Twórcy filmu „Wołyń” na czerwonym dywanie 41. Festiwalu Filmowego w Gdyni. Fot. Klapi (creative commons) |
Stefan Kisielewski powiedział kiedyś, że socjalizm to taki ustrój, który bohatersko zwalcza problemy, które sam stwarza. Mam jednak wrażenie, że obserwacja polskiego intelektualisty dotyczyła nie tyle socjalizmu, co władzy jako takiej. Często kreuje on sobie problemy, które stara się zwalczać, choć to wyzwania wydumane i pozorne. Tak właśnie jest z historią w kinie, której ponoć nie ma. Mógłbym nawet uwierzyć w tę tezę i domagać się interwencyjnego desantu Mela Gibsona i Toma Cruise'a, gdyby nie 41. Festiwal Filmowy w Gdyni.
Ciężar uniesiony
Wśród najczęściej nagradzanych produkcji aż trzy uznać możemy za nawiązujące do historii – „Ostatnia rodzina”, „Jestem mordercą” i „Wołyń”. Oczywiście, najgłośniejszy temat podjął ten ostatni, wpisując się w trwającą od kilku lat dyskusję o zbrodni wołyńskiej. Smarzowski podjął się tematu trudnego nie tylko ze względu na okrucieństwo tych wydarzeń (a co za tym idzie pokusę banalizacji zagadnienia), ale także ich aktualny polityczny wydźwięk.
Nie jest przecież tajemnicą, że przedstawianie Ukrainy jako dziecka nieprawego łoża, którego rodzicami są zbrodnia i sojusz z nazizmem, jest na rękę rosyjskiej propagandzie. Z drugiej jednak strony trudno w imię geopolitycznych interesów ukrywać czy zamazywać fakt historyczny ciążący na relacjach Polski ze swoim największym wschodnim sąsiadem. Na reżyserze ciążyła więc presja zarówno artystyczna, jak i ta wynikająca z bieżącej polityki.
Entuzjastyczne recenzje płynące z różnych zakamarków debaty publicznej świadczyć mogą o tym, że z tej konfrontacji twórca wyszedł zwycięsko. Odsądzany od czci i wiary za film „Róża” nagle stał się bohaterem prawicowych publicystów, którzy w nieprzyznaniu „Wołyniowi” głównej nagrody wietrzą spisek lub efekt poprawności politycznej. Niezależnie od tych rozważań zasadniczo opinie o „Wołyniu” są zgodne – to produkcja ocierająca się o geniusz, uciekająca od banału, gatunkowa, pełna pasji, tworząca spójną opowieść wykraczającą poza ramy fabularnego dokumentu. Zawiera zatem wszystko to za co Smarzowski jest ceniony i lubiany. Choć mówi o wielkiej historii, de facto jest opowieścią o kondycji człowieka w sytuacjach skrajnych.
Ciężar spalony
Oczywiście nie wątpię, że tematyka filmu budzić będzie polityczne emocje. Już wspomniane domysły i oskarżenia stawiane jury gdyńskiego festiwalu ocierają się o sakralizację produkcji, która li tylko ze względu na podejmowany temat winna być szczególnie traktowana. A może właśnie spodziewając się takich zarzutów komisja zdecydowała się być przekorna i nie wręczać nagrody za film podejmujący zagadnienie oczywiste, wzbudzające emocje wśród opinii publicznej. To, że ktoś będzie je próbował udźwignąć było kwestią czasu. Całe szczęście wziął się za nie reżyserski talent, a nie ktoś kogo jedynym orężem jest ambicja i wysokie mniemanie na swój temat.
Taki los spotkał niestety powojenne podziemie niepodległościowe, którego tragiczne dzieje uwiecznione zostały w filmie „Historia Roja” i „Pilecki”. Choć te dwie produkcje otoczone zostały mitem wyklętych, niechcianych, odrzucanych, ofiar zmowy, to Festiwal w Gdyni udowodnia za każdym razem, że rzekomy spisek był jedynie rzetelną oceną projektu. Niestety, historia z całym swoim potencjałem narażona jest na nijakość. Filmy klasy B rzecz jasna istnieją wszędzie, gorzej jednak, gdy towarzyszy im legitymizacja ze strony władzy. Gdynia pokazuje, że nie tylko temat jest ważny, choćby był najbardziej szczytny i doniosły, ale także to czy reżyser ma coś do powiedzenia poza stertą banałów i czy w ogóle potrafi mówić językiem kina.
Poligloci
Poliglotami kinematografii okazali się z pewnością Maciej Pieprzyca i Jan Matuszyński – zdobywcy Srebrnego i Złotego Lwa. Nie sięgali oni do historii odległych. Pieprzyca filmem „Jestem mordercą” cofnął nas do lat 70., Matuszyński wchodząc do domu Beksińskich zabrał zaś w podróż do fundamentów transformacji – przełomu lat 80. i 90.
Jeśli te dwa filmy zostały nagrodzone największymi laurami to może właśnie dlatego, że w przeciwieństwie do „Wołynia” podjęły tematy nieoczywiste. Bo czy współczesne społeczeństwo żyje dziś sprawą domniemanego Wampira z Zagłębia? Czy do granic wytrzymałości doprowadza Polaków dyskusja o sztuce Zdzisława Beksińskiego, a tłumaczenia Bondów autorstwa jego syna Tomasza wpływają na wyniki wyborów? Raczej nie.
Żaden z tematów nie był szczególnie potrzebny, nie trafiał w doniosłą dziejową chwilę. Twórcy bardziej odkrywają historię niż zaspokajają głód widzów, podsycają apetyt, niż wypełniają brzuchy. To przecież w historii jest najbardziej fascynujące: wynalezienie tematu znikąd, poruszenie nie tyle nieporuszalnego, co nawet nieuświadomionego.
Zarówno Pieprzyca jak i Matuszyński zrobili coś jeszcze – bez szczególnej ingerencji z zewnątrz zaczęli realizować zgłoszony kilka lat temu postulat rozliczania z PRL-em. Ich filmy takim rozliczeniem są. „Jestem mordercą” to produkcja pokazująca kolosa na glinianych nogach, który za wszelką cenę stara się zakamuflować swoją słabość. „Ostatnia rodzina” to zaś refleksja nad powojennym światem, pełnym osobistych traum, fobii, nieprzepracowanych strachów i przyzwyczajeń. Syndrom postwojenny trawiący rodzinę Beksińskich widoczny jest w ich fascynacji śmiercią, w pośpiechu czy szukania azylu w gąszczu przytłaczającego ich świata, który udaje, że przecież nic wielkiego się nie stało.
Kwestia zaufania
Wszystko to w kraju, w którym jeszcze niedawno złorzeczono, że PRL w kinie nie istnieje, że młodzi twórcy boją się go, nie potrafią o nim mówić. Tematy przyszły z czasem, bez rocznicowości, bez zewnętrznego nacisku. Obydwa mocno przemyślane i przetrawione cieszyć dziś mogą oko widzów i skłaniać ich do refleksji.
To pozwala stawiać pytanie o potrzebę ingerowania czy stymulowania tematycznego twórców. O ile „Wołyń” mógł być stworzony „pod presją” gorącego tematu, o tyle dwa pozostałe wielkie filmy już nie. To co je łączy to istniejący od 2005 roku mechanizm finansowania, którego głównym trybikiem jest Polski Instytut Sztuki Filmowej. Ta maszyna, niezależnie od większych lub mniejszych wpadek, działa przynosząc pozytywne efekty. Budowanie rozwiązań alternatywnych lub istniejących obok, rzekomo tworzonych dla większej afirmacji historii, wydaje się być bezzasadne. I bez tego historia ma się w naszej kinematografii dobrze, dając potencjał do sięgania po najwyższe nagrody.
Wspomniane wyżej filmy nie są przecież jedynymi, na które warto się będzie wybrać. Już niebawem na ekrany wejdą także „Powidoki” Andrzeja Wajdy opowiadające historię wielkiego artysty Władysława Strzemińskiego, a po nich „Maria Curie”, filmowa biografia naszej wybitnej chemiczki. Kinematografia nie jest więc bezradna wobec tematów ważnych, a istniejące mechanizmy pomagają im zaistnieć.
To zresztą refleksja dotycząca nie tylko kina, ale całej polityki kulturalnej. Może zadaniem polityków nie jest wytyczanie szlaków i dokonywanie wskazówek na miejscu. Do nich należy stworzenie systemu finansowania, ram prawnych i możliwości funkcjonowania środowiskom kulturalnym czy historycznym. One doskonale będą wiedziały co z tym wszystkim zrobić. W końcu im także zależy na tym, aby nieść kaganek oświaty i to tak by jak najmniej przypominał kaganiec. Wszystko jest kwestią zaufania.
Sebastian Adamkiewicz
histmag.org
____________________
Sebastian Adamkiewicz - Członek redakcji portalu „Histmag.org”, doktor nauk humanistycznych, asystent w dziale historycznym Muzeum Tradycji Niepodległościowych w Łodzi, współpracownik "Dziecięcego Uniwersytetu Ciekawej Historii": duch.edu.pl, współzałożyciel i członek zarządu Fundacji Nauk Humanistycznych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy