Piotr Dzierzgowski podczas podróży. Whiritoa Beach, NZ |
Zob. poprzedni materiał: Wśród dzikich pastwisk i ogromnych plaż
Drugie dwa tygodnie w podróży.
W
Mitimiti spędziłem ponad 2 dni i mogę powiedzieć że w taki sposób powinno się
odpoczywać. Trochę przeszkadzały mi krowy z okolicznych pastwisk, ale cóż sama
natura. Zastanawiałem się każdego ranka czy nie wejdą mi na namiot i pewnego
dnia mało brakowało. Wyjeżdżam z tego miejsca z miłymi wspomnieniami i mimo że
jest oddalone od większej cywilizacji, pewnie jeszcze tu wrócę. Dalej trasa
prowadzi mnie do Dargaville, które miało być którymś z kolei miejscem do
odwiedzenia. Dojechałem tu wieczorem i jedyne co mogłem zrobić to szybko
zasnąć. Obudził mnie piękny wschód słońca i oczywiście musiałem wyskoczyć z
samochodu i zrobić kilka zdjęć. Chwilę później dołączył do mnie sympatyczny
starczy pan zainteresowany fotografią. Porozmawialiśmy chwilę o tym miejscu i o
życiu. Zostałem tu cały dzień i mimo że nie ma tu wiele do zobaczenia to nikt
mnie nie goni. Drobne ogarnięcie się, zakupy, wysłanie listu do mojej Karoli i
kartek do rodziny, popołudniowy spacer i już myślałem że to koniec, ale…
Usiadłem
sobie na ławce z widokiem na jezioro. To miała być zwykła kolacja, ale jednak
nie. Kilka metrów nieopodal mnie siedziała samotna dziewczyna popijająca coś
ukradkiem i rozglądająca się dookoła. Nie zdziwiło mnie to bardzo, ale robiłem
swoje i raczej nie nawiązywałem kontaktu. Cóż chyba przyciągam ludzi z
problemami życiowymi. Chyba muszę wyglądać sympatycznie skoro wszyscy do mnie tak
lgną. Oczywiście odezwała się do mnie i zaczęliśmy rozmawiać. Opowiedziała mi
chyba wszystko o sobie, o swojej rodzinie, dzieciach, itp. Wiem chcielibyście
się dowiedzieć więcej, ale ja nie mogę mówić o szczegółach i chociaż jej nie
znam to zaufała mi i zachowam to dla siebie. Tego dnia zasnąłem dosyć szybko i
obudziłem się z myślą że nie sprawdziłem planu. Co się okazało, przegapiłem
trzy miejsca. Pomyślałem że szkoda i podjąłem szybko decyzję że wrócę się ten
kawałek na północ.
plaża
do której trzeba naprawdę iść spory kawałek, ale się opłaca. Jest bardzo dzika
i można tu zobaczyć pozostałości tego co wyrzuciło morze. Są to głównie
wyschnięte drzewa, wodorosty i muszle. Wygląda jakby nikt nigdy tu nie był, a
ja poczułem się jak odkrywca. Dalej po drodze było Opononi i ogromne jezioro z
pomostem i łódkami spokojnie bujającymi się na wietrze. Dzieciaki bawiły się
skacząc do wody, a pogoda tego dnia była naprawdę piękna. Później miasteczko
Rewene i co się okazuje, już tu byłem. Płynie tu prom, a widoków z niego nigdy
nie zapomnę. Jest po prosu niesamowity, ale tym razem jednak sobie odpuszczę.
Pomyślałem że zwiedzę sobie miasteczko i przejdę się brzegiem jeziora. W drodze
powrotnej zatrzymałem się w miejscu zwanym Tane Mahuta. Znajduje się w środku
buszu, gdzie rosną olbrzymie drzewa Kauri i można się przejść specjalnie
przygotowanym szlakiem pokazującym ich majestat. Tego wieczoru chociaż nie
planowałem to wróciłem do Dargaville i szybko ogarnął mnie błogi sen.
Odpoczynek,
hmm,
może już z tym przesadzam, ale jednak czasami jest potrzebny. Postanowiłem
spędzić trochę czasu w Fort Albert. Długo to nie trwało, bo nie lubię marnować
czasu i trzy czwarte dnia wystarczyło. Jest tu ciekawe jezioro które w ciągu
dnia dosłownie znika i odsłania drogę, a wieczorem ją zalewa. Gdyby nie pomost,
chyba bym o tym nie wiedział. Tak to działa, przypływy i odpływy, każdy z was
wie o co chodzi. Następnego ranka pada deszcz, a ja żeby przed nim uciec
kieruję się na South Head, gdzie wśród ogrodzonych pastwisk znajduje się plaża,
na którą żeby dotrzeć trzeba iść dosyć stromą ścieżką. Nie jest to daleko, a
wysiłek się opłaca.
i
żeby dojechać na południowy kraniec wyspy muszę się przebić przez to miasto.
Może to i dobrze, bo chciałem załatwić kilka spraw, a poruszanie tutaj nie jest
zbyt proste. Spędziłem tu prawie cały dzień, ale wieczorem udało mi się uciec
od zgiełku do Kawakawa Bay. To miejsce ciężko opisać, trzeba je zobaczyć.
Bajeczne trasy biegnące wzdłuż wybrzeża, zatoczki i małe wysepki. Stąd kieruję
się do Coromandel, a że jest to kawałek drogi, nie mogłem sobie odpuścić Hot
Water Beach. Ta plaża jest inna niż
wszystkie. Ludzie przychodzą z łopatkami i kopią baseny w piasku, a później delektują
się przypływem ciepłych fal. Zobaczyłem też chyba najbardziej niesamowity i
najpiękniejszy wschód słońca. Wśród wystających z pisku kamieni i usianego
skałami wybrzeża. Ten poranek dobrze nastawił mnie na kolejny dzień.
Coromandel
to wzgórza wprost jak z Władcy Pierścieni i Hobbita.
Nie
wiem czy sceny z filmu były kręcone
właśnie tutaj, ale to miejsce bardzo je przypomina. Całe miasto znajduje się w
dolinie na którą widok rozpościera się z pobliskich gór. O tymi miejscu mówili
mi moi znajomi z Auckland i jest naprawdę warte odwiedzenia. Miasta nie są
raczej moim celem, więc wpadłem tu na chwilkę. Ruszam ku bardziej odległym i
dzikim miejscom. Jak najbardziej się udało i
dotarłem do Port Jackson. To dopiero coś, bo żeby tu dojechać trzeba
przebyć ponad 60 kilometrów nieutwardzoną drogą. Zobaczyłem to czego chciałem,
prawdziwe drogi biegnące wzdłuż oceanu, klify i przepaść na każdym zakręcie. Tu
dopiero skacze adrenalina, a jeżeli ktoś z was chciałby się tu wybrać to musi
mieć trochę doświadczenia w prowadzeniu samochodu. Tak naprawdę to chciałem
okrążyć cały półwysep i dotrzeć do Kennedy Bay, ale kilka kilometrów za Port
Jackson droga była zalana wodą i dosyć grząska, co niestety przeszkodziło
mojemu małemu Demio w bezpiecznym przejeździe. Spotkałem nawet człowieka, który
chciał mi pomóc przeprawić się przez rwący strumyk, ale kiedy zapytałem go czy
jest więcej takich niespodzianek na drodze to niestety powiedział że tak. Cóż
trzeba było wracać i szukać innej drogi, ale nie żałuję, tu wszędzie znajdę coś
ciekawego.
Opito Bay,
to
miejsce bardzo spokojne, ale myślę że to tylko przez to że sezon pomału się
kończy. Nie było tu zbyt wielu ludzi, a plażą była dosłownie pusta. Tego dnia
mimo słońca było dosyć chłodno i raczej niewiele osób zdecydowałoby się na
kąpiel w oceanie, a jednak. Nie byłem to ja, ale zobaczyłem prawdziwie szaloną
osobę. Młoda kobieta, która wbiegła dosłownie w chłodną toń oceanu i jakby
nigdy nic pływała sobie wśród ogromnych fal. Mój kolega Steve powiedziałby tak…
„MAD!!!”
Po całym dniu na plaży i lekkim odpoczynku, pomyślałem że nie na na co czekać i znajdę coś ciekawego. Jak to zwykle bywa w drodze zastała mnie noc, a gdzie ją najlepiej spędzić? Oczywiście że na kolejnej plaży. Kiedy dotarłem do Whiritoa Beach nie było widać praktycznie nic. Zatrzymałem się przy klubie surfingowym i chwilę później zasnąłem. Rano jakby z zegarkiem obudziłem się przed wschodem słońca, a że lubię spacery po plaży to nie mogłem sobie tego odmówić. Idąc brzegiem dotarłem w ciekawe miejsce, gdzie fale rozbijały się o skały i gdzieniegdzie widać było małe szczeliny do których wpływała woda. Zobaczyłem coś niesamowitego, ktoś bardzo się postarał, bo na skałach wyryte były imiona, aż musiałem sprawdzić i okazało się że to nie piasek. Ktoś jakby dłutem wykuł to wszystko w skale. Około południa dotarłem do miasta Tauranga. Jak dla mnie nie ma tam nic ciekawego, ale jako że znalazło się na mojej drodze to musiałem je zobaczyć i przy okazji uzupełnić zapasy.
Ciąg
dalszy dnia w Rotorua
Zbliżają
się święta Wielkanocne i musi być co do tego stosowna atmosfera. Zapytacie
dlaczego, a to dlatego że znajdują się tu źródła termalne. W powietrzu unosi
się nie dla każdego przyjemny zapach siarkowodoru. Jeżeli wiecie czym to
pachnie to dlatego o tym wspominam. Jestem w tym mieście już drugi raz i
naprawdę je polubiłem. Wszystkie te bulgoczące źródełka, dymiące kratery, wiele
miejsc związanych z kulturą Maori i klimatyczna atmosfera miasta. Muszę
przyznać że gorąca woda bijąca spod ziemi ma lecznicze właściwości. Pomogła mi
ukoić świąd po ugryzieniach komarów. Wieczorem zwiedziłem trochę centrum i
udało mi się dotrzeć do Eat Street, gdzie można spróbować specjałów kuchni z
całego świata. Jest tam wystawiona też specjalna instalacja, która przy
dotknięciu mówi do ciebie różne ciekawe słowa i zadania. Nie udało mi się
jednak ustalić nazwy tego miejsca, więc może ktoś bardziej obeznany wie i powie
coś o tym. Wróciłem do Government Gardens z postkolonialnymi budynkami i przylegającego do nich jeziora Rotorua,
Kairau Park z dymiącymi kraterami i
źródełkami, a także do wioski Tamaki Maori. To był mile spędzony czas i wiem że
zawsze będę tu wracał z przyjemnością.
300
kilometrów na południe,
gdzie
znajduje się miasteczko Te Araroa. Nigdy nie widziałem tak wzburzonego oceanu,
a fale z hukiem rozbijały się o brzeg. Okolica to ciche miejsce pomiędzy
górami, a wodą. Myślałem żeby tu zostać na noc, ale następnego dnia miałem
kilka niecierpiących zwłoki spraw i musiałem wyruszyć dalej.. Tego wieczoru
rozpadał się deszcz, a ja byłem w drodze do Gisbourne. Zmęczenie dało mi się we
znaki i 20 kilometrów od celu nie dałem rady. Miejsce jak miejsce, plaża jak
plaża, ciemno, więc nie chciało mi się już niczego oglądać. Rano zaskoczenie,
piękny widok, a wszystko to w miejscowości Turihaua. Pacyfik był tutaj tak
spokojny że aż nie mogłem uwierzyć. Po ogarnięciu się w Gisbourne, postanowiłem
ruszyć w kierunku parku narodowego Te Urewera.
Jakież
było moje zaskoczenie,
kiedy
około 70 kilometrów od celu jedyna droga została zamknięta. Nie oglądam
telewizji, więc nie wiedziałem co się dzieje. Później okazało się że nad
północną część Nowej Zelandii dotarł „Cyklon Debbie” i wiele dróg została
zalana. W tych dniach deszcz nie przestawał padać i w wielu miejscach były
ustawione blokady, albo zwężenia dróg, ze względu na osuwającą się ziemię.
Pomyślałem że odłożę tą wizytę na czas kiedy będę wracał w kierunku Auckland.
Jezioro
Taupo,
a
już miałem tu nie jechać. Jednak zostało mi trochę czasu i pomyślałem że
dlaczego nie. Mimo że jest to największe jezioro Nowej Zelandii to nie zadziwia
mnie niczym. Jest po prostu duże i tyle. To tylko moja opinia, więc nie
kierujcie się nią. Jeżeli chcecie je zobaczyć to nie odradzam. Spędziłem nad
nim noc i poranek, wybrałem się na spacer do miejsca które odwiedziłem ponad
dwa lata temu. Wrażeń nie mam specjalnych i nie chcę opisywać czegoś na siłę.
Droga
do Wellingron
Warunki
były okropne, nad wyspą szalał cyklon, a ja jakby nigdy nic jechałem sobie do
stolicy. Nie wiele było widać i nawet nie chało mi się zatrzymywać, żeby
cokolwiek zobaczyć. Gnałem prosto do Wellington z myślą że będzie to miasto jak
inne. Byłem bardzo zaskoczony tym co zobaczyłem na miejscu. Mimo że dotarłem tu
ostatnim razem to moim celem był tylko port i przeprawa na South Island.
Zacząłem moje zwiedzanie od centrum, ale ze względu na problemy z parkowaniem
ruszyłem na obrzeża. Nie zawiodłem się i to co zobaczyłem przerosło moje
oczekiwania. Miasto przypomina mi jedno z moich ulubionych miejsc w Stanach.
Wygląda architekturą i położeniem jak San Francisco, a jedyne czego brakuje to
most Golden Gate. Zobaczyłem parlament. Co ciekawe to składa się on z trzech
budynków, biblioteki, owalnego, gdzie prawdopodobnie odbywają się obrady i
głównego. Później przeszedłem się wybrzeżem, byłem w porcie i pojeździłem po
wzgórzach na których położone jest całe miasto. Mimo słabej pogody, przelotnego
deszczu i chłodu, dzień uznałem za udany.
Wieczór
i poranek w New Plymouth.
Z
tym miastem mam pozytywne wspomnienia i chociaż pierwsza wyprawa była bardzo
napięta w czasie to musiałem tu wrócić.. Pierwsze moje kroki zaprowadziły mnie
na plażę i szlak wzdłuż wybrzeża. Jest tu mało spotykany dla mnie, jak do tej
pory czarny wulkaniczny piasek. Pomyślałem że słyszałem o nim tylko od mojego
kolegi Michała który widział go na Wyspach Kanaryjskich. Musiałem przejść i
przekonać się na własnej skórze czy rzeczywiście aż tak się nagrzewa. Nie udało
się, bo pogoda był bardzo kapryśna i co kilkadziesiąt minut padał przelotny
deszcz. Miło jednak chociaż przez chwilę zamoczyć nogi w wodach morza Tasmana.
Dalej pomyślałem że wrócę na szlak biegnący wzdłuż wybrzeża i zobaczę niezwykłe
formacje skalne wymyte przez wzburzone fale. No właśnie, fale są tu ogromne i w
niektórych miejscach znajdują się specjalne bramki blokujące dostęp w razie
złych warunków atmosferycznych. Jest to kolejne wymarzone miejsce dla surferów,
a woda rozbijająca się o kamienne falochrony rozpryskuje się tak że można wyjść
stamtąd mokry. Samo miasto przypomina inne, a ja przeszedłem je z bez
najmniejszych problemów. Z atrakcji odwiedziłem muzeum sztuki nowoczesnej,
którego budynek jest naprawdę wyjątkowy, a instalacje, hmm... To już dla tych
którzy lubią coś takiego. Czy mnie zadziwiło, chyba nie. Jednak polecam to
miejsce z wielu względów.
Śniadanie
Wielkanocne,
było
trochę mniej tradycyjne niż zwykle. Starałem się w nim zawrzeć wiele symboli,
które na pewno nawiązują do tych świąt. Były oczywiście jajka, co prawda
czekoladowe, kiełbasa, obrus z barankiem i małe dodatki warzywne. Te ostatnie
to mniej tradycyjne, ale trzeba sobie jakoś radzić. Jedno z czekoladowych jajek
było z niespodzianką, a w środku odnalazłem Smurfa z plecakiem. Cóż za zbieg
okoliczności dla podróżnika, czyż nie? Wszystko odbyło się w miejscowości
Mokau, a ja ten czas spędziłem całkiem przyjemnie. Najważniejsze że nie czułem
się samotny. Byłem w kontakcie z rodziną i moją dziewczyną Karolcią. Cieszę się
że jakoś to ogarnąłem bo była to moja pierwsza Wielkanoc spędzana w ten sposób.
Cyklon
szaleje
i
niestety nie daje mi szans na zobaczenie dwóch ostatnich miejsc widniejących na
moim planie. Pierwsze to Te Urewera National Park, a drugie Tongariro Alpine
Crossing. To drugie było otwarte, ale ekstremalne warunki zniechęciły mnie do
wyruszenia. Jak nie drogi to szlaki były kompletnie zalane przez ciągle
padający deszcz. Jedyne co udało mi się zobaczyć i był to zupełny przypadek to
jezioro Rotoaira.
Wielkanocny
poniedziałek
to
przedostatni dzień na wyspie północnej. Jest mi bardzo miło, bo zostałem
zaproszony na spotkanie w kościele Świętej Bernadety w Auckland. Oprócz moich
znajomych Agnieszki i Przemka, którzy organizowali całą imprezę poznałem wielu
miłych ludzi. Oprócz tego ten czas nie był dla mnie samotny i miło było
porozmawiać w ojczystym języku.
Ostatni
dzień w Auckland,
a
ja przygotowuje się do wylotu. Rano pakowałem plecak i żegnałem się z moją
ulubioną plażą Tamaki Beach. Trzeba przyznać że ma urok i zawsze miło spędzam
tu czas. Popołudniu przyszedł czas na to żeby dotrzeć na lotnisko. Mój jest lot
dopiero wieczorem, a ja musiałem jakoś zająć sobie czas. Pomogła mi trochę Karolcia i w miarę
się udało. Był jednak mały problem, bo z planowanego lotu o godzinie 19:00
wyszły nici. Awaria techniczna samolotu przedłużyła mój czas oczekiwania o
kolejne 4 godziny. Cóż nie ma podróży bez przygód.
Nareszcie
dotarłem do Christchurch
Było
dokładnie pięć minut przed północą jestem na wyspie południowej. Zaczynam
kolejny etap i mam nadzieję że będziecie ze mną.
Już
wkrótce kolejne sprawozdanie z podróży.
tekst i zdjęcia: Piotr Dzierzgowski
Ps. Jeżeli
chcecie śledzić mnie na bieżąco, zapraszam na mój Facebook’owy fanpage.
https://www.facebook.com/RememberToNeverGiveUp
Mały
apel do życzliwych ludzi. Padło jedno z moich praktycznie niezbędnych urządzeń,
mianowicie przetwornica prądu 12V na 220V. Utrudnia mi to pisanie i wiele
innych czynności związanych z wyprawą. Próbowałem pytać o to w pobliskich
sklepach, ale zakup czegoś takiego w Nowej Zelandii graniczy praktycznie z
cudem.
Mój
apel do mieszkających w Australii i śledzących moją drogę.
17
maja przylatuję do Sydney, jeżeli ktoś wie ja zdobyć coś takiego (w miarę
dobrej cenie i jakości), proszę o kontakt pod numerem: +642102361399 lub email:
[email protected]
Z
góry dziękuję i pozdrawiam z podróży
Piotr
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy