Piotr Żyla jeden z czwórki medalowych polskich skoczków narciarskich. |
Najpierw na medal Piotra Żyły – brązowy w klasyfikacji, o błysku złota – w przeżyciach i ocenie. Jakże ten młodzian wspaniale skakał! Daleko, do tego w stylu Stocha z Kotem, czyli wcześniejszych (zasłużonych) liderów drużyny. Już dobrze znających drogę na podium.
W ogóle, gdy się z boku patrzy na polskie skakanie – widać coś, co jakoś trudno opisać. Widać pragnienie by najdalej, i najpiękniej jak się tylko da… I do tego – to nie solówka (jak drzewiej pan dyrektor Adam), lecz zgodnie – w kwartecie… To nowa jakość! Jakże miła dla oka, i ważna dla światowych klasyfikacji. Do tego – ciekawe świadectwo dla wartości rywalizacji wewnętrznej. W echach ocen, jak u dumasowskich muszkieterów („Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” – jeśli ktoś zapomniał), a równocześnie chyba silny motor konkurencji.
Pan Żyła wcześniej nie był liderem, za to słynął z oryginalnego dowcipu. Media słowami urzekał, notowały i przekazywały, każdą wypowiedź, mnie raczej czasem „prostota ocen” denerwowała, wyznaję. Teraz widzę TO inaczej. Po reakcji Pana Piotra. I po jego wspaniałym skakaniu. Objawił się jakże wrażliwy człowiek wielkiego sportu. To, że po sukcesie „zapomniał języka w gębie” i popłakał się zamiast znów podowcipkować, przyjmuję z radością. Jako prawdę o przeżywaniu, a nie dyrdymalenie, żeby się pytającemu przypodobać… Wzruszające, ładne, jakże ludzkie… Naturalne. Owo „Na pytanie reportera TVP, jak się czuje po konkursie, Żyła odparł tylko: – Nie wiem…”
A potem! Potem był przewspaniały konkurs drużynowy. Pod polskie dyktando! Żyła, Kubacki, Kot, Stoch – czyli cztery bardzo daleko już w pierwszej kolejce. Niebywała siłą zespołu. Wcześniej sygnalizowana – w Lahti spożytkowana. Później była wojna z wiatrem, który zagroził skoczkom wprowadzając trochę loteryjności oraz polska „obrona przez kontynuację” własnego ataku. W stylu i odległościach pieczętujących ten historyczny konkurs ZŁOTYM MEDALEM. Ale podskoczyli! Są mistrzami świata!
W tle? Sztafeta pań – ósma. Panna Justyna bardzo na pierwszej zmianie koleżankom pomogła. Ósme – niby daleko, ale jest kwalifikacja olimpijska, z nią stypendium olimpijskie, więc zaplecze materialne utrzymane. Dla ludzi zawodu to ważne, choć dla kibica raczej któryś tam plan po kisielu…
Naszych dziewczyn na skoczni nie było. Pan Małysz recenzując sytuację mówi, że wyszkolone są już nieźle, wytrenowane – też, ale muszą trochę kilogramów zgubić. Wtedy zasłużą na wielkie starty. Czyli, dieta – cud, jako zadanie sportowe…?
Lekkoatleci mają mistrzostwa Europy. Pod dachem. Kiedyś zimowe starty były przerywnikami monotonii zimowego treningu, od dawna mają prestiż już bliski imprezom sezonu letniego. Bez tzw. rzutów długich, (bo dach, bo hala), ale w wielu konkurencjach wyniki zimowe porównuje się z tymi na otwartym powietrzu. Są rekordy, są reklamy, są sponsorzy, są transmisje; jest głośno. Nie przerywnik, a wielki sport w najlepszym wydaniu.
Znów będą komplementy. Nasza lekkoatletyka pokazuje się z bardzo dobrej strony. Impet, nastrój ofensywy, wyniki i medale. Nie impreza do zaliczenia, a do wykazania, że:
- dobrze się do niej przygotowaliśmy – wykonując pracę w sporcie, jako swoim zawodzie;
- sami siebie chcemy upewnić, że szkoleniowo – treningowo idziemy dobrą drogą;
- jesteśmy „w ataku”, a nie „ jakoś to będzie i halowe koty za płoty”… Powyższe cechy znajduję w obrazach wielu startów i w wypowiedziach przynoszonych przez TV.
Jeden szczegół wrył się jednak w pamięć głębiej niż pozostałe – bój z tyczką w garści i poprzeczką w górze. Piotr Lisek mistrzem, Paweł Wojciechowski – brąz. Obaj po 5,85! Jaka walka, jakie popisy – wola i klasa wyszkolenia. I jeszcze jedno – obaj mają na koncie sportowym kontuzje wyniesione ze skoczni, pan Piotr świeżutką, gdy złamał tyczkę i pokazywał na FB pokiereszowane nogi. I – „nic to”, jak mawiał pan Michał W. – co boli, albo bolało zostaje w zapomnieniu – jest odważna walka o zwycięstwo… Latem „szóstki” się sypną? Jestem za!
Nie żyje Raymond Kopa. W zapisach Kopaczewski, albo Kopaszewski. Wielki piłkarz francuski. Z „polskim śladem”. Co przypomnieć warto.
„Kopaszewski urodził się 13 października 1931 w Noeux-les-Mines we Francji. Jednak jego dziadkowie od strony ojca pochodzili z Krakowa. Najpierw wyemigrowali do Niemiec, gdzie przyszedł na świat ojciec Raymonda, a po I Wojnie Światowej przeprowadzili się do Francji”.
Piłkarz sławny i wspaniały. Więcej – pamiętający o tzw. korzeniach – choć urodził się nie w Polsce. Kopiuję z Wikipedii opowieść Masopusta, dawnej gwiazdy czeskiego i światowego futbolu: „Polskie pochodzenie Raymonda Kopy skomentował Josef Masopust w czasie odprawy chilijskiego trenera Fernando Riery przed meczem Anglia – Reszta Świata: – Było to skomplikowane. Fernando Riera mówił po hiszpańsku, toteż Svatopluk Pluskal, Ján Popluhár, Lew Jaszyn, Milutin Šoškić i ja niewiele z tego rozumieliśmy. Ale był Raymond… On to właśnie wszystko przekładał nam na… język polski. Znał go naprawdę dobrze!” W domu tak kultywowano język dziadów, że Kopa się nauczył?
Post scriptum, cytat: „Justyna Kowalczyk w rywalizacji na 50 km techniką klasyczną w 41. Biegu Piastów jako pierwsza z kobiet dotarła na metę. Polka pokonała trasę w czasie 2:34.08. Kowalczyk zajęła szóste miejsce generalnie. Była tylko kilka minut za najlepszymi mężczyznami”. Jak Jej nie podziwiać?!
Andrzej Lewandowski
Studio Opinii
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy