Fot. paczaizm.pl |
No bo powiedzcie szczerze: czy na miejscu Jarosława Kaczyńskiego poszlibyście na jakikolwiek kompromis?
Jest dość oczywistym, że spora liczba pisowskich ustaw
nie przeżyłaby konfrontacji z Trybunałem. Rozszerzenie możliwości inwigilacji
obywateli bez sądowej kontroli, oficjalne upartyjnienie mediów publicznych,
likwidacja konkursów na kluczowe stanowiska, ograniczenie możliwości
dysponowania własną ziemią, czy choćby najnowszy projekt, wyposażający IPN w
faktyczną władzę nad samorządami — wojewoda na polecenie Instytutu będzie mógł
narzucać samorządom nazwy ulic i obiektów użyteczności publicznej — to wszystko
budzi bardzo poważne konstytucyjne wątpliwości. Nawet słynne 500+ mogłoby nie
przejść konstytucyjnej kontroli w tym obszarze, w którym państwo różnicuje
dzieci wedle kolejności narodzin, co może być uznane za przejaw nierówności
wobec prawa.
Pisowska nowelizacja ustawy o TK — tzw. ustawa naprawcza
— pomyślana była w ten sposób, żeby przedłużyć prace Trybunału i utrudnić mu
wydawanie orzeczeń poprzez zmianę większości zwykłej na kwalifikowaną. Co do
tego wszyscy przeciwnicy władzy się zgadzają. Skąd zatem pomysł, że PiS jest
zainteresowany zakończeniem sytuacji, która jest z jego punktu widzenia jeszcze
lepsza: bowiem pozwala w ogóle ignorować wydawane przez TK wyroki? Toż
szczęśliwszego rozwiązania prezes nie mógłby sobie wymarzyć.
W praktyce sytuacja będzie teraz wyglądać następująco:
Trybunał będzie obradował i wyrokował na podstawie ustawy z marca 2015,
uznając, iż jego niedawny wyrok unieważnił tzw. ustawę naprawczą. Władza będzie
ignorować te wyroki, mówiąc, że do unieważnienia nie doszło, bo posiedzenie
było nielegalne, toteż Trybunał musi pracować na zasadach ustalonych przez PiS
w grudniu, a skoro tak nie czyni — wszystkie jego orzeczenia są, podobnie jak
wyrok dotyczący ustawy naprawczej, jedynie „stanowiskiem pewnej grupy
sędziów", bez żadnej mocy prawnej. Rząd po prostu przestanie publikować
wyroki TK w „Dzienniku Ustaw", wobec czego Trybunał wypracuje alternatywną
metodę ich ogłaszania, najpewniej na własnej stronie internetowej. Rząd będzie
twierdził, że metoda ta jest nielegalna, toteż ogłoszenia uzna za niebyłe, a
decyzje Trybunału za nieobowiązujące.
Doprowadzi to do dualnego systemu prawnego: rząd i jego agendy, wszyscy
urzędnicy państwowi, a także prokuratura pracować będą na podstawie „prawa
sejmowego". Sądy (a przynajmniej ich większość), a także samorządy
pozostające w rękach PO i PSL posługiwać się będą „prawem trybunalskim".
Tam, gdzie dojdzie do sądowej konfrontacji między tymi dwiema normami —
trybunalskie najczęściej będzie na wierzchu, bo rozstrzygający głos będzie
należał do sędziów, a tym bliżej do TK niż do prezesa Kaczyńskiego; ale będzie
to dotyczyło ułamka przypadków, większość działań władz publicznych ma
charakter administracyjny i do sądów nie trafia. Ten dziwaczny konstrukt jest
oczywiście toksyczny z punktu widzenia prawa i państwa — ale Prawu i
Sprawiedliwości najzupełniej odpowiada, albowiem PiS zainteresowany jest
wyłącznie praktycznym wymiarem
sprawowania władzy i wzniosłe zasady ma w dupie.
No bo — powiedzmy sobie szczerze — co mu za to grozi?
Międzynarodowy ostracyzm? To coś, na co opozycja bardzo
liczyła, ale już widać wyraźnie, ze się przeliczyła. Naciski zewnętrzne nie
tylko nie robią na władzy wrażenia, ale mają efekt wręcz przeciwny: prezes
zadał sobie trud szczególnego podkreślenia tego faktu w rozmowie w Telewizji
Trwam, gdzie powiedział, że tworzona przez PiS w Sejmie komisja ekspertów do
zbadania opinii Komisji Weneckiej będzie musiała „rozważyć różnego rodzaju
konteksty, które niestety powstały" — i jako najważniejszy wymienił
„nacisk zewnętrzny".
— My chcemy i musimy być państwem suwerennym, więc
ponieważ doszło do poważnych nacisków z różnych zupełnie stron, w naszym
przekonaniu całkowicie bezprawnych, w związku z tym to też przy podejmowaniu
decyzji przez Sejm musi być brane pod uwagę jako czynnik istotny, bo Polska musi zachować suwerenność, zachować
godność — ogłosił Kaczyński. Inaczej mówiąc — im bardziej będziecie biegać na
skargę zagranicę, tym większego fucka wam pokażemy. To groźba dość pusta,
zważywszy, że większego już się nie da, ale przekaz jest dość jasny:
zapomnijcie o pomocy z zewnątrz.
Ubawił mnie szczerze Ludwik Dorn, który w TVN24,
powołując się na swoją znajomość modus operandi Jarosława Kaczyńskiego, tłumaczył,
że lider PiS nie cofa się nigdy, chyba, że woda sięga mu nie do podbródka, ale
wysoko powyżej nosa i kompletnie odcina dopływ tlenu. Ale tę — niewątpliwie
trafną — diagnozę szybko uzupełnił o zupełnie absurdalne stwierdzenie, że
prezes zacznie się dusić, jeśli Komisja Europejska przejdzie do kolejnego etapu
procedury kontroli praworządności i stwierdzi, że istnieje poważne ryzyko, iż w Polsce doszło
do naruszenia wartości UE. Zabawność tej diagnozy tkwi w fakcie, iż Dorn sam
podkreśla, że ostatni etap procedury — stwierdzenie złamania przez Polskę zasad
praworządności i związane z tym sankcje — jest niemożliwy do przeprowadzenia,
bo wymaga jednogłośnej decyzji UE, a przeciw zagłosują Węgry i Czechy. Ale mimo
tego były trzeci bliźniak uważa, że Kaczyński przejmie się drugim etapem,
albowiem — uwaga — „będzie oznaczało, że jesteśmy pariasem, jakim nikt nigdy
nie był". Serio? I to jest to, co ma spłoszyć Jarosława Kaczyńskiego?
Niewiele bardziej realistyczny jest drugi optymistyczny
scenariusz Dorna: Kaczyński zlęknie się USA, gdy te zadeklarują, że „nie
jesteśmy dla nich partnerem i odmówią rozmów powyżej stanowiska
wiceministra". Rzeczywiście, w
odróżnieniu od Unii Europejskiej, wobec której PiS od początku okazuje wrogość,
Stany Zjednoczone były dotychczas na jego nader krótkiej białej liście. Ale to
już się zmienia: wystarczy wspomnieć oburzenie listem trzech amerykańskich
senatorów do Beaty Szydło, czy ostatnie uwagi Antoniego Macierewicza o
państwach, co mają dwieście lat i nie powinny nas pouczać w temacie demokracji.
Zgoda, antyrosyjska obsesja mogłaby skłonić obecną władzę do ustępstw w
sprawach wewnętrznych, gdyby Jarosław Kaczyński był przekonany, że zabawy z
Trybunałem mogą nas pozbawić dobrodziejstwa w postaci paru setek amerykańskich
wojaków. Ale nawet zaprzedani wrogowie nowej władzy — jak choćby dwukrotny szef
MON, Janusz Onyszkiewicz — przyznają, że ewentualne decyzje dotyczące tzw. wschodniej
flanki NATO będą podyktowane interesami Ameryki w tym regionie i w żaden sposób
nie będą zależały od wewnętrznej politycznej sytuacji w Polsce, czy też klimatu
stosunków na linii RP-USA. Więc znów: czego Kaczyński miałby się zlęknąć?
„Ochłodzenia stosunków"? Wolne żarty.
Tym bardziej humorystycznie brzmią nadzieje na
skuteczność jakiejkolwiek groźby wewnętrznej. Oczywiście — PiS nie wystraszy
się doniesienia do prokuratury na premierzycę, czy też szefową jej kancelarii,
w związku z odmową publikacji wyroku ws. „ustawy naprawczej" — ale nie ma
to bezpośredniego związku z faktem, iż prokuratura podlega dziś Zbigniewowi
Ziobrze. Szef klubu PO, Sławomir Neuman, w rozkosznym monologu stwierdził
ostatnio, że Szydło wystraszyła się prokuratury i dlatego opublikowała
poprzedni wyrok — ten, unieważniający wybór trzech z pięciu pisowskich
nominatów do TK. Ale przecież opublikowawszy go, władza uznała jednocześnie, że
nie ma on żadnej mocy obowiązującej (poza stwierdzeniem bezprawności działań PO
co do pozostałych dwóch sędziów) i kompletnie nie wyciągnęła z niego żadnego
wniosku. Następnych publikować nie będzie, niezależnie od tego, kto stoi na
czele prokuratury, bo już zrozumiała, że
może to zrobić absolutnie bezkarnie. Albowiem — żeby zacytować klasyka — „pan
może panu majstrowi skoczyć tam, gdzie pan może pana majstra w dupę
pocałować".
Oczywiście równie groteskowe są nadzieje opozycji na
wystraszenie władzy Trybunałem Stanu. Po pierwsze — najpierw opozycja musiałaby
przejąć władzę, bo o postawieniu przed TK decyduje większość sejmowa. A po
drugie — choćby nawet do tego doszło, odpowiedzialność konstytucyjna ma ten sam
walor, co ostracyzm międzynarodowy: działa tylko na tych, którzy się nią
przejmują. TK nie może wsadzić nikogo do pierdla, ani przysolić mu grzywny
wiodącej do bankructwa: może (czasowo) pozbawić prawa wyborczego, odebrać
medale i zakazać pełnienia stanowisk. Najgorsze co może zrobić — to pozbawić
mandatu poselskiego, co rzeczywiście będzie bolesne dla kieszeni podsądnego,
ale przecież partia mu nie da zginąć. Ewentualna odpowiedzialność karna jest
jest jeszcze bardziej odległa, zważywszy, że prezydent Duda dysponuje prawem
łaski i wykazał już, że nie zawaha się go użyć. A „hańbę" związaną z tymi
wyrokami politycy PiS będą nosić z dumą, jako dowód męczeństwa za sprawę Dobrej
Zmiany.
Brutalna prawda jest taka, iż najszerzej pojęta opozycja
— wraz z Trybunałem Konstytucyjnym — strzeliła sobie we wrażliwą część ciała,
podejmując próby zablokowania działań PiS na rzecz wymiany pięciu sędziów TK,
wybranych (częściowo nielegalnie) pod koniec zeszłej kadencji. Gdyby tamta
chucpa przeszła, dziś TK składałby się z 10 przedstawicieli poprzedniego układu
i 5 pisistów — i mógłby normalnie pracować. Byłaby to sytuacja nieopisanie
bardziej korzystna — tyleż z punktu widzenia demokracji, co opozycji.
Uczciwie trzeba przyznać, że opozycja mogła tego nie
wiedzieć. Stopień bezczelności PiS rzeczywiście nie był do końca przewidywalny.
W tej chwili jednak ma to mniejsze znaczenie. Większe ma odpowiedź na pytanie:
na co przeciwnicy władzy liczą teraz? Wszelkie twardzielskie enuncjacje w duchu
„nie ma targów o przestrzeganie konstytucji" mają urok retoryczny, ale nie
przybliżają nas w żaden sposób do przywrócenia ładu konstytucyjnego. Na nikim
nie zrobią też wrażenia demonstracje KOD, choćby ich liczebność przebiła
pielgrzymki Radia Maryja. Czy ktokolwiek
z opozycji ma jakikolwiek realny pomysł na wyjście z tej sytuacji?
Pozostaje mieć nadzieję. Choć, szczerze mówiąc, coraz
trudniej pogodzić ją z rozumem.
Agnieszka Wołk-Łaniewska, Warszawa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy