Wydawca Solaris, Wojciech Sadeńko ze świeżo wydrukowanymi "Światami Solarnymi" |
Jan Maszczyszyn "Światy Solarne" (fragment)
Wylądowaliśmy nocą w dzikim buszu Australionu. Nie zapamiętałem
ostatniej fazy lądowania zbyt dokładnie, ale zapewniło mi ono nad wyraz
nieprzyjemne wrażenia. Byłem przeświadczony, że w ostatniej fazie upadku
napotkaliśmy z głębi lądu gwałtowny ostrzał i tylko dobra wytrzymałość
materiału pozwoliła nam wyjść z kraksy cało.
Wychodząc z kapsuły spłoszyliśmy spore stado skaczących bestii.
Zwierzęta szukały schronienia. Uciekały od ciągle płonących bitewnych pól i
widoków bezsensownej rzezi ziemskiej fauny. Stały się wobec nas szczególnie
agresywne, gdy próbowaliśmy przejść obok. Zastrzeliliśmy kilka sztuk, wycofując
się w stronę bielejących w oddali budynków opuszczonej farmy. Natychmiast
schroniliśmy się pomiędzy zabudowania.
Pozostawiony samemu sobie maleńki pocisk samoczynnie ustawił się w
pozycji startowej. Zaprószył przy tym ogień, powodując niewielki pożar buszu.
Jak można było się spodziewać, widok płomieni zainteresował przelatujący
patrol. Wiązka stałego światła liznęła pocisk. Kolejna roztopiła cały bok i
okoliczne drzewa. Nie czekaliśmy na więcej. Porwaliśmy konie pozostawione w
zagrodzie przez gospodarzy i pomknęliśmy w stronę miasta. I tak mieliśmy sporo
szczęścia.
Dotarliśmy z Maxem na pola
wystrzałowe w Laverton na południowy zachód od Port Melbournehor
dopiero późnym popołudniem następnego dnia. Nasze konie były doszczętnie
wyczerpane długim galopem. Sami dziwiliśmy się ich niespożytej energii. Jakby
gonił je strach, ten sam, który prześladował i nas. Wyglądały nieco inaczej niż
inne zwierzęta tej klasy. Noc zacierała szczegóły, dzień objawił całą okropność
ich przemiany.
Końskie głowy wydawały się być jaszczurzo spłaszczone, lśniące, jakby nasmarowane
oleistą substancją. Otwarte i ziejące paszczęki były podobne do gadzich. Język
uległ wydłużeniu, a zęby powolnemu zanikowi. Te dziwne przypalenia, jak
zauważyłem – powszechne już u zwierząt ziemskich – utwardziły skórę i zamieniły
podskórne tkanki w rodzaj utwardzonego mięsa, jakże podobnego do sprasowanego
drzewnego pyłu. Z trudem panowałem nad obrzydzeniem tuląc ich karki i czując te
podskórne zmiany. Wolałem rozczesywać zatęchłe grzywy przy każdym pojeniu.
W mieście, ku naszemu zdumieniu, spotkaliśmy tysiące ocalałych z pogromu
ludzi. Był tu spory ruch. Wszędzie biegały zatrwożone kobiety i zrozpaczeni
mężczyźni. Co bogatsi pakowali dobytek na kolebiące się wozy, bądź umieszczali
pakunki bezpośrednio na grzbiecie jucznego muła. Nędzarze zarzucali marny dorobek
życia na plecy zabiedzonego, wziętego z drogi murzyna. Dziatwa pluła drzazgami
bądź wymiotowała na przechodniów breją, podobną do pomyj, jakie pozostawiają w
wiadrze leniwi robotnicy po umyciu stolarni. Mało kto z dorosłych się tu
zatrzymywał i tłukł najbardziej przemądrzałych pasami, co w normalnym czasie
pokoju uchodziłoby za reakcję pożądaną. Niegrzeczność u smarkaczy zawsze
wymagała surowej kary.
Tył okładki "Światów Solarnych" Proj. Natalia Mc Keeffe Maszczyszyn |
Przeszliśmy główną ulicą z bronią w ręku. Nie można było w podobnych
okolicznościach liczyć na wymiar sprawiedliwości i szukać w przypadku
zagrożenia wsparcia opieszałych policjantów. Wiedzeni ciekawością
przejechaliśmy do centrum Melbournehor. Na wszystkich większych placach i na
zatłoczonym bulwarze Saint Kildy ustawiono sprzęt międzyplanetarny. Widziałem
dziesiątki ciężko pracujących ludzi; brudnych mechaników i inżynierów
zadumanych nad schematami połączeń. Rządowi stajenni tłukli pejczami setki
wynędzniałych szkap niechętnie ciągnących stare, żeliwne, przywleczone tu z
terenów wiejskich działa –wyrzutnie. Hałas maszynerii przerywany był od czasu
do czasu biciem w dzwony i stał się szybko nie do wytrzymania.
Ustawiały się kilometrowe kolejki do niewielkich dwukondygnacyjnych
pocisków. Co chwila powietrzem wstrząsała nowa detonacja. Stalowe cielska
międzyplanetarnych pojazdów wzbijały się w niebo i mknęły podparte gigantycznym
stożkiem dymu. Niektóre wpadały do morza w okolicach Frankston, nie znajdując
wystarczającego ciągu, inne eksplodowały rażąc odłamkami przechodniów aż do
Williamstown. Sam poczułem tę grozę i napięcie. Max, zazwyczaj spokojny,
również drżał.
Ruszyliśmy ku rogatkom miasta w
okolicach Brunswick West. Stamtąd drogą na północ ku Doonybrook. Wszyscy mijani
ludzie odradzali nam kontynuowanie podróży. Uważali sytuację za beznadziejną.
Panował głód i dziesiątkująca populację zaraza. Drzazgi obecne nawet we
wdychanym powietrzu powodowały krwawy kaszel. Wyraźnie nie służyło nam
wszystkim to obce życie. Przewiązałem usta chustą prawie pod same oczy.
– Jest pan tak zdesperowany, że aż się boję. Chyba się pan nie zakochał, hrabio?
– pytał jadący obok Max z troskliwością godną brata. Przechylił się w moją
stronę i zaglądał w oczy.
– Owszem, przyznaję, nie
mogę myśleć o niczym innym – powiedziałem zduszonym głosem, co wziął
za dobry żart.
Wolno podążaliśmy
w kierunku ostatnich wielkich mostów miasta tuż przed Seymore. Powiała od lądu odżywcza
bryza. Konie powoli przychodziły do siebie. Znakomicie wyczuwały nastrój
jeźdźców.
– Nie
wiem, czy panu wiadomo, ale istoty słoneczne posiadają wrodzoną genetycznie
słabość do wszelkich blasków. Nie stronią od roztopionego złota, którym poją
się do upadłego.
– Znam te teorie
– odparł Max, zapalając cienkie jak ołówek cygaro. – Nie wierzę w podobne
bzdury. Jowiszańscy autorzy zbyt mało są obeznani w tematyce podróży i
eksploracji. Swoje informacje wysysają z małych palców tylnych łapek. Noszą je
podkurczone na tyłkach, zupełnie nieprzydatne, bo przednie znakomicie utrzymują
ich ciała w równowadze.
– Nie wiedziałem,
że ich slipy ukrywają prześmieszne tajemnice. – Szczerze się roześmiałem. Max
podał mi swoje zapalone cygaro. Zaciągnąłem się spokojnie. – Skąd pan to
wszystko wie? – zapytałem, nie kwapiąc się z oddawaniem. Wyraźnie mi
zasmakowało, co przyjął z podziwu godną obojętnością.
Wzruszył
ramionami i na zwężeniu drogi poprowadził swego konia przodem.
– Tak
przynajmniej twierdzą Aborygeni – rzucił odwracając się do mnie bokiem.– Czarni
nie jeden raz prowadzili wojny ze Słońcem. Tam, w ruinach zapomnianych miast
jest mnóstwo niczyich bibliotek. Wszystko czytają i zapamiętują. Przecież z
łatwością poruszają się wzdłuż i wszerz Układu Solarnego, dokonując
teleportacji plemiennych.
– Wierzy pan
ludziom tak prymitywnym? – Zrównałem się z nim przy wyjeździe z mostu.
Mijaliśmy szeroką fosę i porzucone w nieładzie działa. Max zatrzymał się przy
mnie. Przyglądał się z widoczną drwiną mojemu zapiętemu pod szyję surdutowi i
lśniącemu cylindrowi.
– Wie pan,
czasem oburzają mnie pańskie powierzchowne wnioski. Nasze pociski wszędzie,
gdzie lądowały napotykały już społeczeństwa dzikich. Osiedleńcy pochodzili z
jakiejś pradawnej wędrówki ludów, bodajże sprzed pięćdziesięciu tysięcy lat.
Prawdopodobnie dalej dokonują swoich wojaży podbijając nieznane nam światy.
Przecież my, biali, z trudnością ich rozróżniamy.
– Tak, to prawda.
Dla mnie wszyscy są jednakowi. Zawsze dostawałem gorączki, kiedy na wujowskim
podwórku przy tartakach miałem czarnuchom wypłacić miesięczne wynagrodzenie.
Wydawało mi się, że wciąż widzę jedną i tę samą osobę.
– Aborygeni są
doskonale wykształceni. Posiadają własne, latające uniwersytety. To nie jakieś
tam szczepy z Czarnego Lądu, z dorzeczy śmierdzącego Konga.
Wioski aborygeńskie można napotkać nawet na żyznych stepach odległego
Plutona, gdzie do tej pory nawet nasze najnowocześniejsze pociski nie dotarły.
– Uważa pan, że
można polegać na przekazach istot z Neptuna? To w końcu obłąkani, galaretowaci
starcy. Sami prawdopodobnie nie dotarli nawet w pobliże księżyców tej planety.
Max przystanął.
Stanął w strzemionach uważnie rozglądając się po okolicy.
– Uważam, że
powinniśmy się zatrzymać przy pierwszej, lepszej opuszczonej karczmie. A z
samego rana osiodłać nasze szkapiny i udać się wprost do znanej mi wioski
dzikich Kaanja. Baron Vanhalger sporo zapłacił Radzie Starszych za uzyskanie
jakiejkolwiek informacji na temat porwanej Cydonii Hornsby. Z tego co wiem,
dama jest ciągle na Ziemi. Uwięziona zupełnie niedaleko sadyb dzikich. Powinien
pan być im za informacje szczególnie wdzięczny. Niemało ryzykowali. Poza tym
sądzę, że musi pan drastycznie zrewidować poglądy. Tylko w jakimś zacofanym
świecie można sobie pozwolić na rasistowskie uprzedzenia. W moich oczach Kaanja
uchodzą niemal za półbogów. Są mistrzami teleportacji i nauk spirytystycznych.
Czy widział pan ich okulary telekinetyczne? To tylko obrobione ręcznie szkło
krzemowe, a używają przez siebie wytworzonej broni optycznej do polowań na kangury
i dingo.
– Zaskakuje mnie
pan, Max. Nie spodziewałem się po panu takiej wiedzy teoretycznej. Zrobimy, jak
rozkazał baron – dodałem po chwili zastanowienia. – Pojedziemy do pańskich
czarnuchów.
Nawet nie mrugnął. Tylko uśmiechnął się swoim
zwyczajem pod rudym wąsem i zaciągnął głęboko następnym, wyciągniętym zza
pazuchy marsjańskim cygarem. Wieczorem znaleźliśmy schronienie w okolicach
Hanging Rock, zbaczając nieco na północny-zachód. Max po kolacji usiadł
samotnie na warcie i do rana czyścił oba sztucery. Jakimś cudem zdobył
wenusjańskie rolguły. Dokładnie czterdzieści sześć dodatkowych, doskonale
wyszlifowanych naboi.
(...)
Książkę można kupić w sieci: Solarinet.pl
__________________Jan Maszczyszyn - pisarz urodzony w 1960 roku w Bytomiu. W wieku 29 lat wyemigrował do Autralii, gdzie mieszka do dziś. Laureat pierwszego konkursu literackiego miesięcznika "Fantastyka" (obok Sapkowskiego i Huberatha). Kilka jego opowiadań weszło do antologii: Spotkania w przestworzach, Pożeracz szarości, Sposób na wszechświat i Dira necessitas.
W 2013 opublikował zbiór opowiadań Testimonium.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy