Wojciech Smarzowski . Fot. Zulicho (creative commons) |
Tomasz Moskal: Twój „Wołyń” dopiero co miał swoją oficjalną premierę, a już obrósł legendą i całą masą emocji oraz spekulacji.
Wojciech Smarzowski: Myśleć o tym filmie zacząłem długo przed wydarzeniami na Majdanie. Początkowo, pisząc scenariusz, myślałem, że zrobię pół filmu. Drugą połowę miał nakręcić reżyser z Ukrainy. Z różnych względów ten pomysł upadł dość szybko, zrezygnowałem też z tego, by film kręcić za naszą wschodnią granicą. Nasz okres zdjęciowy trwa, z krótkimi przerwami cały rok. Nie czulibyśmy się tam bezpiecznie. A poza tym komuna do dziś jest tam widoczna – w sposobie myślenia, ale także architekturze itp.
Mówiłeś kiedyś, planując „Wołyń”, że to na Lubelszczyźnie znaleźć można sporo fajnych zdjęciowo i plenerowo miejsc.
Kiedy było już pewne, że film będę kręcił w Polsce, obejrzałem cztery skanseny. Lubelski był zdecydowanie najlepszy, dlatego to właśnie tam zrobiliśmy naszą bazę. W Lublinie znaleźliśmy obiekty, które występują w scenariuszu, ale też przestrzeń, w której mogły powstać filmowe zagrody wołyńskie. Część wołyńskiej wsi znaleźliśmy także w skansenie w Kolbuszowej. Zdjęcia kręciliśmy także w cerkwi w Sanoku.
Jaki jest ten Twój „Wołyń”? Bo to przecież dla nas temat uświęcony krwią. To, co się tam wydarzyło to istny horror… Doświadczyłeś tego, jak trudny i niebezpieczny to wątek?
Zacznę od tego, że ten film jest taki, jaki musi być. Szczery do bólu. Mam nadzieję, że będzie bolał, bo błahe filmy mnie nie interesują. Wszyscy pytają mnie, czy to dobry czas na taki film? Każdy jest niedobry, a dla mnie idealny, bo niedługo być może nie będę żył. Nie wiem, ile jeszcze przede mną jest lipców, więc korzystam z tego, że mogę robić kino historyczne. Ja wiem, że teraz dużo się mówi o naszym pojednaniu z Ukraińcami. Ale ile jest warte to pojednanie, jeżeli będziemy wciąż zatajać prawdę o zbrodniach? Zatajanie tej prawdy to prosta droga do nowych zbrodni. Wiem, że ten film musi kipieć emocjami i, że musi być zrobiony mądrze. Nie do końca chcę teraz o tym mówić, bo czekam na reakcję widzów. To wszystko jest jeszcze mocno świeże. Chciałbym, żeby ten film był mostem, a nie murem i chciałbym na pewno, żeby po tym filmie każdy widz wrócił do domu i przytulił swoje dzieci…
Wróćmy do widzów. Na nich przy „Wołyniu” mogłeś ponownie liczyć.
Tak! Gdyby nie oni, mógłbym go nie dokończyć. Wiele osób dołożyło swoje prywatne cegiełki w momencie, gdy z powodu tematu, nie mogłem liczyć na tych, którzy mieli mnie wspierać. „Wołyń” jest więc nasz, wspólny. A ja za pomoc dziękuję!
Ostatni raz rozmawialiśmy, gdy „Róża” zebrała już wszystkie możliwe nagrody i wyróżnienia, ale także zachwyty publiczności, a „Drogówka” dopiero miała mieć swoją premierę. Dziś wiemy, że odniosła ogromny sukces kasowy, co chyba reżysera cieszy?
(śmiech) No tak. To rzeczywiście miła sprawa! Nie tylko z powodu osobistej satysfakcji, ale dzięki takiemu wynikowi w kinach, miałem szansę szybciej zrobić następny film, niekomercyjny przecież – „Pod Mocnym Aniołem”.
Mówiłeś kiedyś, że fajnie jest mieć po swojej stronie krytyków, ale każdy reżyser marzy o zrobieniu filmu, na który ludzie zagłosują nogami. Z „Drogówką” to się udało wyjątkowo, chociaż i w przypadku wcześniejszych filmów nie było z tym większych kłopotów.
Ja mam kilka „luster”, w których się przeglądam. Publiczność i nagrody są jednym z nich. Natomiast zdecydowanie najważniejszym jest dla mnie „lustro perspektywy czasu”. Najważniejsze jest dla mnie to, jak filmy, które robię, będą postrzegane za dziesięć lat. W danym momencie jest tak, że film ma dobrą promocję, reklamę, jest na niego moda. Ale czy on będzie tak samo dobry za jakiś czas? Po dziesięciu latach będziemy wiedzieć, czy jest i czy się obronił. Na tym najbardziej mi zależy.
Jako fan tego, co zrobiłeś, jako ktoś, kto dostał jak obuchem w łeb „Weselem”, „Domem złym” i „Różą” bałem się trochę tej „Drogówki”. W pierwszej chwili po obejrzeniu pomyślałem nawet – przeszarżował. Ale po kolejnych już wiedziałem, że to klasyczny Smarzowski!
Zwątpiłeś jednym słowem (śmiech). Ale tak na poważnie. Wynika to z faktu, że nie chcę robić podobnych do siebie filmów, jeden po drugim. Nie mogę robić filmu historycznego po filmie historycznym. A „Drogówka” była dodatkowo odreagowaniem niezwykle ciężkiej, także dla mnie, „Róży”.
Nie byłbyś jednak sobą, gdybyś nie wrócił do opowiadania o traumie?
W sumie tak (śmiech). W ogóle lubię taką konstrukcję filmu, żeby zacząć lekko, rozhulać widza, a potem mu to dobre samopoczucie stopniowo zabrać. Tak właśnie było w „Weselu”, „Domu złym” czy nawet „Drogówce”. Bo „Róża” to już zdecydowanie inny film.
Mówiąc o traumie, mam na myśli Twoją ekranizację bardzo niefilmowej powieści Pilcha „Pod Mocnym Aniołem”. Udało Ci się na język filmu przełożyć tę wstrząsającą historię o nałogu i uzależnieniu. Więckiewicz zrobił dużo, żeby pokazać upadek i upodlenie, ale nastrój i klimat, jaki zbudowałeś jako reżyser jest, mam wrażenie, mocno „pilchowski”.
Jerzy Pilch też tak uważa, co oczywiście mnie cieszy. Po pierwszym czytaniu odrzuciłem tę książkę jako zupełnie niefilmową. Dopiero, i tu rola przypadku w życiu i filmie, sprawiła, że ta książka do mnie wróciła. Producent mi ją przyniósł, przeczytałem ją jeszcze raz i znalazłem klucz na jej sfilmowanie. Dla mnie najważniejsza jest w niej „nieciągłość czasu”. Wiadomo, czas pijaka nie jest linearny. Równie ważne było ukrycie tej granicy, kiedy kontrolujemy swoje picie, a tym momentem, kiedy nie mamy już na to wpływu. I pokazanie tego, że osoba uzależniona nie wie, czy pomiędzy jednym a drugim kieliszkiem minęło dziesięć minut, czy dziesięć lat. To był mój pomysł na książkę Pilcha.
Powiedziałeś kiedyś, że jesteś leniem, więc za serial się nigdy nie weźmiesz. To z lenistwa wziąłeś się za reklamy? Bo tego Ranigastu to Ci chyba nie wybaczę…
Dlaczego? (śmiech) Spotkamy się za jakiś czas, to pogadamy. To wszystko to część większego planu. (śmiech). Robienie reklam daje mi wolność. Za pieniądze, które zarabiam przy spotach, kupuję sobie czas potrzebny na prawdziwe kino. Poza tym robienie serialu to rzecz bardzo czasochłonna. A reklama? Łatwa i przyjemna. Po jej zrobieniu przez pół roku nie muszę zastanawiać się, skąd wezmę pieniądze, tylko mogę się skupić na filmie, nowych pomysłach i doskonaleniu tych bieżących. Bo w moim wypadku proces powstawania każdego filmu to prawie trzy lata. W przypadku „Wołynia” nawet zdecydowanie więcej.
Poza tym jak się kręci reklamówki, to można się spotkać z Kevinem Spacey. Widziałeś go kiedyś?
WS: Raz, może dwa razy. Fajny aktor, fajny gość. I mamy jedną wspólną cechę. On i ja na planie każdej reklamy mamy wyłączony układ nerwowy. (śmiech)
„Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego wszedł na ekrany polskich kin 7 października.
Koduj24.pl
* * *
Recenzja:
W warszawskim kinie Praha obejrzałem film „Wołyń” a po projekcji miałem okazję posłuchać tego, co o okolicznościach powstawania filmu ma do powiedzenia pierwszoplanowa aktorka filmu, czyli Michalina Łabacz.
I tak się zastanawiam od czego zacząć bo mnóstwo myśli kłębi się w mojej głowie i choć od momentu obejrzenia filmu minęły już niemal 24 godziny, mam wrażenie, że jeszcze siedzę na tej sali i patrzę na tę uciekającą młodą kobietę z dzieckiem na ramieniu. Zacznę może od tego, co mogłoby być podsumowaniem całości moich spostrzeżeń myślę, że to nieco uporządkuje nam wszystko.
Otóż dla mnie film Smarzowskiego to film pełny i niezwykle mądry. Dlaczego pełny? Pełny, ponieważ Smarzowskiemu udało się w tym jednym filmie oddać całą złożoność sytuacji jaka miała miejsce na Wołyniu w przyjętym okresie czasowym, zarówno w ujęciu kulturowym, religijnym, narodowościowym, jak i politycznym. Jest również film pełny, ponieważ nie jest laurką skierowaną w stronę Polaków, ten film pokazuje bowiem kresowe animozje i ich przyczynę nie tylko na linii Polacy – Ukraińcy, ale również na linii Żydzi – Ukraińcy i Żydzi – Polacy.
Smarzowski jednoznacznie pokazuje, że wzajemna niechęć dotyczyła wszystkich stron. Natomiast wyraźnie daje nam do zrozumienia, że ta skala niechęci była zupełnie inna u Polaków czy Żydów niż Ukraińców i w wypadku tych ostatnich systematycznie narastała, od okresu międzywojennego a preludium tego co się stać może, miało miejsce we wrześniu 1939 roku. To bardzo ważny aspekt, ponieważ przeczy to teoriom głoszonym przez stronę ukraińską, która próbuje sprowadzić konflikt tylko do roku 1943 i rzekomej prowokacji radzieckiej.
Więcej: Arkadiusz Miksa: Wołyń – idź i patrz
No comments:
Post a Comment
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy