Z perspektywy tego dnia nasze najgorętsze spory mają jednak mocno ograniczone znaczenie.
Nauczyłem się lubić cmentarze. Przywracają one miarę namiętnościom. I nie chodzi mi o jakiś kult śmierci, o hasło „memento mori”, które mogłoby prowadzić do braku zaangażowania w to, co ludzie religijni nazywają doczesnością. Mam na myśli zupełnie co innego: rzeczową i bynajmniej niekoniecznie z religią związaną świadomość, że w tej ostatecznej perspektywie nasze wysiłki, a też nasz gniew czy entuzjazm, związane są z celami, które przemijają (tak, nawet te najpoważniejsze).
Na przykład ze Stanisława Augusta Poniatowskiego pozostał – jak się okazało, gdy chciano przenieść jego szczątki na dzisiejsze terytorium Polski – obcas. Czy vis a vis tego obcasa można z pasją bronić lub atakować ostatniego króla za takie, a nie inne decyzje polityczne? Owszem, da się oczywiście rozważać jego przypadek, uważać go za interesujący czy pouczający. Ale gorączkować się nim? Wątpię.
Co do mnie, gdy wchodzę na cmentarz, na którym pochowani są dziadkowie mojej żony, lubię zatrzymywać się tuż przy wejściu, gdzie między innymi leżą obok siebie Bronisław Geremek i Ryszard Kukliński. Widuję ludzi, którzy ostentacyjnie stawiają znicz tylko jednemu z nich, grób drugiego, omijając szerokim łukiem. Sam z podobną ostentacją stawiam lampki obydwu. Nie wątpię, że na różne sposoby, podejmując rozmaite decyzje, a ostatecznie trafiając na przeciwne sobie sztandary pracowali dla naszej wspólnej Ojczyzny. Wobec obu odczuwam wdzięczność, choć tylko w kręgu, zgromadzonym wokół jednego z nich, czuję się jak między swoimi.
Ale posuwając się w głąb tego samego cmentarza – tzw. „wojskowych” Powązek, bo założono je dla poległych w 1920 roku, choć potem tu właśnie urządzono aleję zasłużonych dla władzy komunistycznej – mijam grób Władysława Gomułki. Cóż, nie jest to postać, która pasuje do tamtych. Powiedzieć o nim, że „nie jest bohaterem mojej bajki”, to posłużyć się bardzo oględnym eufemizmem. Tymczasem jednak w wydanej niedawno książce Piotra Bojarskiego „1956. Przebudzeni” natknąłem się na fragmenty stenogramu z pewnego spotkania. 19 października oddziały pancerne Armii Czerwonej posuwały się koncentrycznie w kierunku Warszawy, a do stolicy przybyła z Moskwy delegacja z Chruszczowem na czele, żeby przemówić do rozsądku polskim wasalom, którzy zdaniem towarzyszy radzieckich chcieli się zerwać ze smyczy. Wieczorem padły między innymi takie kwestie:
„Tow. Gomułka: – Wasz przyjazd jest ingerencją w nasze sprawy. (…)
Tow. Chruszczow: Zrozumcie, że nie przyjechaliśmy po to, żeby was wykorzystywać i coś wam zabrać. Nigdy nie wtrącaliśmy się do waszych spraw. [No, doprawdy! – dop. JS]
Tow. Gomułka: Chodzi o to, że skoro nie wtrącaliście się, to niech wszystko zostanie po staremu i teraz też się nie wtrącajcie. (…) Wychodzi na to, że o niczym nie możemy sami decydować, tylko zgodnie z waszą radą. (…) Jeśli chcemy normalizacji sytuacji, to musimy przerwać ruch czołgów”.
W efekcie tej ciągnącej się do nocy wymiany zdań Chruszczow wraca do Moskwy, a oddziały radzieckie nie wjeżdżają do stolicy; wkrótce cofną się do swoich baz. Na wszelki wypadek przypomnę: Gomułka miał antyinteligenckie obsesje – w tym sensie dzisiejsi nienawistnicy, wyrzekający na „lemingi” są bezwiednie jego uczniami – ożywił (chyba nie do końca świadom tego, co robi) demona polskiego antysemityzmu w 1967 roku, poparł radziecką interwencję w Czechosłowacji, co najmniej nie protestował przeciwko strzelaniu do robotników w grudniu roku 1970… Trudno go uważać za pozytywną postać w naszej historii. Ale jakby w innej rubryce wypada odnotować, że aby w ten sposób rozmawiać z Chruszczowem, trzeba było mieć, jak się ostatnio elegancko, bo z hiszpańska, mówi, „cojones”. I że konsekwentna taktyka Gomułki podczas tej rozmowy, podobnie zresztą jak towarzyszących mu Ochaba i Cyrankiewicza, sprawiła, że Związek Radziecki nie zrobił wtedy w Warszawie tego, co niebawem zrobił w Budapeszcie. A jeśli tak, to nikt z ówczesnych Warszawiaków nie wie, czy przypadkiem „towarzysz Wiesław” nie uratował mu życia (w Budapeszcie zginęło ponad dwa i pół tysiąca Węgrów), a zatem nikt z ich potomków – czy nie pojawił się na świecie dzięki niemu. To rzecz jasna nie wystarcza, żeby Gomułce stawiać na grobie lampki, ale wystarcza, żeby nie ruszać jego trumny. Ludzie wierzący mówili niegdyś w takich razach: „niech go już tam Pan Bóg rozlicza”.
Ruszanie trumien. Ekshumacje, przenoszenie szczątków do miejsc, które są bardziej odpowiednie: bo obecne są nie dość lub przesadnie godne. Mnie samemu zdarzyło się jedynie brać udział w powtórnym pogrzebie Stanisława Ignacego Witkiewicza, który to pogrzeb okazał się ostatecznie pogrzebem pewnej Poleszuczki, bo w 1988 roku dostarczono z Ukrainy niewłaściwe zwłoki. Może też dlatego do idei powtórnych pogrzebów mam dziś stosunek pełen rezerwy, choć porusza mnie wiersz Norwida „Coś ty, Atenom, zrobił Sokratesie?…” i rozumiem powody, dla których wspólnota narodowa chciała mieć grób Mickiewicza u siebie. Ale pomysł odwrotny, by zmarłych usuwać z miejsc, które zdaniem potomnych są zbyt dostojne, wydaje mi się już jednoznacznie upiorny. Mówię to jako człowiek, który uważał za przesadę pochowanie Marii i Lecha Kaczyńskich na Wawelu: teraz, powiadam w myślach do jakichś przyszłych władz Polski, wara od tego grobowca! Inaczej zaczniemy miotać naszych zmarłych to tu, to tam, w zależności od aktualnego wyobrażenia o ich zasługach, a zwrot „miejsce ostatniego spoczynku” stanie się pustym frazesem. Odnoszenie się z szacunkiem do ciał zmarłych to, o ile mi wiadomo, jedno z najbardziej oczywistych kryteriów, z pomocą których archeolodzy potrafią odróżnić najwcześniejszych ludzi od ich najpóźniejszych zwierzęcych przodków. Nie możemy w politycznej zapalczywości cofnąć się do poziomu małpoludów, czy chodzi o trumny ludzi, których po prostu część z nas ceni znacznie niżej, niż pozostali, czy o trumny niegdysiejszych „bohaterów ruchu robotniczego”, których dziś oceniamy z uzasadnionym, daleko posuniętym krytycyzmem.
A co powiedzieć o ekshumacjach ofiar katastrofy smoleńskiej? Część ich rodzin, dowiedziawszy się, że prokuratura postanowiła wydobyć raz jeszcze wszystkie nieskremowane ciała, zwróciła się o pomoc do hierarchów Kościoła katolickiego. Ci, w ostatnich latach nieraz wypowiadając się w wielu sprawach, które doprawdy nie należały do strzeżonego przez nich depozytu wiary, tym razem nagle objawili wstrzemięźliwość. Najpierw, niestety, ksiądz kardynał Nycz, a potem rzecznik Episkopatu, ksiądz Paweł Rytel-Andrianik, wypowiedzieli się w sposób, który wydaje się dokładną odwrotnością ewangelicznego wskazania: „Niech mowa wasza będzie: tak – tak, nie – nie” (Mt 5, 37;. z szacunku dla mojego biskupa miejsca nie przytoczę zdania, które w Biblii pada zaraz potem). Rzecznik stwierdził, że „zgodnie z Katechizmem Kościoła Katolickiego ciała zmarłych powinny być traktowane z szacunkiem i miłością” i że „współczujemy wszystkim rodzinom, które straciły swoich bliskich pod Smoleńskiem”, ale „wyjaśnienie przyczyn katastrofy od początku budzi liczne kontrowersje”, gdy „jedyną przyczyną, dla której ekshumacja ofiar katastrofy smoleńskiej byłaby moralnie usprawiedliwiona, może być wyraźna i obiektywna potrzeba wynikająca z dążenia do poznania prawdy (…) Trzeba też przypomnieć, iż bezpośrednio po katastrofie nie przeprowadzono w Polsce sekcji zwłok żadnej z ofiar”. Czyli, jak to ujął ksiądz kardynał, „duchowo i empatycznie jestem absolutnie po stronie rodzin”, więc… „trzeba by bardzo wyraźnie społeczeństwu wyjaśniać, dlaczego to jest konieczne”.
Wśród internautów pojawiły się też głosy zdziwienia, czy naprawdę potrzeba ekshumacji wszystkich ofiar katastrofy. Te, w mojej ocenie bardziej poczciwe, niż przytoczone wyżej, są jednak przejawem naiwności. Wydaje się przecież jasne, że cała opowieść o zamachu znajduje się obecnie w przededniu całkowitego załamania. Objawianie światu jako wstrząsającej rewelacji rozmowy Putin-Tusk, od sześciu lat dostępnej na YouTube, było jednoznacznym sygnałem. W tej sytuacji trzeba wydłużać cały proces. Podtrzymywać zainteresowanie. A przy tym może jednak coś gdzieś się znajdzie. Może znowu jakieś urządzenie wykaże ślad środka chemicznego, który ewentualnie mógłby być substancją wybuchową (jak o tym już raz donosił w „Rzeczpospolitej” Cezary Gmyz). W razie czego powie się, że ów ślad na pewno był, ale w tych ciałach, które zostały poddane kremacji…
W katastrofie pod Smoleńskiem zginęło wielu ludzi, których nie znałem. Wielu innych znałem jedynie z mediów – i w większości oceniałem bez entuzjazmu. Z kilkoma zetknąłem się osobiście. Z jednym, Tomaszem Mertą, czułem się zakolegowany, bardzo go lubiłem i szanowałem. Chciałbym oddać im kiedyś hołd poza kontekstem tej naszej strasznej, zimnej wojny domowej, w który zostali uwikłani po śmierci. Chciałbym pomyśleć serdecznie o Tomku, który był przekonany, że nasze państwo jest wartością niezależnie od tego, która z partii akurat wygrała wybory (był wiceministrem tak w rządzie PiS, jak potem PO), pomyśleć o nim w takim właśnie państwowym duchu. Bez niepoważnych sugestii, że za jego śmierć odpowiada „polityk o nazwisku na T.” i bez sprowokowanych przez nie niesmacznych kpinek. Ci ludzie naprawdę zginęli; nie ma powodu wątpić, że każdy z nich starał się w życiu podejmować słuszne decyzje – choćbyśmy się z nimi nie zgadzali – i nic by im się nie stało tylko wtedy, gdyby 10 kwietnia siedzieli w kapciach w domu i narzekali przy herbatce, że mamy w Polsce kiepskich polityków.
Gdyby nie ambicja obecnych władz, by dowieść nieprawdy, moglibyśmy raz jeszcze pomyśleć o nich w ten sposób w nadchodzące Zaduszki. Bo z perspektywy tego dnia nasze najgorętsze spory… nie to, że nie mają znaczenia w ogóle, ale mają je jednak mocno ograniczone.
Jerzy Sosnowski
koduj24
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy