
Rano wypiłem smecte, zapiłem kawą i przepaliłem papierosem ale nie pomogło… Stefan zasugerował, żeby jeszcze zalać to wszystko wódką, ale jakoś nie miałem weny. Napisałem rano…? Rano polskiego czasu raczej, bo obudziliśmy się o 13:20. Pobudka, prysznic, pakowanie, ból brzucha i wyjście z hostelu. Mając w kieszeni 20 chińskich juanów i 80 amerykańskich dolarów w pocie czoła, a właściwie to całego ciała, bo było cholernie gorąco, dotarlismy do granicy.
Szczerze mówiąc, mieliśmy jakieś 500 metrów do przebycia, mimo to do budynku przejścia granicznego weszlismy cali mokrzy. Po drodze zaczepiali nas kilka razy miejscowi cinkciarze, ale nie daliśmy się skusić, stwierdziliśmy, że dowiemy się najpierw czy za wizę do Laos można płacić w dolarach. Na szczęście celnik na pierwszej, chińskiej granicy mówił biegle – jak na chińczyka – po angielsku i poinformował nas, że owszem możemy dokonać płatności w Ju-Es-Di. Pokazaliśmy mu, że mamy tylko 80, a on stwierdził, że w sumie to cen nie zna, ale chyba powinno wystarczyć. Z lekkim zdenerwowaniem, gdyż z Chin wyjeżdżaliśmy już drugi raz, czyli limit naszej wizy wykorzystaliśmy i powrotu nie było w razie wtopy finansowej, żwawo ruszyliśmy dalej, ciesząc się, że wreszcie udało nam się wyjechać z tego pięknego kraju… no prawie udało. Po chwili spaceru w prażącym słońcu, oczom naszym ukazał się ogromny budynek koloru złotego, stylizowany na buddyjską świątynię, który najwyraźniej robił za przejście graniczne Laosu. Po psrtyknięciu kilku zdjęć, ruszyliśmy do środka.
Pierwszy zatrzymał nas jegomość w okienku przed wejściem, żądając okazania paszportu. Nie zwlekając wręczyliśmy mu nasze dokumenty, on rzucił na nie okiem, po czym orzekł, że należy się 2 dolary za osobę, palcem wskazującym lewej ręki celując w wiszący na ścianie napis, wydrukowany na kartce papieru formatu a4, tłustą czcionką informujący: „PASSPORT CHECK FEE- $2″. Z tylnej kieszeni wyciagnąłem zwitek banknotów chińskich, dokładnie 28 CHY i zapytałem ile to będzie w juanach. On po szybkiej kalkulacji stwierdził, że 20 za osobę. Była to bardzo szybka i bardzo nieprecyzyjna kalkulacja jak stwierdziłem, ale z racji naszego położenia i przepocenia wręczyłem mu całość po czym powiedziałem po polsku: „Więcej nie mam!”. On z konsternacją popatrzył na Stefana i odrzekł coś po ichniejszemu, najwyraźniej domagając się zapłaty z jego strony. Ponownie po polsku poinformowałem go, że więcej hajsu niet, tym razem dodałem machnięcie reką, żeby lepiej zrozumiał. Zadziałało, wzruszył ramionami, wypowiedział szybkie „OK, OK” i gestem ręki pokazał nam, że możemy iść dalej.

Z paszportem w dłoni przeszliśmy do kolejnego stanowiska, gdzie skośnooka pani celnik zajrzała na pierwszą stronę dokumentu, następnie przewertowała kartki do strony z wklejoną przed chwilą wizą i machnęła ręką informując tym samym, że można przechodzić.

W zadaszeniu jednej z nich spędziliśmy ok 40 min czekając na autobus, co do którego nie mieliśmy pewności czy tak naprawdę tędy jedzie. Jechał. Dogadać się z kierowcą pomógł nam napotkany Laotańczyk, który po angielsku gwarzył całkiem nieźle – jak na Laotańczyka. I tak oto chwilę później siedzieliśmy szczęśliwi w trzęsącym autokarze, zmierzając wprost do stolicy, z której od Bangkoku dzielił nas zaledwie jeden pociąg.
Kiedy dzień wcześniej, w chińskim przygranicznym miasteczku, próbowałem dopytać panią na dworcu o transport z Chin do Laosu ona napomknęła coś o „very bad road”, nie przyszło mi na myśl, że będzie aż tak źle. To co czują Niemcy wjeżdzając ze swoich autostrad na polskie drogi jest niczym w porównaniu z tym co muszą czuć Chińczycy wjeżdzając do Laosu. Może całego kraju nie widziałem, ale po przejechaniu kilku tysięcy kilometrów, moim skromnym zdaniem chińskie drogi biją niemieckie na łeb i szyję. Nie wiem jak porównać polskie do tych w Laosie ale przepaść jest olbrzymia. Na korzyść Polski oczywiście. Dodajcie to sobie sami. Najciekawszy był przejazd przez górzystą dżunglę, gdzie wysokości wahały się między 500 a 1300 m.n.p.m., asfaltu oczywiście nie było, a przełęcz składała się głównie z 180 stopniowych zakrętów. Wertepy sprawiały, że połowę drogi spędzało się w powietrzu a mroczna dżungla nadawała całości klimat rodem z horroru.

Po godzinie, może dwóch jazdy, kierowca zatrzymał się w małej wiosce osadzonej wysoko i głęboko w środku puszczy, gdzie w małych drewnianych chatkach, tubylcy sprzedawali 5 rodzajów owoców: banany, olbrzymie ogórki kształtem przypominające nasze cukinie, ananasy, niezidentyfikowane korzenie i niezidentyfikowane zielone owoce wielkości piłek lekarskich. Jako, że wstaliśmy skoro świt o 13:00, nie mieliśmy przy sobie gotówki i spieszyliśmy się do granicy, przez 12 godzin nie jedliśmy żadnego posiłku. Za pozostałe 20000 LAK skusiliśmy sie na ogórki i banany, którymi wypełniliśmy puste brzuchy zabijając ssący głód.
Dalszą część drogi przebyliśmy w miarę sprawnie, podskakując na wertepach i próbując co jakiś czas zasnąć chociaż na chwilę. W międzyczasie mieliśmy okazję spróbować lokalnej kuchni, gdy kierowca zatrzymał się na krótki postój. Stefanowi szczególnie zasmakowały prażone świerszcze.


Po 15 godzinnej podróży dotarliśmy do Vientian około południa. Słońce paliło, a my z naszymi plecakami topiliśmy się w jego promieniach. Na pierwszy rzut oka, miasto nie wyglądało jakoś majestatycznie. Klimat podobny, jak w mniejszym chińskim miasteczku. Jedyne co się wyróżniało, to duża liczba świątyń rozrzucona po całej stolicy. Dodatkowo zauważyliśmy że po mieście kręci się sporo turystyów, a jako, że białego człowieka nie widzieliśmy już przez długi czas, mogliśmy dzięki temu trochę bardziej wtopić się w tłum. W pierwszym znalezionym hostelu, zapytaliśmy o pomoc w dotarciu do Bangkoku. Okazało się, że nie ma z tym zupełnie problemu i następny autobus zabierze nas za jakieś 2 godziny, dając nam czas na zjedzenie śniadania, wypicie kawy i prysznic. Tak oto, po dwóch godzinach wsiadaliśmy do małego busika, który miał zawieźć nas na stację kolejową.

Kolenego ranka, około godziny piątej, z lekkim bólem głowy, byliśmy gotowi do wysiadki. Dzięki Couch-Surfingowi znaleźliśmy dobrą duszę, która zgodziła sie nas przenocować przez 2 dni w Bangkoku. Warunkiem było tylko dotarcie pod ustalony adres przed godziną szóstą rano. Wszystko świetnie się składało, bo z pociągu wysiedliśmy o godzinie 5:15 i zaczepiwszy pierwszego lepszego kierowcę tuk tuka, po krótkiej negocjacji dowiedzielismy się, że zawiezie nas pod ustalony adres względnie tanio i w miarę szybko. Pod drzwiami naszej nowej gospodyni znaleźliśmy się dokładnie za piętnaście szósta. Jako, że nie mieliśmy telefonu, podszedłem do najbliższego hotelu i zadzwoniłem pod numer, który nam podyktowała. W słuchawce usłyszałem zaspany głos. Szybko wyjaśniłem, że my to my i że jesteśmy na miejscu, prosząc by kobieta zeszła po nas na ulicę. Ta zaczęła wymijająco odpowiadać, że jednak nie ma czasu dzisiaj i w ogóle to niepotrzebnie akceptowała nasze zapytanie… Wdać się w dłuższą dyskusję nie było sposób, szczególnie, że płaciliśmy za telefon, a kobieta ewidentnie nie chciała nam pomóc. Od początku naszej wyprawy po raz pierwszy ktoś z Couch Surfing-u wystawił nas do wiatru. Trudno, zdaża się. Nie przejmując się szczególnie podeszlśmy do pierwszego lepszego hostelu, gdzie okazało się, że nocleg kosztuje 30 zł od osoby – nie ma więc tragedii. Szczególnie, że był to dopiero drugi przypadek płacenia za nocleg po przebyciu mniej więcej 13 000 km. W hostelu spędziliśmy dwa dni, imprezując w nocy i pracując w dzień, z czego później wykluło się nasze pierwsze fotograficzne zlecenie…ale to już inna historia...
Stefan (Carpe Dream)
W najbliższa sobotę na pikniku Bumeranga Polskiego będziemy łaczyć się z uczestnikami wyprawy Carpe Dream - Łukaszem i Stefanem, którzy aktualnie płyną katamaranem do wybrzeży Australii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy