Znicze przed Palacem Prezydneckim 10 kwietnia 2010 r. Fot. Kancelaria Prezydenta RP |
Wielu mieszkańców Warszawy prawie natychmiast ruszyło na Krakowskie Przedmieście. Jedni, by się czegoś wiarygodnego dowiedzieć. Inni instynktownie chcieli podzielić z ogółem przerażeniem po tak szczególnej stracie. Jeszcze inni dzielili się potrzebą zobaczenia na własne oczy czegoś, czego nigdy nie widzieli i mieli nie ujrzeć. Nigdy w życiu mieli nie odczuć takiej żałoby po tylu osobach znanych sobie z ekranów telewizorów prawie tak dobrze, jak się zna rodzinę. Ale ci, co tu przychodzili, to przecież nie byli Wszyscy, jak media wmawiały i do dziś wmawiają.
Ludzie na Krakowskim zbiorowo płakali albo połykali łzy. Milczeli we wspólnotowym smutku. Bolesnym, lecz do wytrzymania, bo dzielonym z innymi. Stawiali znicze na ulicy, przed Pałacem Prezydenckim. Znosili kwiaty. Rychło pojawili się sprzedawcy z naręczami tulipanów i kartonami zniczy. Obok nich stawiali fotografie wycięte z kolorowych gazet, zwłaszcza wyretuszowane zdjęcia pary prezydenckiej. Przynosili odręcznie napisane wiersze.
Niektórzy przychodzili z dziećmi. Dzisiaj te dzieci mają pięć lat więcej. Niektóre z nich to nastolatki, ubrane na czarno, które pojawiły się wśród babć i dziadków pod prezydenckim pałacem. One nawet nie pamiętają, że jest utracony. Jednak żałoba przezywana we wspólnocie, pod pomnikiem księcia Poniatowskiego, stała się dla nich historią i zarazem ich historią. Albo – histerią. To zależy od temperamentu, duchowej potrzeby i – poglądów oraz wyborów politycznych. Stało się to jasne już na trzeci, czwarty dzień po katastrofie. Gdy rozmodleni ludzie – bo krzyże pojawiły się dość szybko – potrafili burczeć na młodych śmiejących się ze swoich spraw lub jadących rowerami. Kto się beztrosko śmiał, od razu był podejrzewany, że się wyśmiewa.
W mojej pamięci
widok tłumów przybywających pod pałac prezydencki nie tylko z Warszawy, ale z jej okolic i stron dalszych, splótł się z doświadczeniem osobistym. Bardzo bliska mi osoba znalazła się nieoczekiwanie w szpitalu. Wyniki badań były coraz bardziej niepokojące. Lekarze mówili o tym charakterystycznymi, przyciszonymi głosami. Przemykałam się do szpitala przez zatłoczone Krakowskie Przedmieście, ślizgając na stearynie z wypalonych setek zniczy. Gdy szłam z dużym plecakiem, przenosząc rzeczy chorej osoby –a komunikacja z powodu tłumów nie jeździła – nie mieściłam się w ściśniętym tłumie. Obrzeża Placu Piłsudskiego były luźniejsze. Ludzie przebiegali przez plac i stawiali w szpalerze na palcach, aby zobaczyć karetki przywożące do pałacu ciała z katastrofy. Ale szło się szybciej niż przeciskając przed pałacem prezydenta – tragicznie, nikt tego nie neguje, opuszczonym przez jego mieszkańców.
W szpitalu siedziałam na korytarzu obok rodziny, której ktoś zmarł. Trójka czy dwójka dorosłych połykała łzy i miała martwe twarze ludzi dotkniętych osobistą stratą. Nam lekarz miał zawyrokować, czego możemy się spodziewać. Wracałam przez Krakowskie Przedmieście wypełnione takim samym żałobnym tłumem, jaki był do południa. Panowała już wtedy atmosfera pikniku. Przy Placu Zamkowym, do którego sięgała kolejka chcących obejrzeć trumny w pałacu prezydenckim, czy „oddać hołd poległym”, jak zaczęto mówić, sprzedawano zapiekanki, lody, a nawet balony. Żałoba zwielokrotniona uzyskała siłę polityczną. Tak jakby nie zginęli przedstawiciele wszystkich opcji, ale tej jednej, walczącej bohatersko i w efekcie męczeńsko z całym złem niegodziwego świata. W mojej pamięci ta żałoba tłumów pozostaje w kontraście do tej prawdziwej, osobistej, widzianej w szpitalu, po najbliższym.
A jak jest po latach pięciu?
W charakterze głównego żałobnika, wielkiego mistrza ceremonii odprawianych przez pięć lat co miesiąc występuje oczywiście Jarosław Kaczyński. Opuszczony nieszczęśliwy brat, za sprawą spisków (a nie po prostu kolejnych wyborów) odsuwany od wpływu na tworzenie zrębów „Prawdziwej Polski”. Aby stworzyć tę prawdziwie prawdziwą, przez te lata żyje razem ze swoimi wyznawcami w nieprawdziwej, alternatywnej. Tam jest premierem. Ma tam swoich ministrów. Swoje telewizje, rozgłośnie, prasę, portale internetowe. Swoją Kasę, czyli bank. Nieruchomości. Studia graficzne, redakcje i drukarnie. Hurtownie zniczy, balonów i kwiaciarnie. Swoich wiernych. Nigdy go nie opuszczą. Im bardziej przegrywa, tym bardziej wygrywa. Bo jest taki sam, dokładnie tak samo nieszczęśliwy jak oni.
Przez te lata chętnych do uczestniczenia w tych ceremoniach siłą rzeczy robiło się coraz mniej. Był czas zbiorowych modłów, bo rychło żałobnicy odkryli moc symboli religijnych, które zamienili w przydatne akcesoria, dzięki którym może się wygra tę Wielką Grę. Grę o władzę. Głównym, za najwięcej punktów, jest krzyż. Przepraszam, był Krzyż.
Dzis w 5. rocznicę katastrofy przed Pałacem Prezydenckim. Fot. A.Kwapisz-Kulinska |
Nie bez powodu z mowy Prezesa-Premiera padają i wpadają w ucho frazy rodem z ducha propagandy z lat 50. Są słowa-klucze są i rekwizyty-klucze. W swojej mowie, tak przecież wyczekiwanej, oczywiście nie mógł nie wspomnieć o tej sztandarowej „walce z krzyżem”. Już kilka dni po wymuszonym przeniesieniu tego wystawionego przez harcerzy krzyża do pobliskiego kościoła św. Anny, mało kto go odwiedzał. A właściwie nikt, gdy tam zaglądałam. Czy oglądał go tam sam Jarosław Kaczyński? Czy się kiedykolwiek tam pomodlił? Chciałabym, aby ktoś go o to zapytał.
Ten krzyż, jak i ten nowy, przenośny, wtaczany na kółkach, służy Ludowi Smoleńskiemu, jak z dumą nazywa się to plemię. Podobnie jak znicze, wieńce stawiane przed koniem księcia Józefa, służą upamiętnianiu. Ale właściwie kogo i czego? Poległych 96 osób, czy dwóch, najważniejszych mieszkańców pałacu, do którego Jarosław aspirował, ale nie został wpuszczony? Utraconej rodziny, czy straconych nadziei na objęcie władzy? Odpowiedź jest oczywista, ale niegrzecznie albo niewygodnie ją artykułować. Lepiej brzmią słowa: zamach, zdrada, prawda, walka.
Po pięciu latach wiernych jest jednak coraz mniej.
Przez Krakowskie Przedmieście przechodziłam dwa razy. Bez specjalnego przeciskania się. O godzinie dwunastej w południe był nawet luźno. Starsi ludzie obsiedli okoliczne ławki. Zmógł ich upał. W rękach trzymali narodowe flagi, w klapy ubrań mieli wpięte bardzo różne znaczki, na rękawach rozdawane za darmo biało-czerwone opaski „Katyń pamiętamy”. Niektóre flagi opatrzone były kotwicą Polski Walczącej, inne – a takie są nie flagi państwowe, lecz bandery marynarki – orłem. Jakby samej bieli z czerwienią było za mało. Na innych były stosowne napisy o zdradzie, pomszczeniu itp. Mnie one bolą. Uważam je za bezczeszczenie tej flagi, najpiękniejszej na świecie.
Starsza pani pytała panią oferującą opaski katyńskie czy smoleńskie: po ile będą? Pewnie by zapłaciła, ile trzeba. W płaszcz miała wpięty znaczek z podobizną prezydenckiej pary (o urodzie Angeliny Jolie i Brada Pitta), na szyi zawieszkę z napisem „prawdy nie da się pogrzebać”, oprócz zwiniętej wokół patyczka małej flagi trzymała – rozdawany także za darmo – „Nas Dziennik” i jakąś książkę. Te można było kupić na rozłożonym stoisku. Panowie je obsługujący co rusz wypakowywali z toreb nowe egzemplarze „Przemysłu pogardy” i „Przemysłu pogardy 2”, tytułu „Demokracja – opium dla ludu”, „Zamachu na prawdę”, książki Andrzeja Zybertowicza „Pociąg do Polski, Polska do pociągu”, zbioru homilii „Prawda zwycięży” (wiadomo, jaka i czyja prawda!)… Książki łączy poszukiwanie prawdy rzekomo zabronionej, obnażanie i piętnowanie Układu, związków „elit” z „ruskimi”… No, wiadomo co, zwłaszcza tym, którzy czytają odpowiednie gazety i zaczynają dzień od lektury odpowiednich portali.
Pod kościelną z urody flagą stoją młodzi ludzie w czarnych garniturach, pod krawatami. Podsuwają do podpisu listę pod petycją „do papieża Franciszka, w obronie rodziny”, jak mówią. Starsi państwo ochoczo podpisują, co im podsuwają. Jest i grupa harcerzy prowadzona przez eleganckiego pana w ciemnym nobliwym płaszczu o wyglądzie młodego księdza. Są Kluby „Gazety Polskiej” z różnych miast, nawet z… Amsterdamu. Jest więc Polska powiatowa, jest i światowa. Czyżby „Zamach Smoleński” miał zostać naszym wkładem w dziedzictwo europejskie? Pewnie są tacy, którzy o tym marzą. W Polsce nie wygrają, to może w jakimś innym kraju? Składając w obce ręce śledztwo dotyczące polskich obywateli? Przecież to, łamiącymi się głosami wdów, postulują.
Przez tłum przedziera się energiczna blondyna w sile wieku, rozdająca – znów za darmo – karteczki o urodzie klepsydry. W żałobnych obwódkach zdjęcie Tuska, Komorowskiego i Kopacz. Pogrzebali Polskę. Każdy chętnie wyciąga rękę, gdy pojawia się pani w odblaskowej kamizelce z napisem „Służba porządkowa PiS-u”. Napada na blondynę, że to prowokacja, po co to tu rozdaje?! Ludzie patrzą zdezorientowani. Panie udają się do namiotu „Solidarnych 2010” dla wyjaśnienia sprawy. Można się domyślać, że partyjna służba porządkowa ma za zadanie skłaniać do nieeksponowania treści obrażających imiennie władze państwowe. Przy okazji kolejnych rocznic czy miesięcznic tak chętnie pokazywane – jako mocne kurioza – w mediach. Lud Smoleński lubi piętnować, ostro obrażać i karcić zdrajców, jak się da. Ale na razie – ciszej z tym. Przyjdzie na to czas po Zwycięstwie. Bo przez Żałobę lud ma iść do Zwycięstwa. Jarosław Kaczyński nie traci nadziei, albo przynajmniej udaje że nie traci. Czy widzi że Ludu jednak ma chyba coraz mniej? W co sam wierzy? Bo wierni, jak to wierni. Wierzą. We wszystko, co trzeba.
Alina Kwapisz-Kulińska
Studio Opinii
No comments:
Post a Comment
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy