Leszek Żukowski ps. "Antek". Obecny prezes Światowego Związku Żołnierzy AK |
W przeddzień 71 rocznicy Powstania Warszawskiego przedstawiamy rozmowę Krzysztofa Sękalskiego z przewodniczącym Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej, Leszkiem Żukowskim.
LESZEK ŻUKOWSKI: Zgadza się… Tę wystawę, zorganizowaną przez Muzeum Powstania Warszawskiego, otworzyli w Berlinie Prezydenci Polski i Niemiec już 29 lipca. Byłem tam w gronie dwudziestu powstańców, towarzyszących prezydentowi Komorowskiemu. I myślę, że prezydent Gauck to właściwa postać do tak trudnego zadania. Z jego ust padło stwierdzenie, że Polacy umieli przebaczyć, gdy Niemcy okazali skruchę.
KS: Obecność w tym miejscu musiała Panom dać pewną satysfakcję moralną. Wśród przeraźliwych eksponatów, pokazujących piekło i ruiny, byliście tam żywymi eksponatami – tyle, że o 70 lat później… A ile miał Pan lat, kiedy szedł na barykady?
LŽ: Piętnaście…
KS: Co na to rodzice, czy pochwalali decyzję uczestnictwa w Powstaniu? Jaki był Pana dom rodzinny, który Pana ukształtował?
LŻ: Mama była nauczycielką, ojciec kierownikiem młyna Państwowych Zakładów Zbożowych w Kutnie. Był wielkim społecznikiem – pełnił funkcję naczelnika Towarzystwa „Sokół” i komendanta Ochotniczej Straży Pożarnej. Oboje rodzice byli patriotami. Na początku 1940 roku wysiedlono nas z Kutna, które Niemcy włączyli do Rzeszy. Tata już nie żył. Przyjęła nas mieszkająca w Warszawie siostra mamy, potem wziął mnie do siebie wujek. Od połowy 1942 roku mieszkałem w bursie Rady Głównej Opiekuńczej przy ulicy Leszno 81. Tam uczyłem się na kompletach i tam przyjęto mnie do harcerstwa. Należałem do drużyny ZHP „Zawiszacy”. Tak w harcerstwie, jak i w innych organizacjach, obowiązywała konspiracja, więc nie mówiło się w rodzinach, że ktoś idzie na akcję. O Powstaniu też się nie mówiło. Wszyscy wiedzieli, że będzie jakaś akcja zbrojna, ale kiedy i gdzie – to nie było tematem rozmów.
KS: Jak Pan się znalazł w Powstaniu?
LŻ: W budynku, w którym mieściła się bursa, pierwszego sierpnia miał punkt zborny pluton NSZ, którego dowódca mnie wezwał i powiedział: „Znasz ten teren, będziesz naszym łącznikiem. Jak zdobędziesz broń, będziesz żołnierzem”. Miałem piętnaście lat, więc ten rozkaz przyjąłem jako wielkie szczęście.
KS: Co Was, młodzików, pchało do powstania – czy nie przerażała Was dysproporcja sił i przeciwnik w skórze SS – przecież to były bestie.
LŻ: Z budynku bursy miałem widok na mur getta, widziałem jak strzelano do dzieci przeprawiające się przez otwory ściekowe po żywność, patrzyłem na dyndające trupy powieszonych, wiedziałem o nagminnych łapankach, rozstrzeliwaniach, wywózkach… Po takich pięciu latach to był jedyny moment, kiedy można im było wreszcie „podziękować” za ich okrucieństwo i pogardę. Front wschodni zbliżał się do Wisły, a „panowie życia i śmierci” zbierali się do ucieczki, pakowali nakradzione dobra.
KS: I co? Zdobył Pan broń? Gdzie Pan walczył?
LŻ: Nie od razu, najpierw nosiłem meldunki na Dzielną do sztabu Batalionu „Chrobry” do kapitana „Sosny”, a czasem broń. Przenosiłem też rannych do szpitala polowego Karola i Marii na Lesznie. Drugi szpital był w podziemiach i piwnicach browaru Haberbusch i Schiele na Żelaznej róg Grzybowskiej. A broń zdobyłem już szóstego dnia Powstania, gdy ewakuowaliśmy się z Woli na Stare Miasto, na zapleczu sądów zdobyłem karabinek Berthier. Był wspaniały, celnie strzelał, ale nie było do niego amunicji francuskiej. Co prawda, pasowała amunicja radziecka, ale miała nieco mniejszą średnicę, tak że łuska rozrywała się w komorze zamkowej i część gazów spalinowych szła w twarz, co było mało przyjemne. Tak więc na Starym Mieście miałem już broń, a dowódca plutonu zameldował się w Batalionie „Łukasiński” i od 7 sierpnia zostaliśmy żołnierzami Armii Krajowej.
KS: Gdzie Pan zadebiutował już jako żołnierz?
LŻ: Brałem udział w walkach w Ogrodzie Krasińskich, o Pasaż Simonsa, Arsenał, na barykadzie na Bielańskiej i na drugiej – naprzeciw kościoła Świętego Antoniego, oprócz tego o Bank Polski, o Ratusz. A najtrudniejszy moment czy chwile największego zagrożenia? To było czternastego sierpnia. Tak się złożyło, że stałem na barykadzie akurat z dowódcą plutonu, który mnie przyjął do oddziału. Było to naprzeciwko kościoła Świętego Antoniego i na moich oczach dowódca celował do Niemca, kryjącego się za ogrodzeniem kościoła… Tylko, że obaj wystrzelili równocześnie i to celnie – obaj dostali w głowę. Ściągnąłem dowódcę z barykady, potem wycofałem się po sanitariuszkę i czołgałem się przez trawnik, cały czas pod ostrzałem „gołębiarza”. To były straszne chwile, naprawdę się bałem. A drugi straszny moment – już na koniec, pierwszego września odbywała się ewakuacja do Śródmieścia: staliśmy z oddziałem przed włazem na Placu Krasińskich i już mieliśmy wchodzić do kanału, gdy przyszedł młody oficer, wskazał palcem mnie i dwóch innych: „ty, ty i ty” i kazał się nam zgłosić po amunicję, aby pozorować w Ratuszu naszą obecność – tzn. strzelać w stronę Teatru Wielkiego, gdy oni będą się przeprawiać. Strzelaliśmy – a Niemcy odpowiadali huraganowym ogniem
KS: Co Pan czuł? Piętnastolatek… i takie zadanie?
LŻ: Ja, idąc na tę barykadę, przyjąłem to jako wyrok. Wprawdzie dowódca powiedział, że przyjdzie łącznik i nas ściągnie o godzinie dwudziestej drugiej, bo wtedy miała się zakończyć ewakuacja. Jednak łącznik nie przyszedł. Ja trwałem tam do rana . Moi dwaj koledzy nie przeżyli. Dopiero rano się wycofałem, zdjąłem panterkę, nie miałem już amunicji. Karabinek Berthiera wsadziłem pod gruzy. Nożem skróciłem nogawki spodni, żeby wyglądać na chłopaczka i stamtąd przeczołgałem się do Hipoteki, gdzie zostałem aresztowany.
KS: Jak widać, prócz dzielności trzeba było dużo sprytu – właśnie próbuję sobie wyobrazić naszych „chojraków” w takiej sytuacji. Czy mimo wszystko, skoro każda sekunda groziła śmiercią, a Wy uszliście z życiem – nie czujecie się szczęściarzami?
LŻ: Często zadawałem sobie pytanie: czemu ja akurat przeżyłem? Tego nie wiem. Wówczas zostałem doprowadzony do kościoła Świętego Wojciecha – tam była selekcja. Trafiłem do grupy, o której myślałem, że pójdzie na rozwałkę… ale wsadzili nas do pociągu i siódmego września byłem już w obozie koncentracyjnym we Flossenburgu. Dlaczego mnie nie rozstrzelali – tego nie wiem. Uważam, że mój los był w ręku Boga.
KS: W książce p.t. „Zachować pamięć” (wydanej przez Fundację Polsko-Niemieckie Pojednanie) zanotował Pan swoje straszne wspomnienia z obozu, gdzie pracował Pan w nieludzkich warunkach w fabryce samolotów, a potem w kamieniołomie. Czy to tam przywitał Pan koniec wojny?
LŻ: Nie, 20 kwietnia, trzy dni przed wyzwoleniem obozu przez Amerykanów, nasz obóz ewakuowano. Znalazłem się w grupie, która idąc o głodzie przez cztery dni w drewniakach czterdzieści kilometrów dziennie, pokonała dystans dwustu osiemdziesięciu kilometrów do Dachau. Wszyscy musieli iść lub ginęli. Każde wyjście z szeregu kończyło się strzałem bez ostrzeżenia. Z grupy liczącej ponad sześć tysięcy osób do Dachau dotarło tysiąc dwieście. Ja wtedy ważyłem 29 kilo i miałem tyfus. To był marsz śmierci – jak sami to nazwali „Todesmärsche” – bo takie były ich intencje… Dwudziestego dziewiątego kwietnia oswobodzili nas Amerykanie.
KS: Proste pytanie – jak Pan radził sobie z tą traumą po wojnie, kiedy wchodził Pan w pookupacyjne życie?
LŻ: Po powrocie z obozu koncentracyjnego nie mówiłem nikomu ani o obozie, ani nie rozmawiałem na temat powstania. Dopiero w latach siedemdziesiątych, kiedy ponownie zamieszkałem się w Warszawie, odszukałem kolegów z Batalionu „Łukasiński” i nawiązałem z nimi kontakty.
KS: Dziś nie jest pan dzielnym 15-latkiem, lecz przewodniczącym Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Jak Pan z tej perspektywy ocenia Powstanie Warszawskie? Czy próbował Pan bilansować oczekiwania i skutki, które przyniosły hekatombę ofiar i miasto obrócone w perzynę – słowem – czy to miało sens?
LŻ: „Bilansowanie” to zagadnienie ekonomiczne. Nie można bilansować efektów i strat Powstania Warszawskiego. My walczyliśmy o wolność, a ta jest bezcenna. Inna sprawa, że nikt z nas w 1944 roku nie wiedział o Teheranie ani nie przewidywał, że decyzje tam powzięte zostaną przypieczętowane później w Jałcie. Wiedzieliśmy natomiast, że jeżeli nie podejmiemy walki, to Polska zniknie z mapy Europy. Prawda jest taka, że doświadczeni oficerowie, którzy opracowali już w 1939 roku koncepcję powstania, przewidywali, że będzie ono powszechne, wybuchnie na terenie całego kraju równocześnie, bo wtedy zapewnimy utrzymanie granic państwa z 1939 roku. Niestety, nie zostały spełnione warunki, które by zapewniły powodzenie tej koncepcji. Nigdy jednak nie było mowy o powstaniu na terenie Warszawy, chociaż w konspiracji byliśmy szkoleni również do walki w mieście. Mieliśmy dużą armię podziemną, świetnie zorganizowaną i szkoloną do walk ulicznych, natomiast nie mieliśmy broni…, najwyżej na jakieś trzy, cztery dni, ale liczyliśmy na pomoc sojuszników.
KS: Jak dojrzewała Pana wiedza o ówczesnej sytuacji politycznej? Sprzysięgło się wtedy przeciw miastu dwóch wrogów. Hitler i Stalin, którzy nie kierowali się tylko względami wojskowymi… Na ile uświadamiali to sobie Wasi dowódcy, którzy przecież liczyli na pomoc Zachodu, ale i na wejście Rosjan?
LŻ: Sytuacja, do jakiej doszło w 1944 roku, nie była przewidywana ani w 1939 roku, kiedy powstała koncepcja „powstania powszechnego”, ani w latach wojny. Dwaj nasi wrogowie, którzy już wcześniej podzielili się Polską, toczyli ze sobą walkę, a Warszawa leżała na linii frontu. Bez względu na to, kto miał zwyciężyć, wolność, a może nawet istnienie Polski było zagrożone. Rząd w Londynie wiedział, że alianci nam nie pomogą, bo ZSRR był „sojusznikiem” aliantów w tej wojnie. Polacy w kraju wierzyli, że alianci są naszymi sprzymierzeńcami. Zawiedliśmy się. W interesie rządu w Londynie było zasygnalizowanie światu, że walcząca Warszawa nie uznaje Armii Czerwonej za wyzwoliciela, lecz za drugiego okupanta. Dowódca AK wiedział, co robią Rosjanie z żołnierzami Armii Krajowej na zajmowanych terenach Wołynia i Wileńszczyzny… Wiedział też, że nie mamy wystarczającej broni ani amunicji, a na pomoc jak widać liczyliśmy zbyt serio.
KS: Dziś obok podniosłych uroczystości, przemówień i fanfar z okazji siedemdziesięciolecia Powstania Warszawskiego odezwały się też liczne krytyczne głosy, podważające racjonalność i sens tego zrywu, skoro pochłonął on ponad sto pięćdziesiąt tysięcy ofiar i zakończył się zagładą miasta.
LŻ: Racjonaliści mają rację, ale to racje dnia dzisiejszego. Wówczas racjonalne wydawało się to, co myśmy robili. Rozważmy inną sytuację. Nie ma powstania, front zatrzymuje się na linii Wisły. Rosjanie rozpoczynają ostrzał miasta, przekształconego w Festung Warschau. Czyoszczędziliby jakiekolwiek obiekty? Przypomnijmy sobie Wrocław i Gdańsk w ruinach… Przecież Niemcy niszczyli systematycznie Warszawę na rozkaz Hitlera. Nie ma żadnych przesłanek dla przypuszczeń, że któryś z naszych wrogów chciał oszczędzić naszą stolicę. Co tu mówić o racjonalizmie, skoro zachowanie Niemców było nieracjonalne. Kto przy zdrowych zmysłach mógł przewidzieć metodyczne równanie z ziemią Warszawy, kiedy Niemcom brakowało ludzi i czasu na obronę wojskową przed bolszewikami. Trudno było wcześniej wyobrazić sobie masowe egzekucje cywilnej ludności, rzeź chorych wraz z lekarzami i pielęgniarkami, którzy także opiekowali się rannymi żołnierzami niemieckimi. Losy żołnierzy Armii Krajowej i powstańców warszawskich były przez obu naszych wrogów przesądzone – byliśmy skazani na zagładę.
KS: Jeszcze chciałbym dopytać się o losy powstańców po kapitulacji Powstania.
LŻ: Na wschodzie byli aresztowani i wysyłani do obozów pracy, byli przesłuchiwani, a wielu zamordowano. W ogóle żołnierze Armii Krajowej byli traktowani jak bandyci i wrogowie Związku Radzieckiego. Władza ludowa w PRL przejęła ten sam sposób traktowania. Z założenia byliśmy podejrzani. Trudno było o pracę, a ci, którzy wrócili z Zachodu z obozów jenieckich i koncentracyjnych, też byli traktowani podobnie. Były problemy z uzyskaniem pracy. Ja wprawdzie dostałem się na studia, ale nie miałem przez cały okres studiów stypendium, bo przyznałem się oficjalnie, że byłem żołnierzem.
KS: Jako przewodniczący Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej ma Pan dane o tym, ilu na świecie żyje jeszcze powstańców. Także, ile osób liczyła w czasie okupacji Armia Podziemna, w tym ilu było kadrowych członków AK w Warszawie, a ilu przeżyło Powstanie i jakie były straty po stronie niemieckiej w okresie Powstania?
LŻ: Armia Krajowa liczyła czterysta tysięcy osób, natomiast w czasie Powstania Warszawskiego brało udział w walkach czterdzieści tysięcy ludzi. Ale to nie była sama Armia Krajowa, z tego dwadzieścia tysięcy zginęło. Po stronie niemieckiej straty były podobne. Z tych czterystu tysięcy aktualnie w Światowym Związku jest zrzeszonych dwanaście tysięcy, w tym tylko osiem tysięcy – to rzeczywiści byli żołnierze, cztery tysiące osób to już nie kombatanci, bo przyjmujemy też rodziny lub przyjaciół AK.
KS: Wzruszające było jak wielu powstańców rozproszonych po całym brało udział rok temu w obchodach 70-lecia. Ilu Was wówczas zjechało do stolicy?
LŻ: Miasto zaprosiło 3400 powstańców z kraju i ze świata…mogliśmy się spotkać ze sobą i z licznymi środowiskami w kraju. Jednak nie tylko z powodu okrągłej rocznicy to spotkanie miało dla nas tak szczególne znaczenie. Jeśli statystyki podają, że średnia wieku mężczyzn w Polsce wynosi siedemdziesiąt pięć lat, a najmłodsi powstańcy w 1944 roku mieli po piętnaście, to przekroczenie średniej wieku jest dla nas nie lada osiągnięciem i… zakładamy, że może to być dla nas ostatnie takie spotkanie.
KS: To fenomen, że ludzie po tak traumatycznych przeżyciach powstańczych, a nie rzadko obozowych udrękach, osiągają tak piękny wiek. Jak Państwo to robicie?
LŻ: Pewnie w odruchu oporu – tym razem wobec natury… A mówiąc poważniej – myślę, że to chyba walka, by się nie poddawać, i wola przetrwania mobilizują siły organizmu.
KS: Na ile te spotkania ożywiły powstańcze przeżycia i czas przeszły?
LŻ: We mnie osobiście udział w uroczystościach nie ożywiał wspomnień. O Powstaniu myślę, kiedy jestem sam. W przeszłości, kiedy jeszcze o Powstaniu oficjalnie w Kraju raczej się nie mówiło, chodziliśmy razem jako „resztki” batalionu „Łukasiński” na Cmentarz Powązkowski pierwszego sierpnia, i odwiedzaliśmy groby kolegów, zapalając na nich znicze. Natomiast trzydziestego pierwszego lipca chodziliśmy ze sztandarem i kładliśmy kwiaty w miejscach, gdzie były najcięższe walki lub poległo najwięcej naszych kolegów na terenie Starego Miasta.
KS: 1 sierpnia widziałem Pana i gen. Ścibor-Rylskiego, jak towarzyszyliście sadzeniu dębu w Ogrodzie Saskim przez Panią Prezydent Warszawy jako Drzewa Pamięci. Generał wówczas wyraził życzenie, aby przyszłe pokolenia też były silne jak dąb. A o czym Pan wtedy myślał i co by Pan dziś powiedział tym młodym ludziom, którym historia oszczędziła podobnych prób. Dużo dziś deklamują o patriotyzmie, ale czy wiedzą, o czym mówią?
LŻ: Każde pokolenie ma swoje zadania wobec Ojczyzny. Dziś Polska, żeby była wolna i bezpieczna, musi być silna i zasobna. A to w największym stopniu zależy od pokoleń wstępujących w życie. Dlatego jeśli młodzież nie przejmie ducha odpowiedzialności za Polskę, jej samej będzie w tej Polsce i z tą Polską trudno..
rozmawiał Krzysztof Sękalski
Studio Opinii
* * *
Wiersz "Gloria victis" Anny Koscik czyta Bogdan Dmowski:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy