiści, liberałowie, a nawet anarchiści. Związek skupiał ludzi rozmaitych zawodów i różnych warstw społecznych: robotników i inteligentów, na zebraniach regionalnych profesorowie uniwersytetu siedzieli obok kolejarzy czy kierowców. Fenomenem było to, że potrafili oni stworzyć jeden ruch i to mimo bardzo poważnych trudności, z którymi się zderzał, walcząc o miejsce dla niezależnego związku w systemie komunistycznym. W wielu momentach trzeba było podejmować ryzykowne decyzje, w gruncie rzeczy polityczne, o nieznanych konsekwencjach. Co charakterystyczne, decyzje te bywały gwałtownie kontestowane na poziomie dyskusji i wyrażania opinii, ale potem solidarnie realizowane.
Fenomen „Solidarności” stanowiło również, zwłaszcza w pierwszym okresie istnienia związku, przed 13 grudnia 1981 roku, realne zaangażowanie dziesiątek, jeśli nie setek tysięcy ludzi. Naturalnie, nie wszyscy z dziewięciu milionów członków „Solidarności” byli w jej działania zaangażowani w równym stopniu. Jednak ogromna większość z nich brała udział w akcjach proklamowanych przez Krajową Komisję Porozumiewawczą (w samej nazwie podkreślającą wspólnotę i dążenie do konsensusu), takie jak strajki ogólnopolskie ostrzegawcze, zwłaszcza ten w marcu 1981 roku, który był najbardziej licznym strajkiem w historii Polski. A działo się to w warunkach bardzo ostrego sporu wewnętrznego wokół tego strajku i wokół całego kryzysu bydgoskiego, sporze dotyczącym dróg wyjścia i słuszności podjętej decyzji.
Fenomen Solidarności to także fakt, że ruch ten przetrwał w całości, dzieląc się dopiero w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, zresztą w niewielkim stopniu. Jedność związku przetrwała nawet tak trudny egzamin, jakim było podjęcie rozmów z reżimem i porozumienia Okrągłego Stołu. Rozpadła się dopiero po zwycięstwie, co było o tyle naturalne, że główne cele ruchu – wolność i demokracja w Polsce – zostały osiągnięte.
T.L.: A więc jednocześnie spór i karność szeregów związkowych...
J.S.: „Solidarność” charakteryzował wewnętrzny pluralizm. W związku prowadzono bardzo otwartą debatę – nikt nie wahał się wypowiedzieć odrębnego zdania. Była to organizacja zupełnie inna od tych, które dzisiaj funkcjonują w polskim życiu politycznym, gdzie bardzo trudno jest się przeciwstawić przywódcy i gdzie bardzo silne są tendencje centralistyczne. W „Solidarności” było odwrotnie – ośrodek centralny był formalnie słaby, silny jedynie autorytetem i charyzmą Lecha Wałęsy. Rozdyskutowana, a nawet kłótliwa masa związkowców potrafiła jednak uzgadniać i wspólnie podejmować kroki, których wymagała sytuacja. Podkreślam, że „Solidarność” była bardzo rzadkim w historii przykładem masowej organizacji na wskroś demokratycznej, co potwierdziły wybory wewnątrzzwiązkowe, które odbyły się od samego dołu do samej góry, dając ruchowi władze wybrane na podstawie demokratycznego statutu na wszystkich ogniwach związku aż do zjazdu krajowego i przewodniczącego NSZZ Solidarność.
Ruch „Solidarność” był wszelako terminem szerszym niż sam związek zawodowy NSZZ „Solidarność”. W swojej krótkiej syntezie dziejów „Solidarności” zaliczam do tego ruchu też inne grupy czy środowiska, które mogły być formalnie poza związkiem – ja sam na przykład nie byłem członkiem „Solidarności”, bo w 1980 roku byłem studentem, potem zaś nie miałem pracy etatowej, więc nie mogłem należeć do związku zawodowego. „Solidarność” to także na przykład ferment w środowisku dziennikarskim, które zbuntowało się przeciwko kontroli politycznej. Okazało się, że dziennikarze, których uważaliśmy przed Sierpniem 1980 roku za najbardziej politycznie skorumpowaną grupę zawodową, potrafili zrzucić z siebie to jarzmo, i to w tak dużym stopniu, że Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich było pierwszą organizacją społeczną zlikwidowaną przez władze stanu wojennego, wcześniej niż sama „Solidarność”. W różnych tego typu środowiskach, na przykład artystycznych, ale również lokalnych, zainteresowanych jakimś wybranym problemem rzeczywistości, następowało niebywałe ożywienie i wzrost aktywności społecznej. Polska zmieniała się za pomocą całego szeregu rozmaitych drobnych akcji podejmowanych w sferze kultury czy edukacji. To jest ta „Wielka Solidarność”, której legenda jest w bardzo dużej mierze prawdziwa.
T.L.: Co Pan Profesor uważa o nazywaniu okresu pomiędzy Sierpniem 1980 roku a Grudniem 1981 roku „karnawałem Solidarności”? Można spotkać się z zarzutami wobec tego określenia, że co to za karnawał, skoro skończył się stanem wojennym i ofiarami.
J.S.: Myślę, że ma ono swoje uzasadnienie, zwłaszcza jeśli rozumieć karnawał jako „czas nadzwyczajny” w życiu społecznym, czas pewnej radości, swobody, nagłego odrzucenia dotychczasowych ról społecznych, wyzwolenia od konwencji, które obowiązywały w Polsce komunistycznej. Bardzo wielu różnych ludzi nagle zaczęło zachowywać się tak, jakby byli obywatelami państwa demokratycznego, jakby żyli w takim kraju, w jakim chcieliby żyć. To była w dużej mierze strategia stosowana przedtem przez opozycję demokratyczną, zwłaszcza Komitet Obrony Robotników, którego członkowie i współpracownicy zachowywali się jak ludzie wolni, jak obywatele normalnego kraju, niejako ignorując system PRL.
To był bardzo piękny czas, począwszy od Sierpnia i strajku w Stoczni Gdańskiej. Można go opisywać jako rewolucję, bo to, co się w Polsce działo, było właśnie rewolucją, chociaż bez rewolucyjnej scenerii, przede wszystkim bez przemocy, czemu polski ruch wolnościowy pozostał wierny do końca. Ten karnawał „Solidarności” oczywiście miał rozmaite odsłony, począwszy od Zjazdu Krajowego do 13 grudnia 1981 roku już jednak narastał niepokój o to, co będzie dalej, rodziło się społeczne zmęczenie i oczekiwanie jakiegoś rozwiązania. Tym bardziej, że władze komunistyczne zupełnie nie potrafiły poradzić sobie z kryzysem gospodarczym – efektem poprzedniej dekady rządów Gierka. Sytuacja ekonomiczna była coraz gorsza, co znalazło odbicie w katastrofie systemu zaopatrzenia i katastrofie systemu kartkowego, który był wprowadzony na żądanie „Solidarności”.
Elementem owego „rewolucyjnego karnawału” była słynna blokada ronda na skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej w sierpniu 1981 roku – zupełnie niezaplanowana, godnościowa reakcja związkowców wobec władzy, która zakazała kolumnie protestujących kierowców skrętu w Aleje Jerozolimskie (chodziło o to, by przejechać pod Komitetem Centralnym partii). Ci kierowcy na miejscu, nie oglądając na przywódców związku, podjęli decyzję, że w takim razie będą okupować centrum miasta, co oczywiście wiązało się z mnóstwem niedogodności przede wszystkim dla mieszkańców Warszawy. A mimo to nastroje raczej sprzyjały demonstracji – były to trzy dni swoistego festynu, jednocześnie politycznego, kulturalnego i edukacyjnego. Na skrzyżowaniu Marszałkowskiej z Alejami występowali artyści, odbywały się pogadanki, ludzie manifestowali swoje poparcie dla „Solidarności”. W takich chwilach jak ta najwyraźniej występował pewien element ludyczny, właśnie zbliżony do tradycji karnawałowej, który skłaniał ludzi do manifestowania swoich poglądów i postaw.
T.L.: Czyli wyzwolenie się z konwencji komunistycznego życia oficjalnego objawiało się w spontaniczności wyrażania siebie?
J.S.: Najbardziej patetycznymi momentami solidarnościowego karnawału były pomniki. Można powiedzieć, że „Solidarność” prowadziła swoją „politykę historyczną”, stawiając najpierw w Gdańsku, a potem w Poznaniu wielkie pomniki (nie wspominając już o mniejszych, na przykład w Gdyni czy w Radomiu), upamiętniające wcześniejsze protesty robotnicze. W ich odsłonięciu uczestniczyły setki tysięcy ludzi, było to pomyślane jako przeżycie wspólnotowe i widowisko zarazem. W odsłonięciu pomnika poległych stoczniowców w Gdańsku brał duchowy udział laureat Nagrody Nobla Czesław Miłosz, poprzez wskazanie fragmentów swego wiersza i psalmu, wyrytych na pomniku, apel poległych odczytał zaś Daniel Olbrychski, który był wtedy najpopularniejszym polskim aktorem. Z kolei w Poznaniu odsłonięcie pomnika Czerwca 1956 roku było reżyserowane przez Lecha Raczaka, wybitnego reżysera awangardowego Teatru Ósmego Dnia. Same pomniki miały zresztą moim zdaniem doskonałą formę artystyczną, oddającą ten właśnie moment. Myślę więc, że określenie „karnawał” w wypadku „Solidarności” z lat 1980-1981 ma sens.
T.L.: Czy „Solidarność” może być atrakcyjną opowieścią dla dzisiejszym młodych ludzi? Czy w jakiś sposób nie przegrywa ona choćby z mitem powstania warszawskiego?
J.S.: Byłoby niedobrze stawiać te mity przeciwko sobie. Zresztą nie są one takie same, bo mit powstania warszawskiego jest właśnie pięknym mitem, który ma na pewno znaczenie edukacyjne i wychowawcze w najlepszym znaczeniu tego słowa, ale w dużej mierze pomija bardzo wiele z kontekstu historycznego. Nie pokazuje straszliwej ceny, jaką za nieudane powstanie zapłaciła Warszawa i cała Polska. Jest to mit, który zbyt często zamienia się w opowieść wyidealizowaną, czytankową, która skrywa koszty tego zbrojnego zrywu.
Natomiast mit „Solidarność” jest w bardzo dużej mierze prawdziwy – to jest ruch, który zrodził się w sposób naturalny, tak jak wielkie ruchy społeczne, reprezentując w bardzo dużej mierze prawdziwe społeczne aspiracje. Jednocześnie zaś nie prowadził polityki straceńczej (jak w wypadku dowódców powstania warszawskiego), ale właśnie, na ile się dało, pragmatyczną i racjonalną. Między innymi dzięki lekcji powstania warszawskiego, a także lekcji Budapesztu w 1956 roku i Pragi w 1968 roku. Jest to więc przykład ruchu romantycznego, domagającego się niemożliwego, czyli wolności w państwie komunistycznym, posługującego się jednak strategią realistyczną i umiarkowana, która w końcu przyniosła sukces.
Nie ma w historii wielu podobnych ruchów społecznych, które tak konsekwentnie, bez przemocy (i bez wielkich ofiar, nie zapominając o ofiarach stanu wojennego), doprowadziłyby do realizacji swoich celów. Oczywiście wykorzystując dobrą sytuację międzynarodową w końcu lat 80., której najważniejszym czynnikiem były reformy podjęte przez Gorbaczowa w ZSRR, ale gdyby nie było sprzyjającej koniunktury międzynarodowej, to Polska w 1918 roku także nie odzyskałaby niepodległości. Polityka polega właśnie na dostrzeżeniu i wykorzystywaniu możliwości. I to przywódcom „Solidarności” trzeba oddać: dostrzegli, że to, co było niemożliwe w 1981 roku stało się możliwe w roku 1989. Zdecydowali się na kompromis z komunistami przy Okrągłym Stole, kompromis, który otworzył Polsce drogę do wolności.
„Solidarność” stworzyła bardzo elastyczną strukturę, która mimo wprowadzeniu stanu wojennego przetrwała siedem lat. Jej podstawowymi cechami była decentralizacja i wewnętrzny pluralizm – w ruchu działało wiele grup i podmiotów, które prowadziły działalność związkową, wydawały książki i czasopisma, przygotowywały program polityczny, dyskutowały o przyszłości i tworzyły kontrelitę, która mogła zastąpić dotychczasową ekipę rządzącą i przejąć odpowiedzialność za kraj. Ileż w tej historii było kolorowych postaci, bogatych osobowości, rogatych dusz – Lech Wałęsa, Władysław Frasyniuk, Bogdan Borusewicz, Jacek Kuroń, Adam Michnik, Lech Kaczyński. O każdym z nich można by zrobić emocjonujący serial telewizyjny. Moim zdaniem, historia Solidarności to niesłychanie barwna, pobudzająca wyobraźnię epopeja.
T.L.: A więc jak o niej opowiadać?
J.S.: Problem w tym, że ona w dużej mierze nie została dotąd przedstawiona, zwłaszcza w formie, która mogłaby trafić do masowej wyobraźni. Naukowa historiografia skupia się na wybranych fragmentach, mikroobrazach opowiadanych z punktu widzenia struktury organizacyjnej, a więc historii poszczególnych regionów „Solidarności”. To jest dość nużące i nie ma szans trafić do wielu czytelników. Z takiej konstatacji wziął się pomysł napisania mojej książki – chodziło o to, aby spróbować narysować obraz generalny, mogący zaciekawić tych, których nie interesuje, jaki był skład władz poszczególnych regionów związku albo w jakim stopniu jakieś struktury podziemne były zinfiltrowane przez tajną policję. Niestety, historiografia „Solidarności” w dużej mierze skupiła się właśnie na historii policji – patrzy ona na „Solidarność” oczami instytucji, która ten ruch zwalczała, i posługuje się często językiem najchętniej wykorzystywanych źródeł, czyli akt SB.
Nie znajdziemy również obrazu tej wielkiej „Solidarności” w twórczości artystycznej. Są próby filmowe, raczej średnio udane – najlepszym obrazem kinowym pokazującym historię i genezę „Solidarności” jest „Człowiek z żelaza” Andrzeja Wajdy, czyli film nakręcony trzydzieści pięć lat temu i dotyczący pierwszego fragmentu całej tej opowieści. Dziwi mnie, że nikt jeszcze nie przygotował wielkiego serialu telewizyjnego o „Solidarności”. Nie znalazła też ona odbicia w literaturze pięknej.
Jeżeli więc pyta mnie Pan, czy „Solidarność” ma szansę stać się żywym mitem dla nowych generacji, to odpowiem, że nie daliśmy jej takiej szansy. Trudno nawet poradzić młodemu człowiekowi, gdzie mógłby znaleźć taki pasjonujący obraz. Nasza wiedza o „Solidarności” jest już ogromna, ale podzielona na szereg większych lub mniejszych fragmentów. Bardzo brakuje panoramy, obrazu syntetycznego, który byłby jednocześnie rzetelny i wiarygodny, ale z drugiej strony przystępny, dający się polubić i trafiający do czytelnika, od którego nie trzeba wymagać wyższych studiów. Moja książka to tylko początek tej pracy.
Z prof. Janem Skórzyńskim rozmawiał Tomasz Leszkowicz z portalu Histmag.pl
Wolna licencja
____________________
Dr hab. Jan Skórzyński (ur. 1954 r.) – historyk, profesor Collegium Civitas, publicysta. W latach 80. związany z „Solidarnością”, dziennikarz m.in. „Przeglądu Katolickiego”, „Tygodnika Solidarność” i „Rzeczpospolitej”. Redaktor naczelny słownika Opozycja w PRL. Słownik biograficzny (2000-2006) oraz pisma naukowego „Wolność i Solidarność. Studia z dziejów opozycji wobec komunizmu i dyktatury”. Autor m.in. 18 dni Sierpnia (1990), Ugoda i rewolucja. Władza i opozycja 1985–1989 (1995), Zadra. Biografia Lecha Wałęsy (2009), Rewolucja Okrągłego Stołu (2009), Siła bezsilnych. Historia Komitetu Obrony Robotników (2012), Na przekór geopolityce. Europa Środkowo-Wschodnia w myśli politycznej polskiej opozycji demokratycznej 1976-1989 (2014). W 2014 roku wydał popularnonaukową syntezę pt. Krótka historia Solidarności 1980-1989.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy