Dr Roman Korban. Fot. K.Bajkowski/BumerangMedia |
Program ten miał na względzie własny ośrodek, w nim rodzimy język i możliwości krzewienia tyle kultury narodowej na ile ich było stać. Realizację tych zadań przewidywano własnym wysiłkiem i na własne konto, bez centa pomocy z zewnątrz jako, że w Australii idea wielokulturowości budziła jeszcze w społeczeństwie i władzach raczej negatywne reakcje.
Początki były tragiczne, bez języka, bez grosza, bez doświadczenia i bez przywództwa. Wszelako od najwcześniejszych dni pobytu zdawano sobie sprawę, że tu muszą rozpocząć nowe życie i założyć rodzinę, tu przyjdzie im zejść z tego padołu, a więc tu muszą zbudować oazę dla swoich dzieci – przyszłych pokoleń. W poprzednich doniesieniach, w krótkim rysie historycznym (Bumerang Polski, 12 kwietnia 2017) podaję cenny imponujący dorobek Polonii Sydnejskiej. Warto zwrócić uwagę, że omawiane obecnie problemy związane z Klubem Polskim w Ashfield, to majątek szacowany przez prezesa Borysiewicza (11.11.2016 r.) na 16 milionów, po roku „podrożał” do ok. 25 milionów dolarów, co daje sporo do myślenia.
Wspólnym zbiorowym wysiłkiem całego społeczeństwa, który trwał lata, zbierano centy i dolary, dokładano starań o werbunek nowych członków, bo dla niezależnej etnicznej organizacji tylko ich obecność, udział, wsparcie decydowało o rozwoju ośrodka. Z początkiem 2000 r. inicjatorzy budowy Klubu Polskiego w Ashfield, jak pozostali działacze, opuścili padół ziemski, lub opadli z sił z tytułu zaawansowanego wieku, i ich społeczna działalność spadła do zera. Apetyty na zarządzanie klubem wykazało znacznie młodsze pokolenie i ich idee, pomysły miały wyznaczyć dalszą drogę rozwoju.
To prawda, że sytuacja finansowa klubu pogarszała się z roku na rok, z drugiej jednak strony wartość rynkowa obiektu wzrastała, z reguły pokrywając stały deficyt. Starzy bywalcy nie bez pewnej racji stale utyskiwali na społeczne kierownictwo marząc o zarządzie zdolnym przede wszystkim do zlikwidowania deficytu. Jednak kolejne wybory przez szereg kadencji starań nie przyniosły spodziewanych rezultatów z prostej przyczyny, jakże łatwej do rozszyfrowania.
Wiadomo, że rodak, który marzy o awansie społecznym w tego rodzaju organizacji, na wyborach musi się sprzedać, zaprezentować z dodatniej strony, ujawnić swoje talenty. Przy czym mniej chodzi o polityczne poglądy lecz przydatne umiejętności dla egzystencji tej organizacji. Tymczasem nasz krajan w lokalnym narzeczu, przede wszystkim zapewnia wyborców, że jest niezłomnym patriotą, czego dowodem jest jego zaangażowanie społeczne w lokalnych organizacjach, niekiedy nie mających nic wspólnego z różnorodnym biznesem jakim jest Klub Polski. Spróbujmy bez nazwisk pokrótce zapoznać się z treścią tych prezentacji i przypatrzmy się co kandydat oferował wyborcom za poparcie jego osoby, i które z tych zalet mogą być przydatne w zarządzaniu klubem:
1) Aktywny członek Rady Duszpasterskiej, Koordynator prac remontowych w klubie.
2) Nigdy w ZMS-sie, nigdy w PZPR, troska o wychowanie dzieci w duchu obojga narodów oraz zachowanie polonijnego dziedzictwa.
3) Członek patriotycznych organizacji polonijnych. Przewodniczący Komitetu Upamiętniającego Tragedie pod Smoleńskiem.
4) Członek zespołu „Syrenka”, skarbnik klubu, który ma kluczowy wkład w poprawę finansową w 2013 r.
5) Siłą i szansą dla klubu na poprawę jego konkurencyjności jest polska odmienność kulturowa z jej tradycyjnymi obyczajami i historią promowanymi w sposób przystępny i nowoczesny.
6) Członek klubu, Weteran II wojny światowej.
7) Deklaruje swój czas i pomoc dla klubu.
8) Za priorytet uważa zorganizowanie przetargu na najlepsze rozwiązanie spalonej części klubu.
9) Doświadczenie w pracy polonijnej „Syrenka” Christmas Festiwal, 2 lata, marketing przy Pol – Art. 2003.
10) Pod jego opieką jest comiesięczne barbecue.
11) Syn jednego z założycieli klubu.
12) Specjalista od kontroli finansowej w firmach.
13) Tłumacz przysięgły, bez priorytetu.
14) Pomaga we wszystkich działalnościach klubu.
15) Sumiennie i regularnie pełni dyżury.
16) Ma czas i pragnie pomóc klubowi najlepiej jak potrafi.
17) Jeden z pierwszych założycieli Związków Zawodowych Solidarność w Szczecinku. Dysponuje czasem na rzecz klubu.
Trudno się domyśleć, które z tych haseł, zalet cnót zaintrygowały wyborców i jeszcze trudniej rozszyfrować, które z nich przydadzą się w zarządzaniu klubem o tak różnorodnych zadaniach. Czy ktoś liczył, spodziewał się, że w atmosferze bezwzględnej konkurencji, tak praktycznie przygotowany zarząd będzie w stanie udźwignąć wieloaspektowe zadania, zdobyć się na program, który przyciągnie klienta, członka, przyniesie dochód, przyczyni się do powolnego zniesienia deficytu?
Czy nie byłoby lepiej, rozsądniej zrezygnować z naiwnej idei, że społecznie to oszczędniej, patriotyczniej, zatrudnić uczciwego fachowca z praktyką finansową, mający autorytet w środowisku biznesu, umiejętność obcowania z klientem w starszym wieku, oczekującym na program związany z patriotyzmem, swojski , rozrywkowy, religijny i oczywiście usługi restauracyjne. Oddać mu w drodze wyborów grono dyrektorów dla pomocy i kontroli, i poczekać 2-3 lata na rezultaty.
Wszak obecny prezes, który się tam chyłkiem wcisnął, nie podając żadnych powodów, w trakcie ważności umowy ustnej, w brutalny sposób pozbył się restauratora, z tytułu czego na drodze sądowej sprawa dotarła do Sądu Najwyższego, którą prezes przegrał.
Haniebne postępowanie prezesa Borysiewicza polegało na tym, o czym przestrzegali adwokaci, że procesując się o kotlety i golonki, tudzież o swój honor wojskowy, naraża klub na spłatę kosztów w obu przypadkach: przegranej , co jest oczywiste, i wygranej sprawy.
W razie wygranej koszta procesu obciążyłyby budżet rodaka, restauratora handlującego w detalu kotletami i golonką, który do końca pracowitego życia nie byłby w stanie spłacić nawet połowy tej sumy, co znów powiększyłoby deficyt klubu. A gdzie dziesiątki tysięcy dolarów strat klubu z tytułu ubezpieczenia?
Bo przecież wykorzystanie całej sumy zwłaszcza na taki cel powoduje podniesienie stawki ubezpieczeniowej, o czym wie każdy właściciel posiadłości. Tymczasem prezes przedstawia to rozwiązanie jako osobisty sukces „dla dobra klubu i członków”.
Tymczasem ten proces przyniósł ogromną szkodę klubowi, przede wszystkim ośmieszył najstarszą organizację polonijną w Sydney, poderwał jej społeczny etniczny autorytet, podzielił społeczeństwo na dwie zwalczające się strony i według nieoficjalnych danych naraził klub na niepowetowaną stratę wielkości blisko 1 miliona dolarów. Zupełnie nie zrażony tym prezes, nie zważając na przepis „Conflict of interest”, do opuszczonej restauracji wprowadził własną rodzinę.
A przecież był to proces prezesa i jego posłusznego zarządu, a nie w interesie klubu. Wszak restauratorowi absolutnie nic nie zarzucano, żadnych skarg nie było ze strony klientów, wręcz przeciwnie, większość stanęła w jego obronie. Był to prywatny, osobisty proces prezesa Borysiewicza, na tle jego chorobliwej ambicji z błahych, absolutnie nieważnych społecznie powodów, które można było rozstrzygnąć po australijsku, przy małym piwie. Nadto każdy biznes wymaga taktu i cierpliwości, a skrajne chamstwo uniemożliwia porozumienie. Można było przeczekać, bowiem umowa wynajmu wygasała, wyprowadzić restauratora i wprowadzić tam własną rodzinę, która obecnie restaurację okupuje. Tymczasem Borysiewicz na podstawie hasła buńczucznego „ze mną jeszcze nikt nie wygrał”, chciał udowodnić swoje racje nawet w Sądzie Najwyższym.
Po
części miał prawo liczyć na swoją szczęśliwą gwiazdę z tej prostej przyczyny,
że brudne, odrażające metody jakie stosuje paraliżują przeciwników. Ale sprawa
się rypła, i prezesowi Borysiewiczowi zagraża katastrofalnymi skutkami.
Społeczeństwo poczuło się zbulwersowane, głęboko poniżone i będzie dochodzić
swoich racji. Nec Hercules contra plures.
W Sydney zaistniała sytuacja szczególna kiedy to w początkach 2013 r. w popularność obrastał osobnik, który zręcznie zaprezentował swoje zalety jako wzorowy żołnierz, pracownik korporacji finansowej i ten niebawem wtopił się w grono kandydatów do zarządu.
Chociaż dziś nikt nie pamięta kto protegował Borysiewicza, robił mu reklamę, popierał na funkcję prezesa, a może te osoby czują się skrępowane jego awanturniczym zachowaniem i skandalami jakie on mnoży w czasie swojej prezesury. W półwiecznej historii klubu na liście członków próżno szukać nawet emerytowanego dozorcy bankowego, a tu żołnierz, bankier we własnej osobie z rozmachem przedkładał plany rozwoju budzące nadzieję na najbliższą przyszłość. W jego słowniku pojawiły się i powtarzały w nieskończoność nowe nieznane zwroty: „Klub umierał” w znaczeniu, że on dzielny wojak Szwejk nie zważając na trudności przybył na ratunek. Jako prezes głosił: „Priorytet business”. „Nasza strategia to tylko business”. „Musimy ustabilizować sytuację finansową klubu”. „Zorientować na wzrastające dochody”. Prognozy na zysk”. „Zmniejszenie długów. „Wyjść z bagna długów”. „Klub istnieje dla dobra członków i ich gości”. „Zapewnić komfortowe pomieszczenie członkom „(chociaż nikt nie narzekał). „Zawsze całkowite poparcie dla zarządu. Itp.".
Ten prymitywny dialog ciągnął się miesiące i lata, ale o dziwo zarówno słuchaczom jak i referentowi odpowiadał. Każda drobna poprawa obwieszczana była jako nowy, dotychczas nieosiągany sukces za którym za pół lub za rok klub wyzwoli się od brzemienia długów.
W pismach wysyłanych do członków już kilkanaście miesięcy po wyborach, (m. in. 25.07.2013 r.), podpisywanych osobiście przez prezesa Borysiewicza znajdujemy pocieszające informacje, że pod jego przewodnictwem klub zmierza ku świetlanej przyszłości zaś po drodze dokłada starań o poprawę zewnętrznego wyglądu budynku. Społecznym wysiłkiem wykonano, cytuję: „przycięcie drzew, usuniecie murku na zapleczu, naprawienie kratki ściekowej, załatanie dziury w chodniku, oczyszczenie trawnika, instalacja ekranu w sali lustrzanej”, co prezes określił jako wielki sukces jego nowego zarządu.
Każdy przewrót przebiega z reguły w towarzystwie wroga. Nie musi to być koniecznie Związek Radziecki, ale powinien być ktoś, gdy jakaś strategia zawiedzie, to wiadomo kto podstawił nogę. Wybór kozła ofiarnego padł na restauratora Kameralnej S. J. Gnych, którego wraz z rodziną prezes przeznaczył na rzeź. Rzecz zdumiewająca, na tego człowieka rzucono się z zaciekłością, na którą zasługiwałby przestępca, ale nie detaliczny producent kotletów.
I tu proszę o zwrócenie uwagi na ewidencję tylko niektórych z udokumentowanych oszczerstw, pomówień i kłamstw, którymi prezes Borysiewicz hojnie obdarzał restauratora. Aż wstyd wymieniać represje wymyślone przez prezesa i jak on to zawsze podkreśla, nie tylko zatwierdzone przez zarząd, lecz często osobiście biorący udział w upokarzaniu. W ostatnim akcie prezes występował osobiście, też za zgodą zarządu, sprowadzając policję i to podczas gdy zaszczuty restaurator nigdy nie zdradzał agresywnego zachowania.
Poniżej dosłowny tekst jego przemówienia (30 września 2013 r.), w którym prezes charakteryzował współpracę klubu z restauratorem.
Prezes mówił o przyczynach konfliktu z restauracją „Kameralną” zwracając uwagę, że jej najemcy Sylwia i Jacek Gnych nigdy nie płacili za prąd, klimatyzację ani za sprzątanie, skutkiem tego klubowy profit był zero. Klub płaci miesięcznie 4-5 tys. dolarów za prąd. W ocenie prezesa restauracja z zamrażarkami i starymi lodówkami, które zużywa energii za ok. 250 dolarów tygodniowo. Prezes przypomina, że Kameralna nigdy nie podpisała umowy z klubem. Ciągle były tylko rozmowy, ale jakoś nigdy nie doszło do zgody. Trzy kolejne zarządy negocjowały bezskutecznie. (Kłamstwo: Kameralna działała od Sylwestra 2011 r. do września 2013 r. kiedy to zablokowano jej w asyście policji wstęp do wynajmowanego lokalu. Razem około 20 miesięcy, w których nie mieszczą się 3 zarządy). Nowy zarząd próbował przez 5 miesięcy, aż doszedł do wniosku, że nie dojdzie do porozumienia, i że funkcjonujący biznes jest nieopłacalny dla klubu. Podawał konkretne przykłady niedogadania się z restauracją, czego efektem była utrata klienteli. Kiedy zgłosiła się grupa młodych, którzy chcieli mieć po meczu BBQ w Cocktail Bar, gdy po zapłaceniu wstępu 20 dolarów mieli zapłacić 7 dolarów za 1 kiełbaskę, 3 dolary za placka i 2 dolary za pieroga – odwrócili się na pięcie. W połowie lipca grupa Polaków chciała urządzić bal urodzinowy, ale jak usłyszeli cenę – odeszli. Niedzielne obiady, na które tradycyjnie po kościele przychodzi stała klientela, były w Kameralnej za drogie. Jakiego seniora czy studenta stać na to, żeby zapłacić 25 dolarów za sznycla? Niektórzy seniorzy narzekali, że porcje są za duże, prosili o pół porcji, ale takiej opcji w restauracji nie było, mówił prezes. I tak co tydzień przybywały po 3-4 skargi. Było dla nas szokiem, że klienci uciekali od nas do RSL, a nawet do Klubu Polskiego w Bankstown. A w naszym klubie pustki: bar nie pracuje, maszyny też nie.
Podobnie miała się sprawa z Balem Świętojańskim. Miał być wstęp po 35 dolarów, Kameralna oferowała 3- daniowy obiad za 32 dolary. Wychodziło na to, że klub miał pracować na restauracje. W tej sytuacji klub postanowił zorganizować bal własnymi siłami. Obyło się nie bez przeszkód. Klubowe naczynia były w restauracji pod kluczem, trzeba więc było pojechać do wypożyczalni i zapłacić 350 dolarów.
Po tylu próbach dojścia do porozumienia zrozumieliśmy, że mamy do czynienia z partnerem, który tym razem przekroczył czerwoną linię. Zarząd zbierał się aż 2 razy, żeby podjąć decyzję. Z ciężkim sercem i lękiem przed trudnościami podjęliśmy decyzje. To nie była łatwa decyzja, ale musieliśmy dać Kameralnej wymówienie, bo ten klub umierał! Jakbyśmy nie zadziałali, to chyba w listopadzie oddawalibyśmy klucze do banku.
Umowa była ustna, ale sąd uznał jako obowiązująca.
A) Kameralna nigdy nie podpisywała umowy z klubem. To wina klubu, należało dążyć do tego w drodze administracyjnej, a nie z banalnych powodów terroryzować go policją.
B) Pretensje, argumenty, czy cały kotlet, czy pół, kiełbaska, placek, po jednej stronie, a po drugiej koszta w wysokości około 1 miliona klubowych dolarów, czy to są stosowne proporcje i powód do prowadzenia takiej wojny w Sądzie Najwyższym?
C) W opinii prezesa co tydzień przybywały 3-4 skargi, restauratorowi groziła ruina i długi. Kłamstwo, jeśli to prawda, to Gnychowie nie walczyliby tak zaciekle o dalszy wynajem pomieszczenia w klubie.
D) Brutalna presja jaką wywierał prezes i zarząd na restauratora, stała się dla niego nie do zniesienia. Policja (którą wzywał prezes) widząc, że jest terroryzowany poradziła mu wnieść sprawę do sądu.
F) Jest to pierwszy udokumentowany przykład podlutkich kłamstw prezesa, który zarząd autoryzuje, a naiwni biorą je za dobrą monetę.
Sytuacja ta przypomina Folwark zwierzęcy Georga Orwella.
Jest to powieść alegoryczna angielskiego pisarza, w której ludzkie charaktery, działania, reakcję na pewną sytuację w słowniku literackim są porównywalne do świata zwierzęcego. Opisuje ona farmę, której zwierzęta zbuntowały się na ludzi, którzy się nimi zajmują i same urządzają swoje życie. Zmianom ton nadaje dobry mówca knur Majora, który w nowym systemie dla pomyślnej przyszłości gromady obiecuje powiększenie produkcji co podniesie znacznie poziom życiowy, dalej obiecuje w życiu społecznym równe prawa wszystkich osobników. Program ten zwierzęta zapisują na drewnianych ścianach swoich pomieszczeń, przyrzekając, że te zalecenia będą dla nich drogowskazem w życiu, nie zdając sobie sprawy, że przez swego Führera zostały zaklasyfikowane na listy białe i czarne, co nie wróży to równouprawnienia.
Jednak od początku tej rewolucji idylla nie zdaje egzaminu, bo knur Napoleon władzę zdobywa systemem nacisku i bezprawia wmawiając swojej trzodzie, że robi to dla pomyślnej ich przyszłości. Tu autor wymienia wiele gatunków zwierząt, ich rolę, odwołując się również do owiec mimo, że uznaje je za najgłupszą część społeczeństwa zwierzęcego na folwarku przyjmującą wszystko co im się mówi. Jej założenia, hasła, przenośnie brzmią niczym ostrzeżenie dla szeregu nacji, grup społecznych, etnicznych o ciągotach totalitarnych. Ślady tych nastrojów są spotykane niekiedy w środowiskach, gdzie agresywne jednostki, dla własnej korzyści, w drodze nacisku, manipulacji, chcąc uzyskać zgodę ogółu na zawiadywanie bez ograniczeń majątkiem wielu wcześniejszych pokoleń. Przykładem jest Klub Polski w Ashfield, gdzie pozbawiony skrupułów prezes Borysiewicz wraz z deweloperami chce zawładnąć klubem przy ul. 73 Norton St.
Siedziba Klubu Polskiego w Ashfield prawdopodobnie jest zbudowana z tylu cegieł, ile osób przez wczesne powojenne lata zabiegało o zebranie funduszy, dbało o jego utrzymanie, program, który jednoczył wychodźstwo, bawił to pokolenie, tu obchodzono urodziny, najstarszych odchodzących w zaświaty opłakiwano.
Wszystko dla utrzymania polskości na tej ziemi z myślą, głęboką troską, że ośrodek ten będzie służył następnym pokoleniom. Cała ta najwcześniejsza generacja leży w grobie. Odeszła w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku na wojnie wobec ojczyzny, własnej rodziny, grupy etnicznej i klubu, któremu służyła przez długie lata.
Obecne pokolenie znajdujące się w zarządzie, ochotnie ustawiło się w kolejce na funkcje dyrektorów, Borysewicz na prezesa.
W swych wywiadach prezes skromnie dawał do zrozumienia, że może poprzednie zarządy tez próbowały poprawić sytuacje, ale brak doświadczenia w biznesie i brak polotu uniemożliwiały posunąć się do przodu (wrzesień 2013 r.)
Mówiąc zaś o swojej działalności w początkowym okresie nawet małe osiągnięcia zawsze propagował z wielkim entuzjazmem: „tu się chce radośnie krzyknąć, „fantastyczny wynik”, „zwiększone obroty i agresywne pilnowanie wydatków”.
Prezes z entuzjazmem publikował inicjatywę Eleonory Paton zwaną „niedziela z pierogami” (zresztą praktykowaną w Kameralnej). Ponoć ogłoszenie przeczytało 1800 osób, danie zamówiło ok. 100 klientów, ale ponieważ nawet dobry dochód nie wystarczył na zapłacenie raty za długi, prezes pożyczył z banku ponoć trzeci milion dolarów. W podobnym stylu utrzymywane są inne informacje dotyczące operacji finansowych klubu, ale próżno szukać w nich jakiejś cyfry, konkretnych danych. Tymczasem uchwała Zarządu Klubu z roku 2002-2003 zobowiązuje, do wywieszania miesięcznych sprawozdań w gablocie z ogłoszeniami, dla wiadomości członków.
We wszystkich jego wystąpieniach widnieją bufoniaste hasła „biznes, strategia, dochody”, gloryfikował małe, za małe osiągnięcia dla rozwiązania tragicznej sytuacji klubu, zaś jak to sam nazywał „bagno długów” wypełniał bankowymi pożyczkami zamiast „środkami zorientowanymi na własne dochody” – jak to sam określał.
O arogancji tych poczynań świadczą horrendalne pożyczki, które pobierał od początku swego panowania, płacił niektóre zobowiązania i chwalił się, że te szkodliwe wynaturzenia organizacyjne, to sukces jego nieomylnej myśli finansowej. I jak zawsze nadmienia, robi to przy „poparciu zarządu i dla dobra klubu i jego członków”.
Ale czyj klub pomawiał głośno, że „umierał, tonął w bagnie długów” i oskarżał o inne nieprawidłowości, czy w jego zarządzie nie było sprawców niedołęstwa tej instytucji? Wszak Małgorzata Kwiatkowska zasiadała 4 razy w zarządzie klubu, a 2007 r. nawet była prezesem. Jej mąż Bolesław pełnił funkcję dyrektora. Ryszard Geras, bodajże więcej lat pełnił funkcję skarbnika, zaś obecnie żona jako członek zarządu przepytuje osoby podejrzane o nielojalność wobec prezesa Borysiewicza. W tym kręgu można spotkać tam też innych prominentów zauroczonych arogancją prezesa.
Szereg osób z zarządu i z dalszych kręgów nie reagowało na kult jednostki, gloryfikowanie własnych, wątpliwych osiągnięć, akceptowało obecność ochrony, policji, mimo, że atmosfera zebrań nigdy nie groziła wybuchem. W swej działalności prezes akceptował kandydatów tylko z „białej listy”, zaś wnioski o przyjęcie podpisane przez osoby z „czarnej listy” były dyskryminowane lub ograniczane.
Prezes kłamał mówiąc, że list nie było, wszelako ich istnienie potwierdza wiele osób w skargach ustnie i na piśmie.
Ostatnio prezes okłamywał otoczenie, że żadnych ograniczeń nie stosuje w przyjmowaniu kandydatów na członków, że tylko 15 z nich zakwestionowano, z czego jednej osobie wybaczono i dostała legitymację.
Dowodem tego, że to nie 15, lecz 200 osób znalazło się pod lupą prezesa, było tylu niewpuszczonych demonstrantów (a nie rebeliantów) do klubu pilnowanych przez „ochronę”, policję na wniosek prezesa i akceptacji zarządu.
Piekarnia w Klubie Polskim w Ashfield
Piekarnia w Klubie Polskim w Ashfield
Jak się planuje inwestycję, zwłaszcza dochodową, to pierwszym krokiem jest analiza rynku. A więc czy w okolicy są podobne zakłady, czy wokół zamieszkuje środowisko zainteresowane naszą usługą, i czy będziemy w stanie zaspokoić gusta i wymagania naszego klienta.
Prezes ze swoim światłym zarządem działającym niczym podziemna tajna organizacja, takie detale ignoruje, bo on chce posadzić wierzbę, a na gruszkach mu nie zależy. Prezes ma dwa projekty i jeden wzniosły cel. Zawładnąć majątkiem społecznym do czego już nieoficjalnie doprowadził i uzyskać upoważnienie do całkowitego osobistego dysponowania tym majątkiem bez żadnej kontroli społecznej.
W ramach tego kryminalnego pomysłu cel ten podzielił na dwa etapy: Pierwszy to sprzedanie tymczasem części majątku klubowego i z milionami w kieszeni rozpocząć realizację drugiego etapu, bo stawka jest wysoka, sięga 25 milionów dolarów. O drugim celu poniżej, tymczasem rzućmy nieco światła na wstępne działania. Jak dotychczas prezes długo i usilnie opierał się na swoich wyborczych hasłach opartych na kłamstwach, mianowicie: „Nasz priorytet, strategia, to tylko biznes. Wyjść z bagna długów. Zorientować na wzrastające dochody”. W oparciu o te hasła na przełomie lat 2016-17 prezes wraz ze swoim zarządem, w tajemnicy przed członkami i społeczeństwem roztrwonił drobną sumkę ok. 2 milionów dolarów, a kiedy na zebraniu zapytano go czy milion dolarów na sąd zapłacił z własnej kieszeni czy otrzymał od dewelopera, w rozpaczy wykrzyknął „nie ze swoich ani od dewelopera i nie pytajcie bo więcej nie powiem”. Jest to powiedzenie, które używa wiele razy jako dymną zasłonę.
Na tej drodze prezes zabiega usilnie o upoważnienie na tymczasem, częściową sprzedaż majątku, ale mimo, że zdeptał obcasami opozycję w zarządzie doszczętnie, nawet swoi mają wątpliwości, czy to słuszna droga, więc trzeba im zaproponować lizaki. W tym temacie ma dwa projekty: jeden związany z częścią obecnej siedziby, drugi niebotyczny, pogmatwany, chyba celowo, żeby był jak najmniej zrozumiały. Zresztą obie propozycje są pomazane wprost w ubliżającym kłamstwie, obliczonym na skrajną głupotę odbiorców.
Oto ponoć w trosce o komfort starszych wiekiem członków, którzy mają problemy z wejściem po schodach na I piętro do klubu 73 North St., tudzież matek z pociechami na wózkach dziecięcych (czyżby na piwo?) dobrotliwy prezes, wszak za zgodą zarządu co zawsze podkreśla, zapewnia, że zainstaluje im windę. Ile starszych osób ma aż takie kłopoty z wejściem na I piętro, wspomnianych matek z wózkami, nikt nie zbadał, bo to jest ta metoda robienia w konia. Bo dla kilku osób można zastosować metodę kolejową. Zainteresowany dzwoni, uzgadnia i wpada w ramiona „dyżurnego ochroniarza”, który nie tylko pomoże, lecz zadba o bezpieczeństwo prezesa oraz Eleonory Paton wrażliwą na problemy związane z bezpieczeństwem. Rozwiązanie kosztuje grosze a winda dziesiątki tysięcy dolarów, nadto z windą są inne kłopoty.
O gatunku obskurnego kłamstwa świadczą inne dowody. Na tych samych stronach, na których jest reklama windy (11 listopad 2016 r. i 3 marca 2017 r.) prezes boleje nad stanem budynku Klubu Polskiego w Ashfield, który po 50 letniej służbie wymaga remontu.
Zwraca uwagę na konieczność naprawienia rozsypującego się na budynku betonu, rdzewienia uzbrojenia, tudzież innych urządzeń koniecznych w budynkach publicznych. Zapewnia z przejęciem, że na dachu (przecieka od 2003 r.) tej starej zmurszałej posesji, za poparcie jego osoby i próby sprzedaży majątku, zbuduje taras i bar i kuriozalny pomysł, na parterze kawiarnię i piekarnię! (Protokół z dnia 14 maja 2017 r. str. 9 pkt 4). I to w dzielnicy, gdzie restauracje, kawiarnie i chińskie piekarenki przylegają do siebie jedna do drugiej.
Dalej chce zainteresować idiotycznym pomysłem muzeum, uruchomienie którego pociąga za sobą koszta sięgające miliony i to w prowincjonalnej dzielnicy Ashfield, w której nigdy nie zatrzymuje się autobus z turystami, chyba po benzynę. Zresztą ze statystyk wynika, że setki tysiące turystów zagranicznych i krajowych, światowej klasy muzea sydnejskie odwiedza bardzo rzadko.
W tych górnolotnych planach prezesa widnieje jeszcze uruchomienie przedszkola w Klubie Polskim oraz siłowni-fitness centre. Borysiewiczowi to nie przeszkadza, że na Esplanade Street, w odległości 1 kilometra od klubu od lat funkcjonuje duży tego typu zakład z liczną klientelą. Koszty takich rozrzutnych i irracjonalnych pomysłów sięgają milionów dolarów.
Siedziba Klubu Polskiego jest zbudowana z tylu cegieł, ile osób przez wczesne powojenne lata zabiegało o zebranie funduszy na ten cel, dbało o jego utrzymanie, program, który jednoczył wychodźstwo, bawił to pokolenie, odchodzących w zaświaty opłakiwał.
Wszystko to dla utrzymania polskości na tej ziemi, z myślą, głęboką troską, że ośrodek ten będzie służył następnym pokoleniom. Cała ta najwcześniejsza generacja leży w grobie. Odeszła w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku na wojnie wobec ojczyzny, własnej rodziny, grupy etnicznej.
Obecne pokolenie pod batutą prezesa Borysiewicza wślizgnęło się do klubu i jak widać z jego polityki z obłędną myślą, nie żeby kontynuować działalność na starych zasadach, lecz zniszczyć ten ośrodek, a na jego zgliszczach zbudować nową siedzibę, a po drodze realizować własne prywatne cele. U progu tych zabiegów w głowie prezesa okociła się myśl, żeby przedstawić siebie na tle większej liczby talentów i zalet, którymi dysponuje. Robił więc sobie reklamę australijskiego wojaka w stopniu oficera zapewniając, że przyniesie najlepsze wartości, którymi obdarzy członków i wykorzysta w organizacji.
Tymczasem w klubie posługuje się niziutką kulturą kaprala z okresu kiedy ten podoficer łamie charaktery rekrutów przystosowując ich do podporządkowania się szorstkiej dyscyplinie wojskowej. Po okresie kokietowania członków zaaplikował społecznej organizacji, raczej emeryckiej, brutalną dyscyplinę, siebie kreując na Führera, którego autorytet umacniać miała Konstytucja Klubowa.
To znaczy, że im częściej podejmował swe haniebne decyzje, tym bardziej powoływał się na Konstytucję Klubową, a pieczętował to zdaniem, że zawsze tylko za zgodą zarządu i z korzyścią dla klubu i członków, co mu w najbliższej przyszłości umożliwi kąsek odpowiedzialności przerzucić na swoją rządzącą ekipę.
Ten porządek prawny popiera znawca prawa międzynarodowego, kierownik Klubu L. Romanowski, opatrują go naukową nazwą – dyscyplina Korporacji.
Społeczny, etniczny klub pod jurysdykcją prawną Korporacji. Fajnie.
Przykładem tego są obłąkane plany sprzedaży klubu, z którymi nie zgadza się nie tylko znaczna liczba członków, lecz również nie akceptuje szeroka rzesza społeczna, z którymi prezes walczy, niczym chicagowski Al. Capone. Na tej wojnie prezes bez pardonu stosuje sposoby stojące w kolizji z Klubową Konstytucją, a nawet australijską tradycją prawa cywilnego, co pozbawiona lidera opozycja dotychczas tolerowała.
W tej wojnie prezes bez skrępowania, oficjalnie po raz pierwszy w historii diaspory podzielił społeczeństwo na dwie grupy: na posłuszne, zachwycone swym wodzem stado, na którym bez reszty może polegać i umieścił je na tzw. „białej liście”. Podejrzanych o nieprawomocne myślenie w sprawach społecznych, bez jego wiedzy, czy w ogóle myślenie, prezes uznał za akty umniejszające jego władzę, polecił umieścić te osoby na „czarnej liście” i z energią zabrał się do ich dyskryminacji.
Oprócz osób wcześniej wymienionych, nagle w oczach prezesa, jedna z najbardziej zasłużonych rodzin, państwo Łackowie, znanych, powszechnie szanowanych, zgoła przez pół wieku pracujących społecznie okazała się w klubie „persona non grata”. Borysiewicz podejrzewał, że działa na szkodę klubu, to znaczy nie po jego myśli.
Wyrzucono z klubu J. Nawrockiego, zasłużonego działacza harcerskiego w kraju, w Sydney przez lata patronował naszym młodym tenisistom. Nie był, ani na „linii ani na bazie„ prezesa.
W. Jagoszewski, na pamięć zna Konstytucje Klubową, tudzież inne przepisy, paragrafy, jednak miał odwagę nie podzielać wszystkich „złotych idei” prezesa - out.
J. Maciejak, kawaler „Złotego Krzyża Zasługi”- odznaczenie rangi państwowej, podpierał ścianę budynku, nie wpuszczono go do klubu.
M. Wykrota w młodości zawodnik I ligowy, vice attache olimpijski Sydney 2000, kontraktor budowlany znający rynek, ale nikt nigdy nie zapytał go o poradę, też nie został wpuszczony.
Z listy znieważonych można wymienić ok. 200 osób.
W ostatnim piśmie z dnia 14 maja br. czytamy ogłoszenie o balu na 50-lecie Klubu określanego przez niektórych jako stypa na grobach budowniczych klubu. Przecież prezes osobiście dąży do sprzedaży klubu, nadto wraz z zarządem znajduje się pod lupą Sądu Najwyższego, protestu znacznej liczby społeczeństwa i wrzenia polonijnych mediów chcących ratować klub, toteż tego rodzaju obchody wypada celebrować po finalnych decyzjach sądowych.
Str. 9 pkt. 1 Po raz setny napotykamy groźbę zainicjowania starań o zwiększeniu obrotów klubu. Celowi temu ma służyć rewelacyjne odkrycie z pierogami, którego dokonała Eleonora Paton. Z treścią jej reklamy tego produktu zapoznało się ponoć 1800 osób, około 100 osób wzięło udział w uczcie, i ponoć dystrybucja tego dania może przynieść ogromne dochody. W tej sytuacji warto powołać do życia stałą „Pierogarnię” – korporacje im. Eleonory Paton. Dodać należy, że ta zaskakująca impreza stosowana była również w Kameralnej, gdzie nie zyskała aż takiej rewelacyjnej oceny. W podobnym stylu utrzymywane są inne sprawozdania, wszystkie w tonie zachwytu, natomiast rzadko napotyka się konkretne dane finansowe.
W swych wywodach prezes wspomina o przykładach małych klubów włoska Apia, hiszpański w centrum miasta, niemiecki Luddendali, które nie wytrzymały rywalizacji rynkowej i zostały zlikwidowane. O dziwo nie wspomina o jeszcze mniejszych polskich klubach w Bankstown, piłkarski w Plumpton, które też były w tarapatach finansowych, nie mniej bez skandali, bez policji, przestawiły się na stosowną działalność. Godnego przykładu dostarcza żydowska diaspora, która zlikwidowała świetną drużynę piłkarską jak przestała zarabiać na siebie. Po sprzedaży majątku w centrum miasta otwarto duże, światowej klasy muzeum, którego reklama znajduje się we wszystkich sydneyskich przewodnikach.
Szczególnej treści majstersztyk znajdujemy w wywodach dotyczących rozbudowy klubu, które nie zostały uproszczone, dostosowane do realiów, lecz zostały wzbogacone o elementy sprawiające wrażenie, że propaguje je człowiek, którego prześladują chorobliwe myśli dla ludzi o wypłowiałych umysłach.
Jak można popierać i podpierać osobnika, który dopuszcza się największego przestępstwa społecznego wobec naszej diaspory. Podzielił społeczeństwo, zadeptał i dyskryminuje jawnie opozycję, deklaruje obietnice, z których żadną miarą nie jest w stanie się wywiązać, zresztą wcale nie ma tego zamiaru.
Pogratulować, zwłaszcza ww. byłym dyrektorom, którzy wcześniej przez lata zasiadali w kolejnych zarządach, z których powinni wynieść pewne doświadczenie, popierających litanię irracjonalnych kłamstw prezesa, w celu oszustwa naszej grupy społecznej.
Pogratulować najmłodszym członkom obecnego zarządu, którzy zamiast poszanowania naszej rodzimej diaspory, nauczono z banalnych powodów na wniosek swego wodza ideowego – prezesa, głosować na powołanie „ochrony” i policji w celu stłumienia pokojowego głosu opozycji.
Pogratulować prezesowi za społeczne wynaturzenia, których dopuścił się podczas swego urzędowania opartych na kłamstwach, kłamstwach, kłamstwach, tolerowanych przez szereg członków nie mających doświadczenia w interpretacji, w lawinie zagmatwanych przepisów.
Zdumienie budzi kompletne wyrzeczenie się w tej ideologii apeli, odwoływania się w imieniu historii do uczuć patriotycznych. Zamiast tych nastrojów proponuje się patronat deweloperów, dobrych znajomych prezesa, skłonnych dbać o nasze przekonania i finanse, bardziej niż o firmową kasę.
Deweloper będzie dbał o interes klienta nie zwracając uwagi na własne dochody?
Obrzydzenie budzą wypowiedzi rzecznika zarządu Roberta Czernkowskiego (...) , którego stać li tylko na szkalowanie, opluwanie bliźnich. Chodzi tu o plugawe zniewagi skierowane przeciwko emigracji solidarnościowej.
Polacy nie mają sumienia do innych Polaków. Powinni się wstydzić. Ja się śmieję z tych ludzi. Szydzę z Ciebie i śmieję się głośno - powiedział do rodaka niezgadzającego się z jego polityką. Oto tylko niektóre opinie prezesa Polskiego Klubu w Ashfield R. Borysiewicza o Polakach.
Czy można mieć zaufanie do osobnika tego pokroju, pozbawionego szacunku do polskiej diaspory i popierać jego działania na szkodę wychodźstwa?
Dr Roman Korban
Pan Korban piętnuje to, co sam czynił. Gdy był prezesem Bałtyku Gdynia, to jego głównym celem była fuzja z Arką, a nie dobro klubu, a teraz innym coś wytykać?
OdpowiedzUsuń