polish internet magazine in australia

Sponsors

NEWS: POLSKA: Andrzej Duda podpisał Ustawę z dnia 6 grudnia 2024 r. o zmianie ustawy o dniach wolnych od pracy oraz niektórych innych ustaw. Ustawa przewiduje ustanowienie dnia 24 grudnia - wigilii Bożego Narodzenia - dniem wolnym od pracy. Nowe prawo zacznie obowiązywać od przyszłego roku. Projekt ustawy o wprowadzeniu wolnej Wigilii złożyła w Sejmie Lewica. * * * AUSTRALIA: Były dyrektor generalny Nine, Hugh Marks, został ogłoszony nowym dyrektorem zarządzającym ABC i zastąpi odchodzącego Davida Andersona od marca 2025 roku na pięcioletnią kadencję. W latach 2015-2021 Marks pełnił funkcję dyrektora generalnego Nine i nadzorował fuzję firmy z Fairfax w 2018 roku, która stworzyła największą kompanię medialną w Australii. * * * SWIAT: Rząd koalicyjny SPD, Zielonych i FDP, na której czele stał Olaf Scholz upadł. Prezydent RFN Frank-Walter Steinmeier rozwiązał Bundestag i zapowiedział przedterminowe wybory parlamentarne. Niemcy wybiorą nowy rząd w lutym. Nowym kanclerzem zostanie prawdopodobnie Friedrich Merz z CDU.
POLONIA INFO: Spotkanie poetycko-muzyczne z Ludwiką Amber: Kołysanka dla Jezusa - Sala JP2 w Marayong, 1.12, godz. 12:30

sobota, 13 maja 2017

NEVER GIVE UP! Nowa Zelandia: Wyspa Północna

Piotr Dzierzgowski podczas podróży. Whiritoa Beach, NZ
Piotr Dzierzgowski, samotny podróżnik z Wałbrzycha ,  który przebył już 39 krajów, wyruszył  16 marca na kolejną wyprawę.  Wyprawę życia, która potrwa tak długo jak tylko będzie to możliwe. Podróż przez 4 kraje:  Nową Zelandię, Australię, Kanadę i Stany Zjednoczone -  bez pośpiechu i szaleństwa. Motto podróży: NEVER GIVE UP!  Dziś  druga relacja Piotra z pierwszego etapu wyprawy  w Nowej Zelandii.

 Zob. poprzedni materiał: Wśród dzikich pastwisk i ogromnych plaż

Drugie dwa tygodnie w podróży.

W Mitimiti spędziłem ponad 2 dni i mogę powiedzieć że w taki sposób powinno się odpoczywać. Trochę przeszkadzały mi krowy z okolicznych pastwisk, ale cóż sama natura. Zastanawiałem się każdego ranka czy nie wejdą mi na namiot i pewnego dnia mało brakowało. Wyjeżdżam z tego miejsca z miłymi wspomnieniami i mimo że jest oddalone od większej cywilizacji, pewnie jeszcze tu wrócę. Dalej trasa prowadzi mnie do Dargaville, które miało być którymś z kolei miejscem do odwiedzenia. Dojechałem tu wieczorem i jedyne co mogłem zrobić to szybko zasnąć. Obudził mnie piękny wschód słońca i oczywiście musiałem wyskoczyć z samochodu i zrobić kilka zdjęć. Chwilę później dołączył do mnie sympatyczny starczy pan zainteresowany fotografią. Porozmawialiśmy chwilę o tym miejscu i o życiu. Zostałem tu cały dzień i mimo że nie ma tu wiele do zobaczenia to nikt mnie nie goni. Drobne ogarnięcie się, zakupy, wysłanie listu do mojej Karoli i kartek do rodziny, popołudniowy spacer i już myślałem że to koniec, ale…

Usiadłem sobie na ławce z widokiem na jezioro. To miała być zwykła kolacja, ale jednak nie. Kilka metrów nieopodal mnie siedziała samotna dziewczyna popijająca coś ukradkiem i rozglądająca się dookoła. Nie zdziwiło mnie to bardzo, ale robiłem swoje i raczej nie nawiązywałem kontaktu. Cóż chyba przyciągam ludzi z problemami życiowymi. Chyba muszę wyglądać sympatycznie skoro wszyscy do mnie tak lgną. Oczywiście odezwała się do mnie i zaczęliśmy rozmawiać. Opowiedziała mi chyba wszystko o sobie, o swojej rodzinie, dzieciach, itp. Wiem chcielibyście się dowiedzieć więcej, ale ja nie mogę mówić o szczegółach i chociaż jej nie znam to zaufała mi i zachowam to dla siebie. Tego dnia zasnąłem dosyć szybko i obudziłem się z myślą że nie sprawdziłem planu. Co się okazało, przegapiłem trzy miejsca. Pomyślałem że szkoda i podjąłem szybko decyzję że wrócę się ten kawałek na północ.
 

  

 Na początek Kaikai Beach,

plaża do której trzeba naprawdę iść spory kawałek, ale się opłaca. Jest bardzo dzika i można tu zobaczyć pozostałości tego co wyrzuciło morze. Są to głównie wyschnięte drzewa, wodorosty i muszle. Wygląda jakby nikt nigdy tu nie był, a ja poczułem się jak odkrywca. Dalej po drodze było Opononi i ogromne jezioro z pomostem i łódkami spokojnie bujającymi się na wietrze. Dzieciaki bawiły się skacząc do wody, a pogoda tego dnia była naprawdę piękna. Później miasteczko Rewene i co się okazuje, już tu byłem. Płynie tu prom, a widoków z niego nigdy nie zapomnę. Jest po prosu niesamowity, ale tym razem jednak sobie odpuszczę. Pomyślałem że zwiedzę sobie miasteczko i przejdę się brzegiem jeziora. W drodze powrotnej zatrzymałem się w miejscu zwanym Tane Mahuta. Znajduje się w środku buszu, gdzie rosną olbrzymie drzewa Kauri i można się przejść specjalnie przygotowanym szlakiem pokazującym ich majestat. Tego wieczoru chociaż nie planowałem to wróciłem do Dargaville i szybko ogarnął mnie błogi sen.
 

Odpoczynek,

hmm, może już z tym przesadzam, ale jednak czasami jest potrzebny. Postanowiłem spędzić trochę czasu w Fort Albert. Długo to nie trwało, bo nie lubię marnować czasu i trzy czwarte dnia wystarczyło. Jest tu ciekawe jezioro które w ciągu dnia dosłownie znika i odsłania drogę, a wieczorem ją zalewa. Gdyby nie pomost, chyba bym o tym nie wiedział. Tak to działa, przypływy i odpływy, każdy z was wie o co chodzi. Następnego ranka pada deszcz, a ja żeby przed nim uciec kieruję się na South Head, gdzie wśród ogrodzonych pastwisk znajduje się plaża, na którą żeby dotrzeć trzeba iść dosyć stromą ścieżką. Nie jest to daleko, a wysiłek się opłaca.




Przystanek Auckland

i żeby dojechać na południowy kraniec wyspy muszę się przebić przez to miasto. Może to i dobrze, bo chciałem załatwić kilka spraw, a poruszanie tutaj nie jest zbyt proste. Spędziłem tu prawie cały dzień, ale wieczorem udało mi się uciec od zgiełku do Kawakawa Bay. To miejsce ciężko opisać, trzeba je zobaczyć. Bajeczne trasy biegnące wzdłuż wybrzeża, zatoczki i małe wysepki. Stąd kieruję się do Coromandel, a że jest to kawałek drogi, nie mogłem sobie odpuścić Hot Water Beach.  Ta plaża jest inna niż wszystkie. Ludzie przychodzą z łopatkami i kopią baseny w piasku, a później delektują się przypływem ciepłych fal. Zobaczyłem też chyba najbardziej niesamowity i najpiękniejszy wschód słońca. Wśród wystających z pisku kamieni i usianego skałami wybrzeża. Ten poranek dobrze nastawił mnie na kolejny dzień.



Coromandel to wzgórza wprost jak z Władcy Pierścieni i Hobbita.

Nie wiem czy sceny z filmu  były kręcone właśnie tutaj, ale to miejsce bardzo je przypomina. Całe miasto znajduje się w dolinie na którą widok rozpościera się z pobliskich gór. O tymi miejscu mówili mi moi znajomi z Auckland i jest naprawdę warte odwiedzenia. Miasta nie są raczej moim celem, więc wpadłem tu na chwilkę. Ruszam ku bardziej odległym i dzikim miejscom. Jak najbardziej się udało i  dotarłem do Port Jackson. To dopiero coś, bo żeby tu dojechać trzeba przebyć ponad 60 kilometrów nieutwardzoną drogą. Zobaczyłem to czego chciałem, prawdziwe drogi biegnące wzdłuż oceanu, klify i przepaść na każdym zakręcie. Tu dopiero skacze adrenalina, a jeżeli ktoś z was chciałby się tu wybrać to musi mieć trochę doświadczenia w prowadzeniu samochodu. Tak naprawdę to chciałem okrążyć cały półwysep i dotrzeć do Kennedy Bay, ale kilka kilometrów za Port Jackson droga była zalana wodą i dosyć grząska, co niestety przeszkodziło mojemu małemu Demio w bezpiecznym przejeździe. Spotkałem nawet człowieka, który chciał mi pomóc przeprawić się przez rwący strumyk, ale kiedy zapytałem go czy jest więcej takich niespodzianek na drodze to niestety powiedział że tak. Cóż trzeba było wracać i szukać innej drogi, ale nie żałuję, tu wszędzie znajdę coś ciekawego.


Opito Bay,

to miejsce bardzo spokojne, ale myślę że to tylko przez to że sezon pomału się kończy. Nie było tu zbyt wielu ludzi, a plażą była dosłownie pusta. Tego dnia mimo słońca było dosyć chłodno i raczej niewiele osób zdecydowałoby się na kąpiel w oceanie, a jednak. Nie byłem to ja, ale zobaczyłem prawdziwie szaloną osobę. Młoda kobieta, która wbiegła dosłownie w chłodną toń oceanu i jakby nigdy nic pływała sobie wśród ogromnych fal. Mój kolega Steve powiedziałby tak… „MAD!!!”


Po całym dniu na plaży i lekkim odpoczynku, pomyślałem że nie na na co czekać i znajdę coś ciekawego. Jak to zwykle bywa w drodze zastała mnie noc, a gdzie ją najlepiej spędzić? Oczywiście że na kolejnej plaży. Kiedy dotarłem do Whiritoa Beach nie było widać praktycznie nic. Zatrzymałem się przy klubie surfingowym i chwilę później zasnąłem. Rano jakby z zegarkiem obudziłem się przed wschodem słońca, a że lubię spacery po plaży to nie mogłem sobie tego odmówić. Idąc brzegiem dotarłem w ciekawe miejsce, gdzie fale rozbijały się o skały i gdzieniegdzie widać było małe szczeliny do których wpływała woda. Zobaczyłem coś niesamowitego, ktoś bardzo się postarał, bo na skałach wyryte były imiona, aż musiałem sprawdzić i okazało się że to nie piasek. Ktoś jakby dłutem wykuł to wszystko w skale. Około południa dotarłem do miasta Tauranga. Jak dla mnie nie ma tam nic ciekawego, ale jako że znalazło się na mojej drodze to musiałem je zobaczyć i przy okazji uzupełnić zapasy.
 


Ciąg dalszy dnia w Rotorua

Zbliżają się święta Wielkanocne i musi być co do tego stosowna atmosfera. Zapytacie dlaczego, a to dlatego że znajdują się tu źródła termalne. W powietrzu unosi się nie dla każdego przyjemny zapach siarkowodoru. Jeżeli wiecie czym to pachnie to dlatego o tym wspominam. Jestem w tym mieście już drugi raz i naprawdę je polubiłem. Wszystkie te bulgoczące źródełka, dymiące kratery, wiele miejsc związanych z kulturą Maori i klimatyczna atmosfera miasta. Muszę przyznać że gorąca woda bijąca spod ziemi ma lecznicze właściwości. Pomogła mi ukoić świąd po ugryzieniach komarów. Wieczorem zwiedziłem trochę centrum i udało mi się dotrzeć do Eat Street, gdzie można spróbować specjałów kuchni z całego świata. Jest tam wystawiona też specjalna instalacja, która przy dotknięciu mówi do ciebie różne ciekawe słowa i zadania. Nie udało mi się jednak ustalić nazwy tego miejsca, więc może ktoś bardziej obeznany wie i powie coś o tym. Wróciłem do Government Gardens z postkolonialnymi budynkami  i przylegającego do nich jeziora Rotorua, Kairau Park z dymiącymi  kraterami i źródełkami, a także do wioski Tamaki Maori. To był mile spędzony czas i wiem że zawsze będę tu wracał z przyjemnością.



300 kilometrów na południe,

gdzie znajduje się miasteczko Te Araroa. Nigdy nie widziałem tak wzburzonego oceanu, a fale z hukiem rozbijały się o brzeg. Okolica to ciche miejsce pomiędzy górami, a wodą. Myślałem żeby tu zostać na noc, ale następnego dnia miałem kilka niecierpiących zwłoki spraw i musiałem wyruszyć dalej.. Tego wieczoru rozpadał się deszcz, a ja byłem w drodze do Gisbourne. Zmęczenie dało mi się we znaki i 20 kilometrów od celu nie dałem rady. Miejsce jak miejsce, plaża jak plaża, ciemno, więc nie chciało mi się już niczego oglądać. Rano zaskoczenie, piękny widok, a wszystko to w miejscowości Turihaua. Pacyfik był tutaj tak spokojny że aż nie mogłem uwierzyć. Po ogarnięciu się w Gisbourne, postanowiłem ruszyć w kierunku parku narodowego Te Urewera.


Jakież było moje zaskoczenie,

kiedy około 70 kilometrów od celu jedyna droga została zamknięta. Nie oglądam telewizji, więc nie wiedziałem co się dzieje. Później okazało się że nad północną część Nowej Zelandii dotarł „Cyklon Debbie” i wiele dróg została zalana. W tych dniach deszcz nie przestawał padać i w wielu miejscach były ustawione blokady, albo zwężenia dróg, ze względu na osuwającą się ziemię. Pomyślałem że odłożę tą wizytę na czas kiedy będę wracał w kierunku Auckland.


Jezioro Taupo,

a już miałem tu nie jechać. Jednak zostało mi trochę czasu i pomyślałem że dlaczego nie. Mimo że jest to największe jezioro Nowej Zelandii to nie zadziwia mnie niczym. Jest po prostu duże i tyle. To tylko moja opinia, więc nie kierujcie się nią. Jeżeli chcecie je zobaczyć to nie odradzam. Spędziłem nad nim noc i poranek, wybrałem się na spacer do miejsca które odwiedziłem ponad dwa lata temu. Wrażeń nie mam specjalnych i nie chcę opisywać czegoś na siłę.


Droga do Wellingron

Warunki były okropne, nad wyspą szalał cyklon, a ja jakby nigdy nic jechałem sobie do stolicy. Nie wiele było widać i nawet nie chało mi się zatrzymywać, żeby cokolwiek zobaczyć. Gnałem prosto do Wellington z myślą że będzie to miasto jak inne. Byłem bardzo zaskoczony tym co zobaczyłem na miejscu. Mimo że dotarłem tu ostatnim razem to moim celem był tylko port i przeprawa na South Island. Zacząłem moje zwiedzanie od centrum, ale ze względu na problemy z parkowaniem ruszyłem na obrzeża. Nie zawiodłem się i to co zobaczyłem przerosło moje oczekiwania. Miasto przypomina mi jedno z moich ulubionych miejsc w Stanach. Wygląda architekturą i położeniem jak San Francisco, a jedyne czego brakuje to most Golden Gate. Zobaczyłem parlament. Co ciekawe to składa się on z trzech budynków, biblioteki, owalnego, gdzie prawdopodobnie odbywają się obrady i głównego. Później przeszedłem się wybrzeżem, byłem w porcie i pojeździłem po wzgórzach na których położone jest całe miasto. Mimo słabej pogody, przelotnego deszczu i chłodu, dzień uznałem za udany.





Wieczór i poranek w New Plymouth.

Z tym miastem mam pozytywne wspomnienia i chociaż pierwsza wyprawa była bardzo napięta w czasie to musiałem tu wrócić.. Pierwsze moje kroki zaprowadziły mnie na plażę i szlak wzdłuż wybrzeża. Jest tu mało spotykany dla mnie, jak do tej pory czarny wulkaniczny piasek. Pomyślałem że słyszałem o nim tylko od mojego kolegi Michała który widział go na Wyspach Kanaryjskich. Musiałem przejść i przekonać się na własnej skórze czy rzeczywiście aż tak się nagrzewa. Nie udało się, bo pogoda był bardzo kapryśna i co kilkadziesiąt minut padał przelotny deszcz. Miło jednak chociaż przez chwilę zamoczyć nogi w wodach morza Tasmana. Dalej pomyślałem że wrócę na szlak biegnący wzdłuż wybrzeża i zobaczę niezwykłe formacje skalne wymyte przez wzburzone fale. No właśnie, fale są tu ogromne i w niektórych miejscach znajdują się specjalne bramki blokujące dostęp w razie złych warunków atmosferycznych. Jest to kolejne wymarzone miejsce dla surferów, a woda rozbijająca się o kamienne falochrony rozpryskuje się tak że można wyjść stamtąd mokry. Samo miasto przypomina inne, a ja przeszedłem je z bez najmniejszych problemów. Z atrakcji odwiedziłem muzeum sztuki nowoczesnej, którego budynek jest naprawdę wyjątkowy, a instalacje, hmm... To już dla tych którzy lubią coś takiego. Czy mnie zadziwiło, chyba nie. Jednak polecam to miejsce z wielu względów.
 


Śniadanie Wielkanocne,

było trochę mniej tradycyjne niż zwykle. Starałem się w nim zawrzeć wiele symboli, które na pewno nawiązują do tych świąt. Były oczywiście jajka, co prawda czekoladowe, kiełbasa, obrus z barankiem i małe dodatki warzywne. Te ostatnie to mniej tradycyjne, ale trzeba sobie jakoś radzić. Jedno z czekoladowych jajek było z niespodzianką, a w środku odnalazłem Smurfa z plecakiem. Cóż za zbieg okoliczności dla podróżnika, czyż nie? Wszystko odbyło się w miejscowości Mokau, a ja ten czas spędziłem całkiem przyjemnie. Najważniejsze że nie czułem się samotny. Byłem w kontakcie z rodziną i moją dziewczyną Karolcią. Cieszę się że jakoś to ogarnąłem bo była to moja pierwsza Wielkanoc spędzana w ten sposób.
 

Cyklon szaleje

i niestety nie daje mi szans na zobaczenie dwóch ostatnich miejsc widniejących na moim planie. Pierwsze to Te Urewera National Park, a drugie Tongariro Alpine Crossing. To drugie było otwarte, ale ekstremalne warunki zniechęciły mnie do wyruszenia. Jak nie drogi to szlaki były kompletnie zalane przez ciągle padający deszcz. Jedyne co udało mi się zobaczyć i był to zupełny przypadek to jezioro Rotoaira.


Wielkanocny poniedziałek

to przedostatni dzień na wyspie północnej. Jest mi bardzo miło, bo zostałem zaproszony na spotkanie w kościele Świętej Bernadety w Auckland. Oprócz moich znajomych Agnieszki i Przemka, którzy organizowali całą imprezę poznałem wielu miłych ludzi. Oprócz tego ten czas nie był dla mnie samotny i miło było porozmawiać w ojczystym języku.


Ostatni dzień w Auckland,

a ja przygotowuje się do wylotu. Rano pakowałem plecak i żegnałem się z moją ulubioną plażą Tamaki Beach. Trzeba przyznać że ma urok i zawsze miło spędzam tu czas. Popołudniu przyszedł czas na to żeby dotrzeć na lotnisko. Mój jest lot dopiero wieczorem, a ja musiałem jakoś zająć sobie  czas. Pomogła mi trochę Karolcia i w miarę się udało. Był jednak mały problem, bo z planowanego lotu o godzinie 19:00 wyszły nici. Awaria techniczna samolotu przedłużyła mój czas oczekiwania o kolejne 4 godziny. Cóż nie ma podróży bez przygód.


Nareszcie dotarłem do Christchurch

Było dokładnie pięć minut przed północą jestem na wyspie południowej. Zaczynam kolejny etap i mam nadzieję że będziecie ze mną.


Już wkrótce kolejne sprawozdanie z podróży.

tekst i zdjęcia: Piotr Dzierzgowski
 

Ps. Jeżeli chcecie śledzić mnie na bieżąco, zapraszam na mój Facebook’owy fanpage.
https://www.facebook.com/RememberToNeverGiveUp

Mały apel do życzliwych ludzi. Padło jedno z moich praktycznie niezbędnych urządzeń, mianowicie przetwornica prądu 12V na 220V. Utrudnia mi to pisanie i wiele innych czynności związanych z wyprawą. Próbowałem pytać o to w pobliskich sklepach, ale zakup czegoś takiego w Nowej Zelandii graniczy praktycznie z cudem.

Mój apel do mieszkających w Australii i śledzących moją drogę.

17 maja przylatuję do Sydney, jeżeli ktoś wie ja zdobyć coś takiego (w miarę dobrej cenie i jakości), proszę o kontakt pod numerem: +642102361399 lub email: [email protected]

Z góry dziękuję i pozdrawiam z podróży

Piotr

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy