„Jack and Jill” to tytuł książki, którą dokładnie 20 lat temu wydał James Patterson (w Polsce ukazała się w 14 lat później pod tytułem „Jack i Jill”). Sięgnąłem po nią przez przypadek i mimo sensacyjnej treści z niechęcią brnąłem do końca, bo książka to słaba, język płaski jak stół do ping-ponga, ale… Ale brnąłem, bo na jej stronach Patterson opowiada o spisku na życie prezydenta Stanów Zjednoczonych, którym został „sprzedawca samochodów z Detroit”, człowiek spoza politycznego establishmentu.
Brnąłem, bo w Stanach toczy się kampania przed wyborami prezydenckimi, a jeden z kandydatów nie jest ani z Detroit, ani nie był dilerem samochodowym, ale jak prezydent Thomas Byrnes z thrillera Pattersona, jest kimś spoza politycznego establishmentu USA. Donaldowi Trumpowi wszyscy jego przeciwnicy z jego kontrkandydatką, Hillary Clinton oraz popierającymi ją obecnym prezydentem i jego wice- na czele, zarzucają to, co u Pattersona wygłasza jedna z postaci, biorących udział w spisku: „Większość prezydentów przed nim rozumiała sytuację”, a na samym końcu główny bohater usłyszał, że „System zawzięcie opiera się wszelkim zmianom. Pamiętaj o tym, Alex (…) System zawzięcie opiera się zmianom i tym, którzy sprawiają zbyt wiele kłopotów”.
Taaak… A przecież wszyscy Trumpowi przeciwni, zarzucają mu, że NIC nie wie i NIC nie rozumie i po prostu NIE nadaje się na prezydenta. Wydaje się, że właśnie na tym skupiają się nie tylko jego naturalni przeciwnicy, czyli ci z kręgów wywodzących się, czy też tylko zbliżonych do demokratów. Wspominałem w poprzednich tekstach o części republikanów, krytykujących swego własnego kandydata z zapałem nawet większym od tego „demokratycznego”. Na Trumpie suchej nitki nie zostawia też większość indagowanych przez media tzw. ekspertów i komentatorów.
Właśnie – media. Trump zarzuca im jednostronność i nieukrywaną niechęć w opisywaniu jego kampanii. Podczas jednego z ostatnich wystąpień powiedział nawet, że on nie walczy z Hillary Clinton, ale z mediami. Na pewno nie było to zbyt fortunne z jego strony, bo polityk z mediami walki podejmować nie powinien. Czy Trumpa może tłumaczyć to, że nie jest politykiem? W pewnym sensie. Ale tylko w pewnym, bo jako człowiek interesu i członek amerykańskiej śmietanki biznesowej także powinien zdawać sobie z tego sprawę. A jeżeli nie, to może powinien sięgnąć po książkę Pattersona i znaleźć w niej te kilka zdań o „systemie”…
W tym tygodniu oczekiwano dwóch wydarzeń. Pierwszym miało być włączenie się do kampanii Hillary Clinton wiceprezydenta Joego Bidena. Drugim, wystąpienie Donalda Trumpa, poruszające problem terroryzmu i zahaczające o politykę zagraniczną…
Scranton… Szóste co do wielkości (nieco ponad 76 tys. mieszkańców) miasto Pensylwanii, leżące niemal w samym północno-wschodnim rogu tego, mającego kształt bardzo regularnego prostokąta, stanu. Nic to oczywiście dzisiaj nie znaczy, ale sama Pensylwania znaczenie w wyborach prezydenckich ma. I to wielkie, a kto wie, czy nie będzie miała decydującego. Bo Pensylwania to czwarty po Florydzie, Nowym Jorku i Teksasie stan pod względem liczby przedstawicieli w kolegium elektorów, których w tym 538-osobowym gronie ma 21. A dzisiaj jest jednym z tzw. swinging states, czyli stanów, w których poparcie dla któregokolwiek z kandydatów nie jest pewne i waha się to na stronę Hillary Clinton, to Donalda Trumpa.
Właśnie Scranton sztab Hillary wybrał jako miejsce, w którym do kampanii miał włączyć się wiceprezydent Joe Biden. Dlaczego? To jego rodzinne miasto; tu się urodził i choć opuścił je w wieku 10 lat, przenosząc się z rodziną do Claymont w stanie Delaware, to – jak powiedział w swym wystąpieniu – „nigdy nie stracił z nim związków”. W Scranton też mieszkał ojciec Hillary Clinton. Gdy wiceprezydent Biden stanął za pulpitem, bez marynarki, którą zdjął, gdy do zgromadzonych mówiła Hillary, ale w krawacie na śnieżnobiałej koszuli i z podwiniętymi do łokci rękawami (to niemal zwyczajowe u amerykańskich polityków podczas spotkań z „fellows Americans”), aby powiedzieć coś ciepłego o Hillary Clinton, nie spodziewałem się niczego szczególnego poza kilkoma mniej lub bardziej szczerymi pochlebstwami na tle miałkości jej kontrkandydata. A tymczasem usłyszałem jedno z najlepszych… Nie! Jedną z najlepszych mów, jaką dane mi było wysłuchać.
To nie było klepanie wyświechtanych banałów, to nie były zdawkowe komplementy i powtarzanie tych samych słów krytyki pod adresem konkurenta. To było wystąpienie (bo Biden miał notatki, ale rzucił na nie okiem może dwa, a może trzy razy…) znakomite. Joe Biden zaczął w stylu tych kremówek, na które „chodziliśmy, tuż za rogiem”, czym Jan Paweł II dał znać w Wadowicach, że on jest stąd, tak Biden, obracając się dookoła powiedział coś tak samo wzruszająco lokalnego, aby pokazać, że to jest jego miejsce… A potem padło wiele mądrych słów, skomponowanych w precyzyjnie zbudowane zdania o dojrzewaniu, o godności, o odpowiedzialności, o możliwościach, o stosunku do siebie, do innych, do kraju, o rodzinie… Słowem o wszystkim, co u nas, w Polsce określamy – mocno już wyświechtanym, niestety – słowem „wartości”. A to, co się pod nim kryje w Stanach nie było nadużywane, ani podważane, ani tym bardziej ośmieszane. Podczas półgodzinnej przemowy, Biden tylko czterokrotnie wspomniał o Hillary Clinton, ale zrobił to w mistrzowski sposób, czyniąc z niej kulminację danego zagadnienia, a jednocześnie wskazując na nią, jako na opatrznościowego „męża stanu” (bo jednak „żona stanu” chyba jednak nie bardzo brzmi…). Majstersztykiem był też sposób pokazania Donalda Trumpa jako kogoś, kto po prostu NIE pasuje do towarzystwa i powinien być trzymany jak najdalej od politycznej sceny.
Obserwując przez wiele lat tę scenę w Stanach Zjednoczonych, nigdy nie miałem wrażenia, że urzędujący wiceprezydent może być w czymś lepszy od prezydenta. Słuchając Joego Bidena po raz pierwszy przyszło mi na myśl, że jest on lepszy od Baracka Obamy, przynajmniej w tego rodzaju wystąpieniach. Tak, Joe Biden jest zdecydowanie lepszym mówcą od prezydenta Obamy. Sposób w jaki panował nad zgromadzonymi, modulacja głosu i jego zawieszanie, rozłożenie akcentów w swym wystąpieniu… No i treść. Niemal natychmiast zaświtało mi pytanie, dlaczego to nie Joe Biden ubiega się o prezydenturę, jak to czyniło wielu jego poprzedników na fotelu wiceprezydenta, gdy ich pracodawca do trzeciej kadencji startować już nie mógł? Z jego doświadczeniem (36 lat w Senacie, 8 lat w Białym Domu), jego osobowością, jego niewątpliwą charyzmą, jego postawą i prezencją wybory miałby przecież wygrane w cuglach. I to jeszcze z kimś takim jak Trump? Co prawda Joe Biden ma 74 lata, ale od Hillary jest starszy o lat 5 i o 4 od Donalda, więc to nie powinna być przeszkoda. Myślę, że USA straciły w Josephie Robinetcie Bidenie całkiem dobrego prezydenta. Ich strata…
Tego samego dnia, co Hillary w Scranton, wystąpienie, którego oczekiwano miał Donald Trump. Jego sztab wybrał na nie blisko 70-tysięczne Youngstown w sąsiadującym z Pensylwanią stanie Ohio. Kandydat… Właśnie, czyj? Republikanów? Formalnie tak, ale z racji odżegnywania się od niego dość licznej grupy i dość znaczących przedstawicieli tej partii, to… Ale skoro na konwencji GOP w Cleveland został na takiego namaszczony i tego nie pozbawiony, to nim pozostaje, więc… Kandydat Partii Republikańskiej Donald Trump zaczął swoje wystąpienie od bardzo bolesnego dla każdego Amerykanina wyliczenia zamachów terrorystycznych na terenie USA, w których dziesiątki ludzi straciło życie lub odniosło rany. Potem wymienił zamachy w Europie, zaczynając od tego na paryską redakcję „Charlie Hebdo”, a skończywszy na ostatnich atakach w Niemczech.
Jego zdaniem jest to rezultat błędnej polityki Stanów prowadzonej przez administrację Obamy w stosunku do świata islamskiego, którą przez cztery lata jako sekretarz stanu współtworzyła przecież Hillary Clinton. A – zdaniem Trumpa – „nikt, kto nie potrafi wskazać naszych wrogów, nie może być prezydentem USA”. Trzeba „przeciąć korzenie terroryzmu islamskiego” i trzeba uczynić to wespół z partnerami. Tych Trump widzi w Izraelu, w tych kołach państw islamskich, które potępiają radykalizację islamu i jej przeciwdziałają, jak np. prezydent Sisi w Egipcie, w sojusznikach z NATO, ale także trzeba szukać porozumienia w tej sprawie z Rosją, bez której zdaniem Trumpa nie uda się zwalczyć ISIS. Nie powtórzył już wprost oskarżeń pod adresem prezydenta Obamy i Hillary Clinton jakoby byli oni „twórcami” tzw. Państwa Islamskiego, ale przypomniał od czego „to wszystko” się zaczęło, czyli od tzw. wiosny arabskiej, której źródła upatruje w Waszyngtonie. Zdaniem Trumpa w walce z ISIS i w ogóle radykalnym islamem należy też wykorzystywać te możliwości, które daje ONZ, np. w sprawie sankcji. „Moja administracja – powiedział – będzie przyjacielem nowoczesnego islamu”.
Większość zamachowców – jego zdaniem – „wywodzi się z kręgów imigranckich”. Nowa polityka imigracyjna musi więc uniemożliwiać „przeciekanie podejrzanych osób”. Zapewnił, że „będziemy ekstremalni w postępowaniu z podejrzanymi o terroryzm”. A z tym USA będą walczyć z „determinacją i brutalnie”. Stwierdził też, że „poprawność polityczna zastąpiła zdrowy rozsądek” i że to imigranci muszą podporządkować się zwyczajom i przepisom panującym w Stanach, czyli muszą uczynić coś, co w Polsce zwykliśmy wyrażać przysłowiem „Skoro wszedłeś między wrony, musisz krakać jak i one”. Słowa te, jak i całe wystąpienie zebrani przyjęli głośnym aplauzem. Nawet ci, którzy deklarowali się jako zwolennicy Hillary Clinton, zapytani o stanowisko Trumpa w kwestii imigracji i polityki wobec radykalnego islamu zgadzali się z jego oceną.
Z tych dwóch kampanijnych wydarzeń płynie jeden wniosek – szkoda, że w obozie Trumpa nie ma kogoś, kto by mógł w nim odegrać rolę, którą w kampanii Hillary Clinton zapewne odegra Joe Bidena. Bo trudno wziąć za dobrą monetę to, że w jego kręgu pojawił się Roger Ailes, były szef telewizji Fox News (właścicielem całej FOX Tv jest Ruppert Murdoch), który kilka tygodni temu został zmuszony do dymisji pod zarzutem molestowania seksualnego jednej z dziennikarek stacji…
Marek J. Zalewski
Koduj24.pl
No comments:
Post a Comment
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy