polish internet magazine in australia

Sponsors

NEWS: POLSKA: Polska może stanąć przed poważnym wyzwaniem, jeśli chodzi o dostawy energii elektrycznej już w 2026 roku. Jak podała "Rzeczpospolita", Polska może zmagać się z deficytem na poziomie prawie 9,5 GW w stabilnych źródłach energii. "Rzeczpospolita" zwróciła uwagę, że rząd musi przestać rozważać różne scenariusze i przejść do konkretnych działań, które zapewnią Polsce stabilne dostawy energii. Jeśli tego nie zrobi, może być zmuszony do wprowadzenia reglamentacji prądu z powodu tzw. luki mocowej. * * * AUSTRALIA: Wybuch upałów w Australii może doprowadzić do niebezpiecznych warunków w ciągu najbliższych 48 godzin, z potencjalnie najwcześniejszymi 40-stopniowymi letnimi dniami w Adelajdzie i Melbourne od prawie dwóch dekad. W niedzielę w Adelajdzie może osiągnąć 40 stopni Celsjusza, co byłoby o 13 stopni powyżej średniej. Podczas gdy w niektórych częściach Wiktorii w poniedziałek może przekroczyć 45 stopni Celsjusza. * * * SWIAT: Rosja wybierze cele na Ukrainie, które mogą obejmować ośrodki decyzyjne w Kijowie. Jest to odpowiedź na ukraińskie ataki dalekiego zasięgu na terytorium Rosji przy użyciu zachodniej broni - powiedział w czwartek prezydent Władimir Putin. Jak dodał, w Rosji rozpoczęła się seryjna produkcja nowego pocisku średniego zasięgu - Oresznik. - W przypadku masowego użycia tych rakiet, ich siła będzie porównywalna z użyciem broni nuklearnej - dodał.
POLONIA INFO: Spotkanie poetycko-muzyczne z Ludwiką Amber: Kołysanka dla Jezusa - Sala JP2 w Marayong, 1.12, godz. 12:30

poniedziałek, 14 września 2015

Carpe Dream: Przeprawa przez Laos

Sen nie przychodził łatwo tej nocy, obudził mnie koszmarny ból brzucha. Byliśmy już na granicy Chin z Laosem, gdzie kuchnia zaczynała robić się coraz bardziej tropikalna i nasze żołądki wkrótce miały się o tym boleśnie przekonać. Wczorajsza ekipa Jack’a Sparrowa i Osamy Bin Ladena była bardzo gościnna. Aż za bardzo. Nie sposób było im odmówić. Wlewali w nas piwo litrami, co chwila podając przy tym jakieś przekąski. Niektóre naprawde ciężko było przełknąć, ale chłopaki nie przyjmowali odmowy…

Rano wypiłem smecte, zapiłem kawą i przepaliłem papierosem ale nie pomogło… Stefan zasugerował, żeby jeszcze zalać to wszystko wódką, ale jakoś nie miałem weny. Napisałem rano…? Rano polskiego czasu raczej, bo obudziliśmy się o 13:20. Pobudka, prysznic, pakowanie, ból brzucha i wyjście z hostelu. Mając w kieszeni 20 chińskich juanów i 80 amerykańskich dolarów w pocie czoła, a właściwie to całego ciała, bo było cholernie gorąco, dotarlismy do granicy.

Szczerze mówiąc, mieliśmy jakieś 500 metrów do przebycia, mimo to do budynku przejścia granicznego weszlismy cali mokrzy. Po drodze zaczepiali nas kilka razy miejscowi cinkciarze, ale nie daliśmy się skusić, stwierdziliśmy, że dowiemy się najpierw czy za wizę do Laos można płacić w dolarach. Na szczęście celnik na pierwszej, chińskiej granicy mówił biegle – jak na chińczyka – po angielsku i poinformował nas, że owszem możemy dokonać płatności w Ju-Es-Di. Pokazaliśmy mu, że mamy tylko 80, a on stwierdził, że w sumie to cen nie zna, ale chyba powinno wystarczyć. Z lekkim zdenerwowaniem, gdyż z Chin wyjeżdżaliśmy już drugi raz, czyli limit naszej wizy wykorzystaliśmy i powrotu nie było w razie wtopy finansowej, żwawo ruszyliśmy dalej, ciesząc się, że wreszcie udało nam się wyjechać z tego pięknego kraju… no prawie udało. Po chwili spaceru w prażącym słońcu, oczom naszym ukazał się ogromny budynek koloru złotego, stylizowany na buddyjską świątynię, który najwyraźniej robił za przejście graniczne Laosu. Po psrtyknięciu kilku zdjęć, ruszyliśmy do środka.

Pierwszy zatrzymał nas jegomość w okienku przed wejściem, żądając okazania paszportu. Nie zwlekając wręczyliśmy mu nasze dokumenty, on rzucił na nie okiem, po czym orzekł, że należy się 2 dolary za osobę, palcem wskazującym lewej ręki celując w wiszący na ścianie napis, wydrukowany na kartce papieru formatu a4, tłustą czcionką informujący: „PASSPORT CHECK FEE- $2″. Z tylnej kieszeni wyciagnąłem zwitek banknotów chińskich, dokładnie 28 CHY i zapytałem ile to będzie w juanach. On po szybkiej kalkulacji stwierdził, że 20 za osobę. Była to bardzo szybka i bardzo nieprecyzyjna kalkulacja jak stwierdziłem, ale z racji naszego położenia i przepocenia wręczyłem mu całość po czym powiedziałem po polsku: „Więcej nie mam!”. On z konsternacją popatrzył na Stefana i odrzekł coś po ichniejszemu, najwyraźniej domagając się zapłaty z jego strony. Ponownie po polsku poinformowałem go, że więcej hajsu niet, tym razem dodałem machnięcie reką, żeby lepiej zrozumiał. Zadziałało, wzruszył ramionami, wypowiedział szybkie „OK, OK” i gestem ręki pokazał nam, że możemy iść dalej.

Okienko wizowe skrywało trzech osobników: jeden podawał i odbierał papierki do wypełnienia, drugi drukował wizę, a trzeci wklejał ją do paszportu. Cała procedura przebiegła w miarę szybko i tak po 10 minutach mieliśmy wklejoną wizę turystyczną Laosu w nasze paszporty. Oczywiście do standartowej ceny 30 USD za wizę, panowie kazali doliczyć sobie 2 USD za tej wizy wydanie – a jakże! Bezskuteczne okazało się tłumaczenie, że dopiero co zapłaciliśmy 2 dolary gościowi za zapuszczenie żurawia w nasz paszport. Roześmiali się tylko i pokazali, tym razem, profesjonalnie wykonany napis: VISA DECLARATION FEE – $2. Z racji tego, że na wizy białoruską, rosyjską i chińską czekaliśmy prawie dwa tygodnie, wspólnie uznaliśmy, że te cztery dolce to stosunkowo niska opłata za tak sprawnie wykonaną usługę. W ramach drobnej zemsty dopisałem tylko swoje drugie imię przy wypełnianiu druczków – co zachwiało lekko pewnością siebie jednego z typów, bo ze zmieszanym wyrazem twarzy wybiegł z pomieszczenia, podszedł do mnie i zapytał co to w ogóle jest i jak sie to wymawia…
Z paszportem w dłoni przeszliśmy do kolejnego stanowiska, gdzie skośnooka pani celnik zajrzała na pierwszą stronę dokumentu, następnie przewertowała kartki do strony z wklejoną przed chwilą wizą i machnęła ręką informując tym samym, że można przechodzić.

Tak oto znaleźliśmy się w kolejnym kraju na naszej drodze do Australii. Przybiliśmy czerepaszkę, wypiliśmy szybką kawę i zarzuciwszy plecaki na ramiona ruszyliśmy w kierunku małych busików tuż za granicą, robiących za miejscowe taksówki. W polsko-laoskim szybko dogadaliśmy sie z pierwszym napotkanym kierowcą, który zadeklarował, że za jedyne 8 USD zawiezie nas do najbliższego miasteczka, skąd też jeżdzą busy do Vientian – stolicy kraju. Targowanie na nic się zdało, więc nie czekając długo wsiedliśmy z nim do pojazdu. Miejsce, w którym nas wysadził, bynajmniej nie okazało się miastem. Miasteczkiem też nie. Prawdę powiedziawszy cięzko było by je nazwać wioską – kilka chałupek postawionych szeregowo przy drodze.

W zadaszeniu jednej z nich spędziliśmy ok 40 min czekając na autobus, co do którego nie mieliśmy pewności czy tak naprawdę tędy jedzie. Jechał. Dogadać się z kierowcą pomógł nam napotkany Laotańczyk, który po angielsku gwarzył całkiem nieźle – jak na Laotańczyka. I tak oto chwilę później siedzieliśmy szczęśliwi w trzęsącym autokarze, zmierzając wprost do stolicy, z której od Bangkoku dzielił nas zaledwie jeden pociąg.

Kiedy dzień wcześniej, w chińskim przygranicznym miasteczku, próbowałem dopytać panią na dworcu o transport z Chin do Laosu ona napomknęła coś o „very bad road”, nie przyszło mi na myśl, że będzie aż tak źle. To co czują Niemcy wjeżdzając ze swoich autostrad na polskie drogi jest niczym w porównaniu z tym co muszą czuć Chińczycy wjeżdzając do Laosu. Może całego kraju nie widziałem, ale po przejechaniu kilku tysięcy kilometrów, moim skromnym zdaniem chińskie drogi biją niemieckie na łeb i szyję. Nie wiem jak porównać polskie do tych w Laosie ale przepaść jest olbrzymia. Na korzyść Polski oczywiście. Dodajcie to sobie sami. Najciekawszy był przejazd przez górzystą dżunglę, gdzie wysokości wahały się między 500 a 1300 m.n.p.m., asfaltu oczywiście nie było, a przełęcz składała się głównie z 180 stopniowych zakrętów. Wertepy sprawiały, że połowę drogi spędzało się w powietrzu a mroczna dżungla nadawała całości klimat rodem z horroru.


 Po godzinie, może dwóch jazdy, kierowca zatrzymał się w małej wiosce osadzonej wysoko i głęboko w środku puszczy, gdzie w małych drewnianych chatkach, tubylcy sprzedawali 5 rodzajów owoców: banany, olbrzymie ogórki kształtem przypominające nasze cukinie, ananasy, niezidentyfikowane korzenie i niezidentyfikowane zielone owoce wielkości piłek lekarskich. Jako, że wstaliśmy skoro świt o 13:00, nie mieliśmy przy sobie gotówki i spieszyliśmy się do granicy, przez 12 godzin nie jedliśmy żadnego posiłku. Za pozostałe 20000 LAK skusiliśmy sie na ogórki i banany, którymi wypełniliśmy puste brzuchy zabijając ssący głód.

Dalszą część drogi przebyliśmy w miarę sprawnie, podskakując na wertepach i próbując co jakiś czas zasnąć chociaż na chwilę. W międzyczasie mieliśmy okazję spróbować lokalnej kuchni, gdy kierowca zatrzymał się na krótki postój. Stefanowi szczególnie zasmakowały prażone świerszcze.


























Po 15 godzinnej podróży dotarliśmy do Vientian około południa. Słońce paliło, a my z naszymi plecakami topiliśmy się w jego promieniach. Na pierwszy rzut oka, miasto nie wyglądało jakoś majestatycznie. Klimat podobny, jak w mniejszym chińskim miasteczku. Jedyne co się wyróżniało, to duża liczba świątyń rozrzucona po całej stolicy. Dodatkowo zauważyliśmy że po mieście kręci się sporo turystyów, a jako, że białego człowieka nie widzieliśmy już przez długi czas, mogliśmy dzięki temu trochę bardziej wtopić się w tłum. W pierwszym znalezionym hostelu, zapytaliśmy o pomoc w dotarciu do Bangkoku. Okazało się, że nie ma z tym zupełnie problemu i następny autobus zabierze nas za jakieś 2 godziny, dając nam czas na zjedzenie śniadania, wypicie kawy i prysznic. Tak oto, po dwóch godzinach wsiadaliśmy do małego busika, który miał zawieźć nas na stację kolejową.

Interesującą ciekawostką odnośnie Laosu jest fakt, że cała trakcja kolejowa w tym kraju rozciąga się na długość….dwóch kilometrów. Generalnie używana jest tylko po to, żeby z Vientian dojechać do granicy z Tajlandią. Tam następuje przesiadka w tajski pociąg. I tak też, czekając na nasz transport do granicy rozsiedliśmy się wygodnie na dworcu,  chowając się w cieniu przed palącym słońcem. Chwilę później, zaskoczył nas ciekawy zbieg okoliczności. Jak już wspominałem wcześniej, przed dotarciem do Laosu, przez długi czas nie widzieliśmy białego człowieka, a tutaj nagle, na malutkim dworcu w stolicy spotykamy dwie rodaczki. W dodatku jedna z nich po szybkim przedstawieniu się, zadaje retoryczne pytanie: „Kto ma ochotę na piwo?”. Jak się można domyśleć, niedługo później czwórka Polaków otwierała kolejne piwo w tajskim pociągu. „Uważajcie, tutaj jest to surowo karane, można pić wszędzie tylko nie w pociągach!” – przestrzegł nas Rosjanin siedzący obok. Piwa dokończylismy więc z tzw przyczajki w tempie ekspresowym. Tajskie whiskey natomiast, zrobilismy już swobodniej na końcu pociągu, a i zaprzyjaźniony Rosjanin dołączył wkrótce do nas.

Kolenego ranka, około godziny piątej, z lekkim bólem głowy, byliśmy gotowi do wysiadki. Dzięki Couch-Surfingowi znaleźliśmy dobrą duszę, która zgodziła sie nas przenocować przez 2 dni w Bangkoku. Warunkiem było tylko dotarcie pod ustalony adres przed godziną szóstą rano. Wszystko świetnie się składało, bo z pociągu wysiedliśmy o godzinie 5:15 i zaczepiwszy pierwszego lepszego kierowcę tuk tuka, po krótkiej negocjacji dowiedzielismy się, że zawiezie nas pod ustalony adres względnie tanio i w miarę szybko. Pod drzwiami naszej nowej gospodyni znaleźliśmy się dokładnie za piętnaście szósta. Jako, że nie mieliśmy telefonu, podszedłem do najbliższego hotelu i zadzwoniłem pod numer, który nam podyktowała. W słuchawce usłyszałem zaspany głos. Szybko wyjaśniłem, że my to my i że jesteśmy na miejscu, prosząc by kobieta zeszła po nas na ulicę. Ta zaczęła wymijająco odpowiadać, że jednak nie ma czasu dzisiaj i w ogóle to niepotrzebnie akceptowała nasze zapytanie… Wdać się w dłuższą dyskusję nie było sposób, szczególnie, że płaciliśmy za telefon, a kobieta ewidentnie nie chciała nam pomóc. Od początku naszej wyprawy po raz pierwszy ktoś z Couch Surfing-u wystawił nas do wiatru. Trudno, zdaża się. Nie przejmując się szczególnie podeszlśmy do pierwszego lepszego hostelu, gdzie okazało się, że nocleg kosztuje 30 zł od osoby – nie ma więc tragedii. Szczególnie, że był to dopiero drugi przypadek płacenia za nocleg po przebyciu mniej więcej 13 000 km. W hostelu spędziliśmy dwa dni, imprezując w nocy i pracując w dzień, z czego później wykluło się nasze pierwsze fotograficzne zlecenie…ale to już inna historia...

Stefan (Carpe Dream)




 W najbliższa sobotę na pikniku Bumeranga Polskiego będziemy łaczyć się z uczestnikami wyprawy Carpe Dream - Łukaszem i Stefanem, którzy aktualnie płyną katamaranem do wybrzeży Australii.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy