polish internet magazine in australia

Sponsors

NEWS: POLSKA: Polska może stanąć przed poważnym wyzwaniem, jeśli chodzi o dostawy energii elektrycznej już w 2026 roku. Jak podała "Rzeczpospolita", Polska może zmagać się z deficytem na poziomie prawie 9,5 GW w stabilnych źródłach energii. "Rzeczpospolita" zwróciła uwagę, że rząd musi przestać rozważać różne scenariusze i przejść do konkretnych działań, które zapewnią Polsce stabilne dostawy energii. Jeśli tego nie zrobi, może być zmuszony do wprowadzenia reglamentacji prądu z powodu tzw. luki mocowej. * * * AUSTRALIA: Wybuch upałów w Australii może doprowadzić do niebezpiecznych warunków w ciągu najbliższych 48 godzin, z potencjalnie najwcześniejszymi 40-stopniowymi letnimi dniami w Adelajdzie i Melbourne od prawie dwóch dekad. W niedzielę w Adelajdzie może osiągnąć 40 stopni Celsjusza, co byłoby o 13 stopni powyżej średniej. Podczas gdy w niektórych częściach Wiktorii w poniedziałek może przekroczyć 45 stopni Celsjusza. * * * SWIAT: Rosja wybierze cele na Ukrainie, które mogą obejmować ośrodki decyzyjne w Kijowie. Jest to odpowiedź na ukraińskie ataki dalekiego zasięgu na terytorium Rosji przy użyciu zachodniej broni - powiedział w czwartek prezydent Władimir Putin. Jak dodał, w Rosji rozpoczęła się seryjna produkcja nowego pocisku średniego zasięgu - Oresznik. - W przypadku masowego użycia tych rakiet, ich siła będzie porównywalna z użyciem broni nuklearnej - dodał.
POLONIA INFO: Spotkanie poetycko-muzyczne z Ludwiką Amber: Kołysanka dla Jezusa - Sala JP2 w Marayong, 1.12, godz. 12:30

wtorek, 15 sierpnia 2017

NEVER GIVE UP! Nowa Zelandia: Wyspa Południowa (2)

Jez. Rotoiti. Fot. P.Dzierzgowski
Piotr Dzierzgowski,  podróżnik z Wałbrzycha ,  który przebył już 39 krajów, dzieli się swymi wrażeniami ze swej  kolejnej samotnej wyprawy. Jej motto to: NEVER GIVE UP!  Dziś  kolejna relacja dla Bumeranga Polskiego czyli druga część reportażu z Południowej  Wyspy Nowej Zelandii.

Queenstown
jest miastem typowo turystycznym. Położone w nowozelandzkich Alpach, przypominające szwajcarskie górskie miasteczka. Słynie przede wszystkim ze sportów ekstremalnych, a w zimie jest tu sporo śniegu i dobrze przygotowane stoki narciarskie. Można popłynąć w rejs starym zabytkowym statkiem lub nowoczesną łodzią motorową. Dookoła dużo sklepów ze sprzętem narciarskim, knajpek i ogólnego rozgardiaszu podobnego do tego typu miejsc. Ma to swój klimat i myślę że mimo zgiełku i wielu turystów miło jest wracać w to jakże ciekawe miejsce. Około 10 kilometrów od miasta znajduje się most Kawarau, na którym główną atrakcją są skoki na Bungy. Jest też kilka innych możliwości podnoszących poziom adrenaliny. Zjazd na linie w dół rzeki, czy też wspinaczka skałkowa. Miło spędziłem tu czas i mimo deszczowej i raczej ponurej pogody byłem szczęśliwy że tu jestem.



Most Kawarau, na którym główną atrakcją są skoki na Bungy.
Droga przez Waitaki District to coś niezwykłego. Kręta, wijąca się wśród gór i pięknej przyrody. Pamiętam kiedy w lecie rosły tu kolorowe kwiaty. Teraz są tylko żółte trawy kładące się na wietrze. Nie odbiera to w żaden sposób uroku temu miejscu, a wręcz odwrotnie. Jest inaczej, widać że to inna pora roku, a dodatkowo gdzie nie gdzie na górskich szczytach pojawia się śnieg. Kiedy kończą się góry, zaczyna się sznur jezior o pięknym turkusowym kolorze. W oddali już widać zarys Góry Cooka, a ja zbliżam się do parku.

Na pierwszy szlak wyruszyłem około południa. Miał około 16 kilometrów w obie strony. Droga jest specjalnie przygotowana, a widoki są przepiękne. Nic nie może się z tym równać i mało kto odmówiłby sobie przyjemności przejścia nawet najkrótszego ze szlaków. Wędrówka w takich warunkach to czysta przyjemność. W koło góry, strumyki i małe rzeczki o wartkim nurcie, a nad nimi wiszące mosty. Miałem oczywiście w zanadrzu jeszcze dwie takie trasy i co ciekawe udało się. Poszedłem jeszcze na punkt widokowy Lodowca i Jeziora Tasmana. Z góry, jaki i z dołu można wypatrzeć pływające kry lodu. W dzień jest możliwość podpłynięcia specjalnymi łodziami pod sam lodowiec, ale z tego co wiem nie ma możliwości wejścia. Do samochodu wróciłem kiedy było już ciemno, a parking świecił pustakami. Pomyślałem że mógłbym tu zostać do rana, ale temperatura w nocy miała spaść poniżej zera. Nie byłby to dobry pomysł, więc postanowiłem pojechać w bardziej przyjazne miejsce.


Moeraki Boulders
było już wcześniej na mojej drodze, ale niestety zupełnie o nim zapomniałem. Bardzo chciałem zobaczyć to miejsce, więc po krótszym zastanowieniu wyruszyłem w drogę na wschód. Była to najkrótsza trasa, bo jeżeli chciał pojechać tam na koniec wyprawy to trzeba by nadrobić 200 kilometrów. Jest to plaża, na której znajdują się wielkie kule, a tak naprawdę są to idealnie okrągłe głazy. Natura naprawdę potrafi stworzyć coś niesamowitego, a w to co tu zobaczyłem aż ciężko uwierzyć. Trochę żałuję że nie było mnie tu wieczorem. O tej porze przypływ zakrył część wybrzeża i widoczne były tylko te kamienie, które znajdowały się na wąskiej plaży. Mogłem oczywiście poczekać, ale szkoda mi było czasu. Miejsce to jest dosyć często nawiedzane przez turystów, co utrudnia poczucie klimatu i czasami nawet zrobienie sensownego zdjęcia. Chyba wolę bardziej odludne i dzikie miejsca. W drodze powrotnej na zachód, przypadkiem natrafiłem na ciekawe miejsce. Mała wioska w górach, gdzie znajdowała się jedna ulica, pub i kilka domów. Drogowskaz mówił mi że nieopodal znajduje się Blue Lake. Jezioro położone w skalistej dolinie, tuż przed zachodem słońca mieniło się wszystkimi kolorami tęczy. To było naprawdę coś, a ten widok na pewno utkwi w mojej pamięci na długi czas.


Blue Lake

Chłodne poranki,
to już norma. Tego ranka obudziły mnie 2 stopnie Celsjusza i gęsta mgła. Idzie zima i to czuć, chociaż godzinę później wyszło piękne słoneczko i temperatura wróciła do normy.

Przez cały dzień zatrzymałem się kilka razy. Powrotu na zachodnie wybrzeże ciąg dalszy. Droga odsłoniła przede mną szlak gór i błękitnych jezior. Duże wrażenie zrobiło na mnie miejsce nazywane Blue Pools, w którym zbiega się kilka rzek tworząc niesamowite baseny z przejrzystą i mieniącą się błękitem wodą.


 Lodowiec Fox’a
Dwa lodowce,
tego dnia obudziłem się w ciepłym łóżeczku... To nie nie żart, po prostu musiałem. Trzeba powiedzieć że poszalałem, bo nocleg w moich wyprawach to ewenement. Temperatura tej nocy spadła poniżej zera. Przyczyną jest to że jestem w wysokich górach, a w okolicy znajdują się dwa lodowce. Pierwszy z nich to Lodowiec Fox’a, a droga na niego jest dosyć ciężka do przebycia. Nie ma możliwości wejścia, ale jest się w odległości około 800 metrów od podnóża. Na szlaku znaki ostrzegające o częstych lawinach i przypominające o nie zatrzymywaniu się. Jest to o tyle trudne że jest naprawdę stromo i trzeba mieć nie lada kondycję, żeby pokonać to choćby bez jednego postoju. Z góry spadają kamienie i osuwa się ziemia, niebezpieczeństwo jest realne i trzeba się mieć na baczności. Jednak widok końcowy robi wrażenie. Jest po prostu pięknie i czuć ten lodowaty chłód powiewający od strony zbocza. Fox nie jest tak majestatyczny jak Lodowiec Tasmana, ale przybycie tutaj jest jakby obowiązkowym punktem na drodze każdego podróżnika.. Sam szlak jest niesamowity. Trzeba prześć doliną pomiędzy dwiema górami i na koniec strome podejście, które opisałem wcześniej.


Lodowiec Franza Josefa
Następnym miejscem tego dnia był Lodowiec Franza Josefa. Droga na niego była bardzo malownicza, wśród górskich przełęczy i wodospadów. Było dużo łatwiej, dlatego że podejście jest w miarę płaskie, a jedyne co mogło zniechęcić to odległość. Dla tych mniej wprawionych w górskich wędrówkach, mogę powiedzieć że całość widać z dosyć dużej odległości. Mimo to polecam przejście aż do końca. Na miejscu duże zaskoczenie, wielu starszych ludzi wędruje, aż do podnóża i widać że sprawia im to wielką radość. Niestety znowu nie można postawić nogi na lodowcu. Słyszałem że organizowane są loty helikopterem, ale to już dla tych bardziej zamożnych. Ja jako skromny podróżnik o ograniczonym budżecie musiałem sobie tej przyjemności odmówić.  To miejsce robi wrażenie i nie widzę możliwości żebym nie podszedł jak najbliżej.. Majestat tej ogromnej góry lodu to już naprawdę coś.

W tym miejscu to nie koniec, bo szlak się nie kończy. Droga rozchodzi się na jeszcze kilka odnóg. Jedna z nich to Peter’s Pool. Małe jeziorko dające złudzenie dwóch kolorów. Patrząc z jednej strony wydaje się jakby czarne, z drugiej zaś jest granatowo niebieskie. Na koniec dnia po długich wędrówkach zasłużony odpoczynek na dzikiej plaży.

Paparoa National Park,
to głównie droga wzdłuż zachodniego wybrzeża. Gdyby nie czas to na każdym jej zakręcie można by się zatrzymywać i podziwiać piękne widoki. Jedną z bardziej znanych atrakcji tych okolic są nieczynne już kopalnie złota. Jest tu ich naprawdę sporo i do jednej z nich postanowiłem zawitać. Okazała się prywatną własnością pewnej rodziny, po której oprowadzał bardzo miły starszy pan. Opowiadał że ta ziemia i kopalnia jest w ich posiadaniu od kilku pokoleń. Podczas opowiadania o historii tego miejsca zrobił małą prezentację i powiedział że oprócz złota, na tej ziemi znajdują się dosyć spore złoża rudy żelaza. Dostaliśmy także do potrzymania spory kawałek złota, który jak zaznaczył oprowadzający jest wart około 5000 dolarów. Cały teren był usiany pozostałościami po czasach świetności tego miejsca. Stare maszyny, części do nich, wielkie koła zębate, wagoniki i tym podobne rzeczy. Wieczór spędziłem w mieście Westport, które oprócz plaży nie wyróżnia się niczym szczególnym.

Komary atakują,
Nelson Lakes National Park to usiane jeziorami i słynące z pięknych widoków miejsce. Jedno z tych jezior zachowam w pamięci na długi czas, a może nawet na zawsze. Przy mojej poprzedniej podróży do Nowej Zelandii, Rotoroa, bo o nim mowa okazało się niemiłym zaskoczeniem. Dotarłem tu z myślą o spędzeniu nocy w pięknym i niesamowitym miejscu. To pierwsze się zgadza, ale to co wydarzyło się tutaj w dosłownie kilka minut po moim przybyciu szybko utwierdziło mnie w przekonaniu że trzeba brać nogi za pas i uciekać. Co się stało? No cóż, jest tu ogromne skupisko komarów. Dosłownie w kilka chwil zostałem osaczony i w momencie kiedy zacząłem szukać środka odstraszającego było już za późno. W ciągu 10 minut na jednej z moich nóg naliczyłem 33 ukąszenia. Nie spodziewałem się że jestem aż tak słodki dla tych małych żyjątek.

Po latach jednak coś przyciągnęło mnie  tutaj z powrotem, a ja nauczony poprzednimi doświadczeniami odpowiednio się przygotowałem. Przede wszystkim ubiór, chociaż była to już inna pora roku i w okolicy było dosyć chłodno to i tak wolałem dmuchać na zimne. Nie myliłem się i nic się nie zmieniło. Widziałem tylko  spokojnie idących chińskich turystów, żeby za chwilę zobaczyć jak biegiem uciekają do samochodów. Nie chciałem zostawać tu dłużej, co by nie kusić losu. Tak więc po uwiecznieniu tego miejsca na filmie i kilku zdjęciach niezwłocznie się ewakuowałem.

Tego dnia powróciłem także do miejsca mojej ucieczki po feralnej wyprawie nad jezioro. Był to punkt na jednej z gór z którego rozpościerał się widok na cały park. Cieszę się że wróciłem w te okolice i mimo tego co się wydarzyło w przeszłości chętnie tu jeszcze wrócę.

Farewell Split i zatoka Golden Bay,
Farewell Split i zatoka Golden Bay
gdzie dotarłem późnym popołudniem rozpadał się deszcz. Lało praktycznie całą noc i poranek. Straciłem już nadzieję że wyruszę na jedną z najdłuższych plaż Nowej Zelandii. Jednak około godziny 9:30 rano przestało padać, a ja widząc innych przybyłych ruszających na szlak postanowiłem zrobić to samo. Moja myśl byłą taka że przejdę cały wyznaczoną na planie drogę, jednak w rzeczywistości było całkiem inaczej. Okazuje się że kończy się ona teoretycznie po 4 kilometrach, ale tak naprawdę to w jedną stronę jest około 20 km. Kuszące, bo plaża jest naprawdę piękna, ale przejść 40 km, a tak naprawdę trochę więcej byłoby niezłym wyzwaniem. Wymagałoby to trochę lepszego przygotowania ode mnie. Jednak nie to jest najbardziej emocjonującą sprawą, która przykuła moją uwagę tego dnia. Po przejściu planowego szlaku zobaczyłem znak informujący o końcu drogi i nie przekraczaniu zaznaczonego punktu. No cóż zakazy są po to żeby je łamać, a piękna plaża ciągnąca się po horyzont, szczególnie do tego zachęca. Ruszyłem w drogę z myślą że nie będzie żadnych większych niespodzianek. Myliłem się, bo po kilku kolejnych kilometrach do mojego nosa dotarł dziwny i niekoniecznie przyjemny zapach. Jednak nie zwróciłem na to uwagi i poszedłem dalej. Wiał dosyć silny wiatr, więc po chwili wszystko wydawało się normalne. Uszedłem tak jeszcze około 5 km i  uznałem że wystarczy. Wracając nie dał mi spokoju ten zapach, który stał się jakby bardziej intensywny. Przeżyłem szok kiedy odkryłem co kryje się za małym wzgórzem. To było cmentarzysko wyrzuconych przez morze delfinów. Już wiedziałem czemu służył ten znak i pomyślałem że ci, którzy go tam postawili mieli całkowitą rację.

Wędrówka dała mi wiele do myślenia, jednak szybko o tym zapomniałem, a przejście na drugą stronę cypla spotęgowało moją satysfakcję z tego dnia. Było po prostu przepięknie z jednej, jak i z drugiej strony. Tego dnia według wskazań GPS przeszedłem 19 kilometrów i cieszyłem się z tego wypadu mimo jakże przykrej niespodzianki.


Nelson i Picton,
to znane mi już miasta. To pierwsze oprócz raczej spokojnych uliczek i katedry nie wyróżnia się niczym szczególnym. Z poprzedniej podróży wspominam głównie ogromną choinkę postawioną na wzniesieniu głównego deptaka. Dzisiaj jej nie było z oczywistych względów.

Moją uwagę przykuwa Picton, które jest jednym z głównych portów turystyczny Wyspy Południowej. To tutaj przybijają promy z Wellington. Wspominam raczej nie samo miasto, lecz całą zatokę Marlborough i przeprawę przez Queen Charlotte Sound. Jest to przesmyk pomiędzy obiema wyspami ukazujący wąskie i bardzo malownicze zatoki i kilka , a może kilkanaście wysepek. Wszystko to robi niesamowite wrażenie i wielu pasażerów chętnie spędziłoby cały rejs na zewnętrznym pokładzie obserwując piękne widoki.

Robin Hood i Whites Bays,
to plaże ukryte wśród krętych górskich dróg. Są bardzo niespokojne, a wręcz o tej porze roku niebezpieczne ze względu na bardzo wysokie fale. Szczególną uwagę przykuwa ta druga, a to z powodu na wytworzoną przez ocean skalną bramę i fale rozbijające się o nią z ogromną siłą. Czasami człowiek ma szalone pomysły i nie zważając na niebezpieczeństwo chce się przekonać i przyjrzeć się czemuś z bliska. Tak też zrobiłem i udało mi się podejść prawie pod samą bramę. Przejście nie było łatwe, bo skały były pozalewane i dojście na to wzniesienie wymagało kilku umiejętności wspinaczkowych. Oczywiście się opłacało, bo widok był niesamowity, a i zdrowy rozsądek hamował mnie przed wszechobecnym niebezpieczeństwem. Kilkukrotnie musiałem uciekać przed wodą rozpryskującą się na wszystkie strony, ale z tej wycieczki powróciłem cały i zdrowy, a co najważniejsze suchy.

Droga do Murchison,
gdzie jadąc pośrodku niczego natknąłem się na zamkniętą restaurację. Pewnie teraz zastanawiacie się co z tego, a to że obok stał wielki samolot do przewozu Cargo. Jako że jestem także pasjonatem lotnictwa to musiałem sobie go obejrzeć z bliska. Ta maszyna okazała się brytyjskim samolotem transportowym Armstrong Whitworth z lat 60-tych. Później przyjrzałem się także restauracji, a była ona zaprojektowana i zbudowana w stylu lotniska z czasów wcześniej opisywanego samolotu.


Górskie klimaty jak w Zakopanem. Hanmer Springs
Nie wiem dlaczego była zamknięta, wyglądała na opuszczoną, a szkoda. Ktoś miał naprawdę dobry pomysł.

Podążając wśród pól winorośli, które o tej porze roku z koloru zielonego zmieniają się na żółty, czasami czerwony i różne odcienie brązu. Dotarłem nad jezioro Rotoiti gdzie widok jest oczywisty, nie chcę się powtarzać, więc zostawię to tak. Miejsce to jest uczęszczane przez wielu turystów i być może nie przykułoby mojej uwagi, ale udało mi się zobaczyć coś wyjątkowego. Przy brzegu pływały ogromne ryby. Nie wiem i nie znam się, wyglądały na węgorze i było ich mnóstwo. Aż dziw że nie było tam wędkarzy, ale być może łowienie w takich miejscach jest zabronione.

Kilkadziesiąt kilometrów od tego miejsca znajduje się miasto Murchison, a w nim mogę jedynie odpocząć i odnowić zapasy. Miejsce jak miejsce i nie będę się na nim skupiał. Następnego dnia trzeba ruszać dalej i to mam właśnie w głowie.
 
Maruia Falls
 Górskie klimaty jak w Zakopanem,
wcześnie rano wyruszyłem w drogę w kierunku górskiego miasteczka Hanmer Springs. Niespodzianki zawsze się zdarzają, a droga pokazuje że można natrafić na coś pięknego na każdym kroku. Tak było tego ranka, moją uwagę zwrócił drogowskaz do Maruia Falls. Jako że zazwyczaj nie odpuszczam sobie takich miejsc to oczywiście musiałem to zobaczyć. Nie zawiodłem się i chociaż było bardzo chłodno, spędziłem tu dobrych kilka chwil. Hanmer Springs jest typowym kurortem, a w jego centrum znajdują się gorące źródła. Stworzono tu baseny i miejsca, które mogę służyć rozrywce, ale także świetnie służą jako forma wypoczynku. Przyszło mi na myśl nasze polskie Zakopane, bo drewniane domy i klimat tego miejsca bardzo je przypomina. Dowiedziałem się (niestety po fakcie) że mieszka tu trochę naszych rodaków i jest nawet polska pierogarnia. Szkoda że nie udało się jej odnaleźć. Z tablic informacyjnych wyczytałem że jest to miejsce historyczne. Ranni żołnierze podczas II Wojny Światowej odbywali rekonwalescencje. Szpital, specjalne ośrodki i same gorące źródła dawały im możliwość szybkiego powrotu do zdrowia. Wszelkie obiekty z zewnątrz są ogólnodostępne i można obejrzeć cały kompleks całkowicie za darmo. Popołudniu ruszyłem w drogę, żeby dotrzeć do Christchurch.

Ostatni dzień w podróży,
a tak naprawdę ostatni dzień w Nowej Zelandii. Jestem w Christchurch i stąd będę ruszał w kolejny etap mojej podróży. Oczywiście nie marnuję czasu i nie mogę odmówić sobie przyjemności odwiedzenia City. Mam jeszcze sporo czasu, bo mój samolot odlatuje późnym popołudniem. Pomyślałem że odwiedzę panią, którą poznałem na początku mojej drogi po Wyspie Południowej. Udało się, a miłe spotkanie w centrum i rozmowa o wrażeniach z wyprawy dała mi wiele radości.


Christchurch, ostatnia wizyta na plaży.
Coś się zaczyna i coś się kończy, taka jest kolej rzeczy. Opuszczam to piękne miejsce z myślą że wkrótce tu wrócę. Można powiedzieć że z łezką w oku, jednak czeka mnie kolejna przygoda, a moja droga się nie kończy. Lecę do Australii, tam czekają na mnie bezkresne przestrzenie i to co lubię najbardziej długa droga droga…

Już wkrótce kolejny artykuł i kolejne przygody, tym razem z Australii.

Bądźcie ze mną na moim fanpage’u
facebook.com/RememberToNeverGiveUp

Piotr Dierzgowski
Zdjęcia autora


Zob. poprzedni odcinek reportażu:
NEVER GIVE UP! Nowa Zelandia: Wyspa Południowa (1)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy