Fot. Salvadore Gerace (cc) |
Amorficzne i funkcjonujące w rzeczywistości międzynarodowej na kocią łapę ciała w rodzaju Komisji Weneckiej są wykwitem bardzo konkretnej, liberalnej teorii prawa międzynarodowego. Zgodnie z tym zbiorem wyrażanych tu i tam poglądów tych czy innych profesorów, który tylko przy najbardziej woluntarystycznym podejściu można na siłę nazwać doktryną, po rozpadzie ZSRR stosunki między państwami miały zacząć funkcjonować podobnie jak relacje wewnątrz państw.
W skrócie chodziło o to, iż uwierzywszy w „koniec
historii" pewna bardzo wpływowa grupa prawników i ekspertów, wspierana
przez część zachodnich polityków (jedni robili to z wyrachowania, inni ze
szczerej wiary) postanowiła narzucić niepodległym dotąd państwom pogląd, iż
suwerenność jest pojęciem przestarzałym, nie przystającym do czasów globalnego
tryumfu liberalnych wartości. Wartości owe, które jakoby obowiązują w każdym
państwie i społeczeństwie niezależnie od kontekstu historycznego, ustrojowego i
kulturowego i jako taki mają być chronione niezależnie od poglądów ludzi,
rządów i społeczeństw. Chodziło o to, aby korzystając z impetu niewątpliwie
przełomowego historycznego momentu, zakończyć „wojnę wszystkich ze
wszystkimi", którą przypominają stosunki międzynarodowe i stworzyć prawo
oraz instytucje obowiązujące wszystkich ich uczestników — tak, aby za
naruszenie zasad można było ukarać.
Mędrcy zachodu po prostu wiedzą lepiej i dlatego właśnie wszyscy powinni
podporządkować się ich woli. Wszyscy, a więc zwłaszcza — to znaczy w
pełni i w pierwszej kolejności — „dzikie" państwa Wschodu Europy,
tradycyjnie uznawane za mniej rozwinięte i słabiej przygotowane do dojrzałego
uczestnictwa w harmonijnym współżyciu światowej wspólnoty narodów.
Koncepcja ta jest piękna w swoim idealizmie,
jednak, jak większość tego typu utopii, w realnym życiu przeradza się w
najbardziej ordynarną pałę do bicia wszystkich tych, którzy są za słabi, aby
się temu przeciwstawić, przez wszystkich tych, którzy są dość silni, aby
cynicznie wykorzystać jej wzniosłe hasła w realizacji swoich partykularnych
interesów. I dlatego raport Komisji Weneckiej należy rozpatrywać w kontekście
prowadzonej w ostatnich latach walki (to już nie cicha konkurencja toczona w
zaciszu gabinetów i uniwersyteckich auli, ale wojna na wyniszczenie zgodnie z
leninowskim „kto kogo") o to kto i na jakich warunkach rządził będzie
Europą — wybrane w bardziej lub mniej doskonałej procedurze wyrażenia woli
ludu narodowe parlamenty i wywodzące się z nich rządy czy nieformalne grupy
nieodpowiadających przed nikim anonimowych biurokratów.
W tym doktrynalnym, a jednak mającym bardzo konkretne przełożenie na życie każdego z nas sporze Jarosław Kaczyński jest stanowczo po stronie tych pierwszych. Co więcej, doskonale wie on, lub jeśli nie wie, to instynktownie czuje, że podobną opinię ma kierująca się niczym więcej niż zwykły zdrowy rozsądek większość Polaków. Nikt z nas nie jest bowiem gotów powierzyć władzy nad sobą grupce przez nikogo niewybranych i przed nikim nieodpowiadających nawiedzonych intelektualistów poruszających się w wirtualnym świecie teoretycznych modeli ustrojowych opartych o fantastyczne wyobrażenia o tym, jak powinno wyglądać idealne państwo.
Dlatego właśnie, moim zdaniem Prezes a na jego
komendę cała władza (zadziwiające to i paradoksalne, ale dziś przecież
znów możemy mówić o legislatywie, egzekutywie, judykatywie i mediach jako o
jedności — bo to znów, jak kiedyś narzędzia w rękach jednego
człowieka) całkowicie świadomie i z premedytacją idzie na zwarcie z weneckimi
mędrcami i nie jest prawdą, iż minister Waszczykowski zapraszając ich do Polski
popełnił wobec partii i państwa jakąś zbrodnię, czy, co gorsza błąd.
Po pierwsze, daje mu
to możliwość fizycznej lokalizacji wroga zewnętrznego, bez bezpośredniego
bicia w rządy i instytucje, z którymi Polska z różnych względów naprawdę
potrzebuje utrzymywać konstruktywne stosunki. Bo powiedzieć, że całemu złu
winien jest Berlin czy Bruksela byłoby kompletnie nie comme il faut. A
oskarżyć o mieszanie się w wewnętrze sprawy Polski i wymywanie suwerenności
jakichś przypadkowych mędrków z prywatnego w swej istocie think — tanku,
będącego ciałem doradczym instytucji, o której nikt nie wie po co istnieje
(nikt, oprócz pobierających sute wynagrodzenia pracujących tam, pardon,
zatrudnionych w niej aparatczyków) doskonale spełnia socjotechniczne wymogi
zarządzania nastrojami narodu.
Po drugie, pozwala dokonać kolejnego kroku w stronę
unieszkodliwienia opozycji i odsunięcia jej od choćby teoretycznej szansy na
odebranie PiS — owi władzy. Trudno bowiem nie zgodzić się z tym, iż
donoszenie na własną ojczyznę do Niemców czy innych instancji niepodlegających
kontroli polskiego narodu brzydko pachnie i nie skłania wyborców do większego
zaufania wobec euro — konfidentów.
Po trzecie wreszcie,
pogrywając z dożami europejskiego prawa na ostro, Kaczyński stawia do pionu
cały aparat państwowy w Polsce dając do zrozumienia kto dziś jest wozem, kto
koniem, a kto woźnicą. I, że w razie czego (czyli powtórzenia Rokoszu
Rzeplińskiego — zapewne tak właśnie historia ochrzci wydarzenia ostatnich
dwóch miesięcy), żadna zagranica, żadne paragrafy i żadne autorytety z ich
gazetami im nie pomogą — pójdą na śmietnik historii tak samo, jak wszyscy,
którzy sprzeciwiają się rozpoczęciu, kontynuacji i zakończeniu przebudowy
państwa.
„Wszyscy kontrrewolucjoniści to tygrysy z
papieru" — zwykł mawiać podczas najtrudniejszych chwil Wielkiego
Skoku i Rewolucji Kulturalnej Przewodniczący Mao. W Polsce trwa rewolucja i nie
ma powodu sądzić, iż akurat tej rewolucji prawa rządzące takimi wydarzeniami
nie dotyczą. Dlatego ani śmieszni w swej nadętej pozie wszechwiedzących
obrońców demokracji weneccy klauni ani pląsający wokół nich polscy trefnisie
nie mają w starciu z Robespierrem z Żoliborza żadnych szans.
Jakub Korejba
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy