Na początek nieco historii… Jest rok 1850. W Londynie ukazuje się pierwszy numer miesięcznika „Harper’s Magazine,” wydawany przez firmę Harper&Brothers należącej do czterech braci Harperów. W siedem lat później zdecydowali o wydaniu podobnego magazynu w Nowym Jorku. I tak na rynku pojawił się tygodnik „Harper’s Weekly”, (ukazywał się do 1916 r.). W 1862 roku do redakcji trafił wspomniany już Thomas Nast. Ilustrował teksty i rysował karykatury. To właśnie na jednym z jego rysunków pojawił się 1874 roku słoń przyozdobiony szarfą z napisem „The Republican Vote” (republikański głos). Ten słoń był jednym ze zwierząt na tym rysunku, na którym główną rolę odgrywał osioł przebrany w lwią skórę, czym przestraszył wszystkie – poza tym słoniem, oczywiście – zwierzęta w zoo. Republikanie uznali, że właśnie słoń stanie się symbolem ich partii.
A co się tyczy osła, symbolu demokratów, to już w kampanii 1828 roku przeciwnicy Andrew Jacksona przyozdabiali jego konterfekty napisem „jackass” (osioł) z racji jego populistycznych haseł. Ale oficjalnie osioł „udemokratyzowany” został ok. 1880 roku, choć Nast w „Harper’s Magazien” rysował go od 1870 roku. Tyle historii…
W każdym razie republikański kandydat na prezydenta, nowojorski miliarder, Donald Trump jest ilustracją tego naszego porzekadła, a wspomniany Nast swoimi rysunkami jakby chciał zilustrować je, antycypując tym samym niejako pojawienie się kogoś takiego jak Trump. Gdy słucha się i ogląda Trumpa, to można dojść do wniosku, że jest on ANTYkandydatem. Nie wiem, co robi jego sztab, ponieważ niemal wszystkie działania Trumpa sprawiają wrażenie, jakby chciał on za wszelką cenę pokazać, że ma swoją własną i niezwykle oryginalną wizję siebie jako kandydata. Wizję, z której wynika, że chce on przekreślić, wyrzucić na śmietnik w zasadzie wszystko, co do tej pory charakteryzowało lub powinno, czy też miało charakteryzować amerykańskiego kandydata do wybieralnego stanowiska. Kandydata, który stara się o głosy wszystkich, umizguje się do każdego, bo każdy głos się dla niego liczy. Jest delikatny…
Donald Trump kandydat Republikanów. Fot. N.Reid Flickr cc |
A Trump wychodzi do swych wyborców z zaczesaną grzywą słomianych w kolorze włosów, w nieco zbyt obszernym, a przynajmniej robiącym takie wrażenie, garniturze, w zdecydowanie za długim krawacie (najczęściej w partyjnym kolorze lub jego licznych odcieniach; skąd my to znamy…) i z uśmiechem jakby zdjętym z twarzy Jockera granego przez Jacka Nicholsona w filmie Batman opowiada o „swojej” Ameryce, jak ją widzi dzisiaj, a jak w przyszłości. Ma przy tym w nosie tzw. polityczną poprawność, która w jego rozumieniu bardziej szkodzi niż pomaga rozwojowi tejże Ameryki i jej mieszkańców. Wsparł go w tym ostatnio sam Clint Eastwood, którego zdaniem Trump mówi mnóstwo głupich rzeczy, podobnie jak jego przeciwniczka, ale większym problemem jest reakcja mediów i komentatorów, którzy krzyczą, że „to i tamto jest rasistowskie, robiąc z igły widły”, a to sprawia, że mamy do czynienia z „pokoleniem całującym się po tyłkach” i „pokoleniem mięczaków”. I radzi, aby dać sobie” z tym, k…, spokój”.
Czy Trump wyczuwa nastroje Ameryki? Na pewno dużej jej części. New York Times zamieścił na swoich stronach internetowych reportaż, składający się z kilku filmików nakręconych podczas manifestacji zwolenników Trumpa, w różnych miejscach Stanów. Widać, że je radykalizuje. Widać też, że Trump stał się tym dla części GOP, czyli republikanów, kim dla naszego PSL był poseł Kłopotek. Stał się ich „Kłopotkiem”. Wielu z nich, w tym członkowie Kongresu już ogłosiło, że nie tylko nie zagłosują na swojego kandydata, ale swoim głosem poprą w listopadzie Hillary Clinton. Mówi się też o jakiejś grupie członków Partii Republikańskiej, która przemyśliwa nad sposobem pozbawienia Trumpa nominacji i wyłonienia innego kandydata. Tym samym jakby chcieli twierdząco odpowiedzieć na pytanie prezydent Obamy, czy się „nie wstydzą” Donalda Trumpa jako swego kandydata.
Ze sztabu Trumpa dobiegają głosy, że jest on swoim własnym kontrkandydatem, że macha ręką na przedstawiane analizy, że nie słucha rad. Nie bardzo było wiadomo dlaczego początkowo odrzucił możliwość udzielenia poparcia dla ubiegającego się o reelekcję obecnego spikera (odpowiednik naszego marszałka Sejmu) Izby Reprezentantów, Paula Ryana i senatora Johna McCaina. W końcu poparł ich kandydatury, stwierdzając że to „fajne chłopaki”. Ale uczynił to po tym, gdy o swoim poparciu dla obu polityków zapewnił Mike Pence, jego kandydat na wiceprezydenta. A nie było tajemnicą, że Trump miał o to do niego pretensję.
Ostatnie sondaże przeprowadzane w poszczególnych stanach, które akurat odwiedzają kandydaci, albo które są tzw. swing states (stanach „wahających się”), które zwykle rozstrzygają o wyniku wyborów, Hillary Clinton ma nad Trumpem wyraźną przewagę, od 9 proc. w Michigan, 11 proc. w Pensylwanii aż do 15 proc. w New Hampshire. Nawet w Georgii, konserwatywnym stanie, w którym niemal zawsze wygrywają republikanie, a ostatnim demokratą, który tam wygrał był w 1992 roku Bill Clinton, Hillary ma 4 procentową przewagę. Z drugiej jednak strony sondaż ogólnokrajowy przeprowadzony dla Reuter’sa pokazał, że przewaga Hillary Clinton nad Donaldem Trumpem wynosi tylko 3 proc.
I to może być wynik oddający faktyczne nastroje w społeczeństwie amerykańskim. Potwierdzają je też lipcowe wyniki zbiórki funduszy na kampanię wyborczą prowadzonej przez komitety kandydatów w całych Stanach. Okazuje się, że w lipcu Hillary Clinton zebrała blisko 90 mln dolarów, a Donald Trump ponad 82 mln dolarów. Przy czym – jak powiedział – średnia wpłata na konto jego kampanii wynosiła 61 dolarów. Według Trumpa ponad 60 mln dolarów na kampanię Hillary Clinton miało wpłacić 20 osób. „Ciekaw jestem ilu z nich znam?” zapytał jakby mimochodem Trump i rzucił: „They own her…”, przecież oni ją mają… Czyli, że będzie musiała się im w razie zwycięstwa w jakiś sposób zrewanżować…
Hillary Clinton - kandydatka Demokratów. Fot. Doc Flickr cc |
Hillary Clinton ma za sobą – jak się wydaje – niemal wszystko, a przeciwko sobie tylko śledztwo FBI w sprawie nieszczęsnych 30 tys. mejli, które „wypłynęły” z jej poczty z czasów gdy była ministrem spraw zagranicznych, czyli sekretarzem stanu. Na ubiegłotygodniowej konferencji prasowej, a w zasadzie spotkaniu z dziennikarzami i w ich siedzibie w Waszyngtonie, w bardzo zawiły, a jednocześnie dziecinny sposób wyjaśniała, że z tych 30 tys. tylko 3, słownie – trzy, uznane zostały za istotne z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa, a i one nie były, a powinny być, opatrzone określoną klauzulą tajności. Kolejnych 100 mejli, które zgodnie z jej słowami, także nie miały tej klauzuli, uznano za „mogące” mieć znaczenie dla bezpieczeństwa państwa, ale… Ale to w zasadzie bez znaczenia, bo uznano, że nie było jej „intencją upublicznianie tych tajemnic”. A w ogóle – jej zdaniem – najważniejsze jest to, że „Ameryka jest lepsza od Donalda Trumpa” i że ona, Hillary Clinton chce być prezydentem „wszystkich Amerykanów”.
Na trzy miesiące przed wyborami Hillary Clinton wydaje się umacniać na prowadzeniu w „wyścigu” – jak określają to sami Amerykanie – wyborczego. Sprzyja jej również sytuacja gospodarcza w samych Stanach. W lipcu zanotowano powstanie 255 tys. nowych miejsc pracy, rekordowej ich liczby w tej kadencji. Mało tego, sprzyja jej również wysoka ocena prezydenta Obamy, z którego na pół roku przed jego wyprowadzką z Białego Domu zadowolonych jest 54 proc. Amerykanów. Podkreśla się, że dokładnie z takiego samego procentu kontentych rodaków mógł cieszyć się blisko 30 lat temu, republikański prezydent Ronald Reagan. A z poprzednika Baracka Obamy, George’a W. Busha w tym samym okresie jego kadencji zadowolonych było tylko 34 proc. Amerykanów. Jakby od niechcenia zwolennicy Hillary Clinton przypominają, że jej mąż, Bill miał na swoim koncie największą liczbę zadowolonych z jego prezydentury, którzy stanowili 57 proc. obywateli.
Marek J. Zalewski
Koduj 24 .pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy