Jez. Rotoiti. Fot. P.Dzierzgowski |
Queenstown
jest miastem typowo turystycznym. Położone w nowozelandzkich Alpach, przypominające szwajcarskie górskie miasteczka. Słynie przede wszystkim ze sportów ekstremalnych, a w zimie jest tu sporo śniegu i dobrze przygotowane stoki narciarskie. Można popłynąć w rejs starym zabytkowym statkiem lub nowoczesną łodzią motorową. Dookoła dużo sklepów ze sprzętem narciarskim, knajpek i ogólnego rozgardiaszu podobnego do tego typu miejsc. Ma to swój klimat i myślę że mimo zgiełku i wielu turystów miło jest wracać w to jakże ciekawe miejsce. Około 10 kilometrów od miasta znajduje się most Kawarau, na którym główną atrakcją są skoki na Bungy. Jest też kilka innych możliwości podnoszących poziom adrenaliny. Zjazd na linie w dół rzeki, czy też wspinaczka skałkowa. Miło spędziłem tu czas i mimo deszczowej i raczej ponurej pogody byłem szczęśliwy że tu jestem.
Most Kawarau, na którym główną atrakcją są skoki na Bungy. |
Na
pierwszy szlak wyruszyłem około południa. Miał około 16 kilometrów w obie
strony. Droga jest specjalnie przygotowana, a widoki są przepiękne. Nic nie
może się z tym równać i mało kto odmówiłby sobie przyjemności przejścia nawet
najkrótszego ze szlaków. Wędrówka w takich warunkach to czysta przyjemność. W
koło góry, strumyki i małe rzeczki o wartkim nurcie, a nad nimi wiszące mosty.
Miałem oczywiście w zanadrzu jeszcze dwie takie trasy i co ciekawe udało się.
Poszedłem jeszcze na punkt widokowy Lodowca i Jeziora Tasmana. Z góry, jaki i z
dołu można wypatrzeć pływające kry lodu. W dzień jest możliwość podpłynięcia
specjalnymi łodziami pod sam lodowiec, ale z tego co wiem nie ma możliwości
wejścia. Do samochodu wróciłem kiedy było już ciemno, a parking świecił
pustakami. Pomyślałem że mógłbym tu zostać do rana, ale temperatura w nocy
miała spaść poniżej zera. Nie byłby to dobry pomysł, więc postanowiłem pojechać
w bardziej przyjazne miejsce.
Moeraki
Boulders
było
już wcześniej na mojej drodze, ale niestety zupełnie o nim zapomniałem. Bardzo
chciałem zobaczyć to miejsce, więc po krótszym zastanowieniu wyruszyłem w drogę
na wschód. Była to najkrótsza trasa, bo jeżeli chciał pojechać tam na koniec
wyprawy to trzeba by nadrobić 200 kilometrów. Jest to plaża, na której znajdują
się wielkie kule, a tak naprawdę są to idealnie okrągłe głazy. Natura naprawdę
potrafi stworzyć coś niesamowitego, a w to co tu zobaczyłem aż ciężko uwierzyć.
Trochę żałuję że nie było mnie tu wieczorem. O tej porze przypływ zakrył część
wybrzeża i widoczne były tylko te kamienie, które znajdowały się na wąskiej
plaży. Mogłem oczywiście poczekać, ale szkoda mi było czasu. Miejsce to jest
dosyć często nawiedzane przez turystów, co utrudnia poczucie klimatu i czasami
nawet zrobienie sensownego zdjęcia. Chyba wolę bardziej odludne i dzikie
miejsca. W drodze powrotnej na zachód, przypadkiem natrafiłem na ciekawe
miejsce. Mała wioska w górach, gdzie znajdowała się jedna ulica, pub i kilka
domów. Drogowskaz mówił mi że nieopodal znajduje się Blue Lake. Jezioro
położone w skalistej dolinie, tuż przed zachodem słońca mieniło się wszystkimi
kolorami tęczy. To było naprawdę coś, a ten widok na pewno utkwi w mojej
pamięci na długi czas.
Blue Lake |
Chłodne
poranki,
to już
norma. Tego ranka obudziły mnie 2 stopnie Celsjusza i gęsta mgła. Idzie zima i
to czuć, chociaż godzinę później wyszło piękne słoneczko i temperatura wróciła
do normy.
Przez
cały dzień zatrzymałem się kilka razy. Powrotu na zachodnie wybrzeże ciąg
dalszy. Droga odsłoniła przede mną szlak gór i błękitnych jezior. Duże wrażenie
zrobiło na mnie miejsce nazywane Blue Pools, w którym zbiega się kilka rzek
tworząc niesamowite baseny z przejrzystą i mieniącą się błękitem wodą.
Lodowiec Fox’a |
Dwa
lodowce,
tego
dnia obudziłem się w ciepłym łóżeczku... To nie nie żart, po prostu musiałem.
Trzeba powiedzieć że poszalałem, bo nocleg w moich wyprawach to ewenement.
Temperatura tej nocy spadła poniżej zera. Przyczyną jest to że jestem w
wysokich górach, a w okolicy znajdują się dwa lodowce. Pierwszy z nich to
Lodowiec Fox’a, a droga na niego jest dosyć ciężka do przebycia. Nie ma
możliwości wejścia, ale jest się w odległości około 800 metrów od podnóża. Na
szlaku znaki ostrzegające o częstych lawinach i przypominające o nie
zatrzymywaniu się. Jest to o tyle trudne że jest naprawdę stromo i trzeba mieć
nie lada kondycję, żeby pokonać to choćby bez jednego postoju. Z góry spadają
kamienie i osuwa się ziemia, niebezpieczeństwo jest realne i trzeba się mieć na
baczności. Jednak widok końcowy robi wrażenie. Jest po prostu pięknie i czuć
ten lodowaty chłód powiewający od strony zbocza. Fox nie jest tak majestatyczny
jak Lodowiec Tasmana, ale przybycie tutaj jest jakby obowiązkowym punktem na
drodze każdego podróżnika.. Sam szlak jest niesamowity. Trzeba prześć doliną
pomiędzy dwiema górami i na koniec strome podejście, które opisałem wcześniej.
Lodowiec Franza Josefa |
Następnym
miejscem tego dnia był Lodowiec Franza Josefa. Droga na niego była bardzo
malownicza, wśród górskich przełęczy i wodospadów. Było dużo łatwiej, dlatego
że podejście jest w miarę płaskie, a jedyne co mogło zniechęcić to odległość.
Dla tych mniej wprawionych w górskich wędrówkach, mogę powiedzieć że całość
widać z dosyć dużej odległości. Mimo to polecam przejście aż do końca. Na
miejscu duże zaskoczenie, wielu starszych ludzi wędruje, aż do podnóża i widać
że sprawia im to wielką radość. Niestety znowu nie można postawić nogi na
lodowcu. Słyszałem że organizowane są loty helikopterem, ale to już dla tych bardziej
zamożnych. Ja jako skromny podróżnik o ograniczonym budżecie musiałem sobie tej
przyjemności odmówić. To miejsce robi
wrażenie i nie widzę możliwości żebym nie podszedł jak najbliżej.. Majestat tej
ogromnej góry lodu to już naprawdę coś.
W tym
miejscu to nie koniec, bo szlak się nie kończy. Droga rozchodzi się na jeszcze
kilka odnóg. Jedna z nich to Peter’s Pool. Małe jeziorko dające złudzenie dwóch
kolorów. Patrząc z jednej strony wydaje się jakby czarne, z drugiej zaś jest
granatowo niebieskie. Na koniec dnia po długich wędrówkach zasłużony odpoczynek
na dzikiej plaży.
Paparoa
National Park,
to
głównie droga wzdłuż zachodniego wybrzeża. Gdyby nie czas to na każdym jej
zakręcie można by się zatrzymywać i podziwiać piękne widoki. Jedną z bardziej znanych
atrakcji tych okolic są nieczynne już kopalnie złota. Jest tu ich naprawdę
sporo i do jednej z nich postanowiłem zawitać. Okazała się prywatną własnością
pewnej rodziny, po której oprowadzał bardzo miły starszy pan. Opowiadał że ta
ziemia i kopalnia jest w ich posiadaniu od kilku pokoleń. Podczas opowiadania o
historii tego miejsca zrobił małą prezentację i powiedział że oprócz złota, na
tej ziemi znajdują się dosyć spore złoża rudy żelaza. Dostaliśmy także do
potrzymania spory kawałek złota, który jak zaznaczył oprowadzający jest wart
około 5000 dolarów. Cały teren był usiany pozostałościami po czasach świetności
tego miejsca. Stare maszyny, części do nich, wielkie koła zębate, wagoniki i
tym podobne rzeczy. Wieczór spędziłem w mieście Westport, które oprócz plaży
nie wyróżnia się niczym szczególnym.
Komary
atakują,
Nelson
Lakes National Park to usiane jeziorami i słynące z pięknych widoków miejsce.
Jedno z tych jezior zachowam w pamięci na długi czas, a może nawet na zawsze.
Przy mojej poprzedniej podróży do Nowej Zelandii, Rotoroa, bo o nim mowa
okazało się niemiłym zaskoczeniem. Dotarłem tu z myślą o spędzeniu nocy w
pięknym i niesamowitym miejscu. To pierwsze się zgadza, ale to co wydarzyło się
tutaj w dosłownie kilka minut po moim przybyciu szybko utwierdziło mnie w
przekonaniu że trzeba brać nogi za pas i uciekać. Co się stało? No cóż, jest tu
ogromne skupisko komarów. Dosłownie w kilka chwil zostałem osaczony i w
momencie kiedy zacząłem szukać środka odstraszającego było już za późno. W ciągu
10 minut na jednej z moich nóg naliczyłem 33 ukąszenia. Nie spodziewałem się że
jestem aż tak słodki dla tych małych żyjątek.
Po
latach jednak coś przyciągnęło mnie
tutaj z powrotem, a ja nauczony poprzednimi doświadczeniami odpowiednio
się przygotowałem. Przede wszystkim ubiór, chociaż była to już inna pora roku i
w okolicy było dosyć chłodno to i tak wolałem dmuchać na zimne. Nie myliłem się
i nic się nie zmieniło. Widziałem tylko
spokojnie idących chińskich turystów, żeby za chwilę zobaczyć jak biegiem
uciekają do samochodów. Nie chciałem zostawać tu dłużej, co by nie kusić losu.
Tak więc po uwiecznieniu tego miejsca na filmie i kilku zdjęciach niezwłocznie
się ewakuowałem.
Tego
dnia powróciłem także do miejsca mojej ucieczki po feralnej wyprawie nad
jezioro. Był to punkt na jednej z gór z którego rozpościerał się widok na cały
park. Cieszę się że wróciłem w te okolice i mimo tego co się wydarzyło w
przeszłości chętnie tu jeszcze wrócę.
Farewell Split i zatoka Golden Bay,
Farewell Split i zatoka Golden Bay |
Wędrówka
dała mi wiele do myślenia, jednak szybko o tym zapomniałem, a przejście na
drugą stronę cypla spotęgowało moją satysfakcję z tego dnia. Było po prostu
przepięknie z jednej, jak i z drugiej strony. Tego dnia według wskazań GPS
przeszedłem 19 kilometrów i cieszyłem się z tego wypadu mimo jakże przykrej
niespodzianki.
Nelson
i Picton,
to
znane mi już miasta. To pierwsze oprócz raczej spokojnych uliczek i katedry nie
wyróżnia się niczym szczególnym. Z poprzedniej podróży wspominam głównie
ogromną choinkę postawioną na wzniesieniu głównego deptaka. Dzisiaj jej nie
było z oczywistych względów.
Moją
uwagę przykuwa Picton, które jest jednym z głównych portów turystyczny Wyspy
Południowej. To tutaj przybijają promy z Wellington. Wspominam raczej nie samo
miasto, lecz całą zatokę Marlborough i przeprawę przez Queen Charlotte Sound.
Jest to przesmyk pomiędzy obiema wyspami ukazujący wąskie i bardzo malownicze
zatoki i kilka , a może kilkanaście wysepek. Wszystko to robi niesamowite
wrażenie i wielu pasażerów chętnie spędziłoby cały rejs na zewnętrznym
pokładzie obserwując piękne widoki.
Robin Hood i Whites Bays,
to
plaże ukryte wśród krętych górskich dróg. Są bardzo niespokojne, a wręcz o tej
porze roku niebezpieczne ze względu na bardzo wysokie fale. Szczególną uwagę
przykuwa ta druga, a to z powodu na wytworzoną przez ocean skalną bramę i fale
rozbijające się o nią z ogromną siłą. Czasami człowiek ma szalone pomysły i nie
zważając na niebezpieczeństwo chce się przekonać i przyjrzeć się czemuś z
bliska. Tak też zrobiłem i udało mi się podejść prawie pod samą bramę.
Przejście nie było łatwe, bo skały były pozalewane i dojście na to wzniesienie
wymagało kilku umiejętności wspinaczkowych. Oczywiście się opłacało, bo widok
był niesamowity, a i zdrowy rozsądek hamował mnie przed wszechobecnym
niebezpieczeństwem. Kilkukrotnie musiałem uciekać przed wodą rozpryskującą się
na wszystkie strony, ale z tej wycieczki powróciłem cały i zdrowy, a co
najważniejsze suchy.
Droga
do Murchison,
gdzie
jadąc pośrodku niczego natknąłem się na zamkniętą restaurację. Pewnie teraz
zastanawiacie się co z tego, a to że obok stał wielki samolot do przewozu
Cargo. Jako że jestem także pasjonatem lotnictwa to musiałem sobie go obejrzeć
z bliska. Ta maszyna okazała się brytyjskim samolotem transportowym Armstrong
Whitworth z lat 60-tych. Później przyjrzałem się także restauracji, a była ona
zaprojektowana i zbudowana w stylu lotniska z czasów wcześniej opisywanego
samolotu.
Górskie klimaty jak w Zakopanem. Hanmer Springs |
Nie
wiem dlaczego była zamknięta, wyglądała na opuszczoną, a szkoda. Ktoś miał
naprawdę dobry pomysł.
Podążając
wśród pól winorośli, które o tej porze roku z koloru zielonego zmieniają się na
żółty, czasami czerwony i różne odcienie brązu. Dotarłem nad jezioro Rotoiti
gdzie widok jest oczywisty, nie chcę się powtarzać, więc zostawię to tak.
Miejsce to jest uczęszczane przez wielu turystów i być może nie przykułoby
mojej uwagi, ale udało mi się zobaczyć coś wyjątkowego. Przy brzegu pływały
ogromne ryby. Nie wiem i nie znam się, wyglądały na węgorze i było ich mnóstwo.
Aż dziw że nie było tam wędkarzy, ale być może łowienie w takich miejscach jest
zabronione.
Kilkadziesiąt kilometrów od tego miejsca znajduje się miasto Murchison, a w nim mogę jedynie odpocząć i odnowić zapasy. Miejsce jak miejsce i nie będę się na nim skupiał. Następnego dnia trzeba ruszać dalej i to mam właśnie w głowie.
Maruia Falls |
Ostatni dzień w podróży,
a tak naprawdę ostatni dzień w Nowej Zelandii. Jestem w Christchurch i stąd będę ruszał w kolejny etap mojej podróży. Oczywiście nie marnuję czasu i nie mogę odmówić sobie przyjemności odwiedzenia City. Mam jeszcze sporo czasu, bo mój samolot odlatuje późnym popołudniem. Pomyślałem że odwiedzę panią, którą poznałem na początku mojej drogi po Wyspie Południowej. Udało się, a miłe spotkanie w centrum i rozmowa o wrażeniach z wyprawy dała mi wiele radości.
Christchurch, ostatnia wizyta na plaży. |
Już
wkrótce kolejny artykuł i kolejne przygody, tym razem z Australii.
Bądźcie
ze mną na moim fanpage’u
facebook.com/RememberToNeverGiveUpPiotr Dierzgowski
Zdjęcia autora
Zob. poprzedni odcinek reportażu:
NEVER GIVE UP! Nowa Zelandia: Wyspa Południowa (1)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy