Piotr Dzierzgowski w samotnej podróży. Aracoa - Wyspa Południowa NZ |
Pewnie wielu z was nie wie, ale w 2011 roku miało miejsce trzęsienie ziemi, które pogrążyło miasto w ruinie. Skutki tego widać do dzisiaj, ale powoli wstaje i zmienia się nie do poznania. Wszystko tutaj ciężko opisać, bo wygląda jakby był to gigantyczny plac budowy. To miejsce powstaje od nowa i jest spory hałas, a pamiętam kiedy to dwa lata temu panowała tu cisza. Był jeden zabytkowy tramwaj, teraz jest ich już kilka, ulice stały się jakby ciaśniejsze, bo są nowe budynki. Wszystko wydaje się inne i tylko pewne szczegóły przypominają mi że to jest to samo miasto.
Ruszam w starą zabytkową uliczkę, którą pamiętam, ale wydaje mi się jakaś skurczona. Później domyśliłem się że to przez te nowe budowle które ją okrążyły. Za nią pasaż handlowy i wyjście do głównego placu. Tu zaskoczenie, którego się nie spodziewałem. Na środku stoi przyczepa z jedzeniem, a na niej napis „Polka”. Cóż może to tylko zbieg okoliczności, ale czytam menu i pierwsze co rzuciło mi się w oczy to „pierogi”. Musiałem podejść i zagadać. Właścicielkom oczywiście okazałą się pani pochodząca oczywiście z Polski. W Chrischurch mieszka od 18 lat i opowiedziała mi kilka ciekawych historii. Była też bardzo pomocna w mojej podróży, bo zna dobrze wyspę i dała mi kilka ciekawych wskazówek gdzie warto pojechać. Pożegnaliśmy się i ruszyłem przed siebie.
Często
zdarza mi się pójść do muzeum, a że jest tu jedno z prawdziwego zdarzenia to
bez zastanowienia wszedłem. Museum of Canterbury jest ogromne i można tu
znaleźć dosłownie każdą tematykę. Od flory i fauny, po kulturę, historię I i II
Wojny Światowej, a także jedną z moich ulubionych, czyli lotnictwo. Zleciało mi
tam dobrych kilka godzin, a że zbliżały się godziny zamknięcia trzeba było
uciekać dalej. Pomyślałem jeszcze że w drodze powrotnej mam zamiar wrócić do
tego miasta i pewnie nic mi nie umknie.
Zostawiam
Christchurch z uśmiechem i nadzieją na rychły powrót.
Jadę
w góry,
tylko
że tu wszędzie są góry. Moja droga prowadzi przez miasteczko Little River. To
jakby mały skansen i otwarte muzeum ze starymi pociągami. Cóż, kilka zdjęć,
nocleg na parkingu i w drogę do francuskiego miasta Akaroa. Zaskoczyło mnie, bo
kiedyś przejeżdżałem koło tego miejsca, wtedy pomyślałem że szkoda mi czasu.
Jednak żałuję, bo było warto. Samo w sobie jest piękne, a ogromne jezioro robi
niesamowite wrażenie. Mimo że jest to miejscowość turystyczna i rzeczywiście
widać turystów to i tak jest w porządku i naprawdę warto tu przyjechać.
Miasto
za miastem, droga za drogą i ciężko opisywać każdy szczegół. Nowa Zelandia jest
tak niesamowita że aż dziwię się że to piękno skumulowało się na tak niewielkim
obszarze.
Kolejne
dni mijają, a ja nie umiem zatrzymać się nigdzie na dłużej. Jest tyle do
zobaczenia i nie chciałbym opuścić niczego. Już następnego dnia jestem w
portowym mieście Timaru, mimo że jest takie ospałe nie można tutaj narzekać na
nudę.
Odwiedzam
piękny park z wesołym miasteczkiem i oddaloną od niego o kilka kroków plażę.
Schodząc specjalnym pomostem widać ciekawie zaprojektowaną fontannę, która
przeradza się w kilkunastometrowy wodospad.
Plaże,
plaże, plaże,
w
Oamaru kręcę się po tutejszych plażach, a jest ich tutaj kilka. Pomyślałem że
jakoś nie mogę się od nich oderwać. Tak jak i góry, tak i woda daje mi radość i
odprężenie.
Zazwyczaj
podróżuję wzdłuż wybrzeża jednak tym razem czas na zmianę. Trzeba zajechać do
miejsca wyróżniającego się wśród innych. Drugie co do wielkości miasto na
wyspie południowej to Dunedin. Jak sama nazwa wskazuje ma ono korzenie
szkockie, ale także częściowo irlandzkie. Wiele tu nawiązań do tych miejsc, a
także kultury. Puby, whiskey, powiewające szkockie i irlandzkie flagi. Jest
muzeum kolejnictwa i piękny zabytkowy dworzec. Wszystko jakby z innej epoki. To
był miły spacer aż do późnego wieczora, trochę wrażeń i kilka kilometrów
przemierzonych wśród stylowych uliczek. Cieszę się że tu przyjechałem.
Od rana w drodze,
a
skoro tak to trzeba zobaczyć jak najwięcej. Na początek Portobello, z którego
tak naprawdę nie wiele pamiętam. Moją uwagę zwróciło inne miejsce. „Harington
Point” to najbardziej oddalony na północ punkt Nowej Zelandii. Piękne, bardzo
spokojne miejsce, ale myślę że tylko dlatego że jest teraz poza sezonem. Klify
i wzburzone morze, a także widoczne z daleka morskie zwierzaki wylegujące się
na plaży. Można stąd wybrać się w miejsce gdzie osiedlają się albatrosy. Nie
wiedziałem że są aż tak wielkie. W tutejszym muzeum można się wiele o nich
dowiedzieć. Gdyby pogoda była lepsza i
moje skromne fundusze pozwoliły mi na rejs to pewnie bym się zdecydował.
Szlaki
i przygoda,
to
jest to co lubię najbardziej. Pogoda wraca do normy i wreszcie natrafiłem na
miejsca, które żeby zobaczyć, trzeba będzie poświęcić trochę wysiłku. Pierwsze
z nich nie miało celu, ale chciałem przekonać się jak wygląda nowozelandzki
busz.
Kolejny
szlak był bardzo ciekawy, a ja dotarłem do Purakaunui Falls. Jest to średniej
wielkości wodospad, rozłożysty, a woda spływa z kilku miejsc. Nurt rzeki nie
jest zbyt wartki, więc wydaje się być spokojny. Oczywiście to nie prawda i
trzeba uważać. Woda kumuluje się i na końcu spływa z bardzo dużą siłą.
Purakaunui Falls |
Trzecim
miejscem był McLean Falls. Droga do niego jest trochę dłuższa i prowadziła
wzdłuż rzeki. Potrzeba około godziny żeby tam dojść, ale przyznam że się
opłacało. Było naprawdę pięknie. Wodospad rozkłada się na kilka półek, a rzeka
ma tak silny nurt że porywa wszystko co napotka po drodze. Udało mi się zrobić
kilka ciekawych zdjęć, tak więc byłem bardzo szczęśliwy i zadowolony z całego
wypadu.
Tu
początek przygody. Gdzieś tam po drodze, późnym popołudniem natrafiłem na punkt
widokowy nazwany Florence Hill. Stwierdziłem że nadszedł czas zatankować, a
nawigacja oczywiście prowadziła mnie do najbliższej stacji benzynowej. Na miejscu okazało się że jest zamknięta. Myśl, no cóż
będzie następna, ale na kolejnej też się nie udało. Tu zaświeciła mi się lampka
rezerwy i pomyślałem że może być słabo, bo do kolejnej jest około 50
kilometrów. Co zrobić, jadę i co się okazuje, stacji nie ma?! Do najbliższego
większego miasta mam ponad 60 kilometrów, więc co robić? Jadę, bo i tak nie mam
wyjścia. Tego wieczoru prowadziłem najspokojniej jak tylko umiem. Tak, pobiłem
rekord oszczędnej jazdy, a na rezerwie przejechałem 113 kilometrów i sam nie wiem
jak to możliwe. Później okazało się że tego dnia było święto „Anzac Day” i
sklepy, a także część stacji benzynowych są zamknięte. Cóż, chcąc nie chcąc
dotarłem do Invercargill i tu mogłem odetchnąć.
Południowy
szlak,
do
którego zalicza się miasto Invercargill. O poranku postanowiłem zwiedzić trochę
to miasto.
Było
warto, bo znalazłem kilka ciekawych i historycznych miejsc. Szczególnie muzeum
dziejów mieszkańców od początku założenia osady, a także czasy I i II Wojny
Światowej. Tu także niespodzianka, żywe jaszczurki Hatteria (tuatara), które
wyglądają jak skamieliny.
Początkowo
myślałem że nie są prawdziwe. W ogóle się nie ruszały, ale po chwili
dostrzegłem że jednak tak nie jest.
Bluff |
Bardzo
nie lubię marnować czasu i odpuszczam sobie miasto, a jako że niedaleko
znajduje się kolejny punkt na mojej mapie to ruszam od razu. Po drodze Bluff i
wreszcie Stirling Point, najbardziej oddalone na południe miejsce na Wyspie
Południowej. Oprócz pięknych widoków, oferuje ciekawy szlak pieszy, ciągnący
się przez dobrych kilkanaście kilometrów. Jako że było już trochę późno,
wybrałem inną opcję. Odbiłem w jedną z odnóg i wszedłem na Glory Track. Miał on
około 3 kilometrów, ale 90 procent drogi to stroma góra. Tu kondycja trochę
mnie zawiodła, ale ja się nie poddaję. Na końcu drogi zaskoczenie, bunkry,
stanowiska strzelnicze i punkt obserwacyjny z czasów II Wojny Światowej.
Kiedy
wróciłem do Stirling Point czułem się jakbym przeszedł co najmniej dwa razy
tyle.
Ogólnie
udało się, a ja miałem miły i emocjonujący dzień. Uwieńczeniem był piękny
zachód słońca.
mam
sentyment do pewnych miejsc, a i tym razem musiałem gdzieś wrócić. Trafiłem po
raz drugi na Monkey Island Beach, to bardzo niezwykła plaża. Kiedy jest odpływ,
można zupełnie spokojnie przejść na małą wysepkę leżącą nieopodal. Niestety
traf chciał i tym razem się nie udało. Był przypływ, a woda podchodziła pod sam
brzeg. Mimo wszystko bardzo się cieszę że udało się tu wrócić, a być może
następnym razem zawitam znowu na wyspę. Dodam że cała trasa prowadzi wzdłuż
wybrzeża, a plaż jest tu zatrzęsienie.
Monkey Island |
Jadę
w kierunku Te Anau, które także bardzo dobrze wspominam. Gdzieś po drodze jest
kilka historycznych miejsc. Jedno szczególne, bo konstrukcja jest dosyć spora,
a pochodzi z XIX wieku. To most Clifden, a po drugiej jego stronie park z ogromnymi drzewami. Niestety nie
widziałem nigdzie informacji i nie wiem jak się nazywają. Zrobiły na mnie
wielkie wrażenie, bo ich obwód i wysokość był nie do opisania. To nie
amerykańskie Sekwoje, ale można je do nich porównać.
Przy
okazji próżnowałem i ogarnąłem plan, a także opisałem przebytą drogę.
Te Anau |
To
oczywiście nie tak, bo nie mogłem wysiedzieć. Nie marnuję czasu, zwiedziłem
miasto i na drugi dzień ruszyłem w kierunku Doubtful Sound. Czytałem trochę o
tym miejscu, ale nie sprawdziłem że jest
tam aż tak ciężko dotrzeć. Przekonałem się o tym kiedy przejeżdżałem przez kilku
dziesięcio kilometrową szutrową drogę. Niestety dosłownie 40 kilometrów przed
celem zobaczyłem szlaban i tabliczkę „brak dostępu dla pojazdów”. Cóż pieszo
nie pójdę, tak więc trzeba było zawracać.
Nie
był to koniec tego dnia, bo na rozwidleniu dróg zobaczyłem w oddali wodę.
Okazało się że znajduje się tam wielkie jezioro. Jest ich tu wiele, ale za
każdym razem czuję się jakbym jeszcze czegoś takiego nie widział. Wracając,
gdzieś w głowie urodził mi się pomysł że zrobię coś szalonego i zarazem innego.
Wcześniej mijałem opuszczony budynek starej fabryki. Pomyślałem że fajnie
byłoby go obejrzeć od środka. Miałem myśl że być może znajdę też jakieś
artefakty z przeszłości. Drzwi były otwarte, wyglądało to jakby ktoś zostawił
to miejsce kilka lat temu tak jak stało. Na stole zobaczyłem szklanki i butelkę
po whiskey. Na półkach były książki i segregatory z dokumentami. W drugim
pomieszczeniu ciekawostka, dwa łóżka,a na nich materace. Zacząłem się
zastanawiać czy ktoś tu nie mieszka, ale nigdzie nie było żadnych śladów że
ktoś tu bywa, albo odwiedził to miejsce w ostatnich latach. Później znalazłem
przewodnik po South Island z 2015 roku, więc ktoś mógł tu być dwa lata temu.
Kolejne pomieszczenie to kuchnia, a w niej puste pootwierane szafki. Kuchenka
gazowa nie działała, ale co ciekawe z kranu dalej leciała woda. Wreszcie
przeszedłem na halę produkcyjną, a tu kompletna pustka. Kilka połamanych desek,
gruz i pozostałości po jakichś małych pomieszczeniach. Wszystkie szafki były
pootwierane i puste. Miejsce trochę smutne i przynoszące raczej strach niż przyjemność
z odkrycia. Wróciłem do pierwszego pomieszczenia i zacząłem przeglądać książki.
Były tak jakieś rysunki techniczne, instrukcja obsługi wyposażenia jachtu i
podręcznik dla zdobywających patent żeglarski. Pomyślałem w pewnym momencie że
to może stocznia, ale w środku lasu to byłoby bez sensu. Większość dokumentów
było z datami końca lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych.
Pomyślałem że już czas wracać do Te Anau i zakończyć ten dzień zasłużonym
odpoczynkiem.
Następnego
dnia jedna myśl nie dawała mi spokoju, to że nie dotarłem do celu było czymś
strasznym. Jestem uparty i chciałem dowiedzieć się jak dotrzeć do Doubtful
Sound. Okazuje się że wiele agencji turystycznych organizuje przejazdy i rejsy
w to miejsce, ale wydatek $225 to już spora przesada za jednodniowy rejs.
Droga
do Milford Sound,
jest
niesamowita. Prowadzi przez tak malownicze tereny że ciężko zdecydować w którą
stronę chciałoby się patrzeć. Ja zaplanowałem że odwiedzę kilka szlaków i nie
odpuszczę tym razem tak wielu ciekawych miejsc. Pierwsza wędrówka tego dnia to
jezioro Gunn. Piękne, ale droga do niego była bardzo prosta. Sam widok
oczywiście zapiera dech, ale to nie to. Godzinny spacer prostym szlakiem to nie
jest to czego chciałem. Około godziny później dotarłem w kolejne miejsce i tu
rozpoczyna się droga nad jezioro Howden. Tym razem to nie przelewki. Ponad dwie
godziny marszu pod górę, ale widoki przyznam piękne. Góry, lasy, wodospad i
specjalnie przygotowana trasa. Gdzie nie gdzie trzeba przeprawiać się przez
przewalone drzewa i małe strumyczki. Kiedy dotarłem nad jezioro, moim oczom
ukazało się schronisko, jednak żeby w nim zostać trzeba wcześniej zarezerwować
sobie miejsce. Ogólnie były tam pustki, ale w drodze powrotnej spotkałem kilku
wędrowców i być może zmierzali oni właśnie tam. Cała ta trasa zajęła mi około 5
godzin, tam i z powrotem. Kiedy wróciłem do samochodu to chwilę później już
spałem. Był to bardzo wyczerpujący dzień.
Milford Sound |
Poranny
mróz
zaskoczył
mnie jak nigdy. Chociaż wiem że jestem w górach to i tak pomyślałem że to
jeszcze nie pora na takie temperatury. Tego poranka zatrzymałem się w kilku
miejscach które mogły zadziwić mnie tylko widokiem. Droga tutaj przypomina mi
tą w Szwajcarskich Alpach. Nawet jej budowa jest podobna, a punkty widokowe są
dosłownie co chwilę. Przy okazji oczekiwania na przejazd tunelem można
poobserwować tutejsze papugi górskie. Ich nazwa to Kea, są bardzo psotne i
sprawiają wrażenie oswojonych. Obserwowałem jedną z nich na poprzedzającym mnie
samochodzie, gdzie próbowała rozwiązać dziobem sznurek z dachowego bagażnika.
Rozśmieszyło mnie kiedy właściciel machał ręką, a ona nic sobie z tego nie
robiła.
Wreszcie
po około 10 minutach ruszam przez tunel. Jest w nim wąsko i jest tylko jeden
pas ruchu, więc dlatego trzeba czekać. Po drugiej stronie bardzo kręta i dająca
wiele radości z jazdy droga, a dookoła oczywiście góry i niesamowicie piękne
widoki. Po około pół godziny dotarłem na parking, z którego trzeba się przejść
kawałek na przystań z której odpływają statki wycieczkowe. Mimo że moje wyprawy
są zawsze bardzo skromne to nie mogłem odmówić sobie kolejnego rejsu po zatoce.
To co można tu zobaczyć zostaje w pamięci na lata i jeżeli ktokolwiek
przyjeżdża do NZ to musi tu przyjechać. Głębokość wody w niektórych miejscach
przekracza ponad 400 metrów. Statek przepływa pod kilkoma wodospadami, a na
skałach wygrzewają się foki. Pamiętam rejs sprzed dwóch lat, kiedy kapitan
powiedział że musi umyć łódź i wpłynął pod wodospad. Śmieję się do dzisiaj z
popłochu części pasażerów, ale dwójka odważnych twardo stała kiedy woda wlewała
się na pokład. Ja niestety nie byłem na to przygotowany, więc uciekłem razem z
innymi. Rejs trwał około dwie godziny, a po nim przeszedłem się jeszcze ma
krótki spacer. W drodze powrotnej zatrzymałem się jeszcze w kilku punktach
widokowych. Ten dzień zapamiętam na bardzo długo i będę polecał każdemu rejs
Zatoką Milforda.
To
tyle, już wkrótce ostatnie sprawozdanie z podróży do Nowej Zelandii.
Obecnie
przemierzam Australię i wkrótce postaram się trochę nadrobić z opisywaniem moich
przygód. Mam nadzieję że będziecie ze mną, a także śledzicie moje poczynania na
FB .
Piotr Dzierzgowski
Zob. poprzednią relację z podróży: NEVER GIVE UP! Nowa Zelandia: Wyspa Północna
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy