Radosław Sikorski i jego żona, amerykańska dziennikarka, Anne Applebaum. Fot.K.Bajkowski/BumerangMedia |
Bzdety, których Radek Sikorski nagadał amerykańskiemu dziennikarzowi, ewidentnie wynikały z chęci zrobienia wrażenia. W swoim tekście Ben Judah z rozmachem opisuje Sikorskiego jako „glamorous figure” – co nie do końca daje się przetłumaczyć na polski. „Glamorous” oznacza szykowny, stylowy, efektownie wykwintny, lśniący lub olśniewający. Używa się tego słowa w odniesieniu do top modelek, salonów zdobionych jedwabiem i kryształami, samochodów klasy Maserati. „Liderzy europejscy, onieśmieleni jego charyzmą i odważnie wyrażanymi poglądami w sprawie Rosji, nie zdecydowali się powierzyć mu stanowiska wysokiego przedstawiciela Unii do spraw zagranicznych” – czytamy w związanym z konserwatywną republikańską prawicą magazynie „Politico” – „dziś Sikorski jest jastrzębim marszałkiem polskiego Sejmu, który zwraca uwagę, że europejscy liderzy są tak skupieni na kryzysie na Ukrainie, że ich uwadze umknęły ważniejsze zmiany za jej wschodnią granicą”.
Po takim wstępie Sikorski naturalnie musi powiedzieć coś godnego wykwitnie lśniącego jastrzębia polskiej polityki. Który na dodatek jest wybitnym specjalistą od Rosji, bo przecież ma Rosję za miedzą – całkiem jak Sarah Palin, która fakt, iż Alaska graniczy z Rosją, przywoływała na dowód swoich kompetencji w polityce zagranicznej. Radek Sikorski, bądź co bądź wieloletni szef MSZ średniego europejskiego kraju, ulega tej samej pokusie i popisuje się przed Amerykaninem swoim stopniem rosyjskiego wtajemniczenia. Jest jasne, że powściągliwe, wyważone opinie nie zrobią wrażenia na redaktorze amerykańskiego magazynu; Radek zbiera się zatem w sobie i mówi znanemu z antyrosyjskiej publicystyki dziennikarzowi to, co ten chce usłyszeć.
Niestety, Radkowi nie było dane zbyt długo upajać się
swoją żarliwa retoryką na stronach słynnego amerykańskiego portalu, albowiem
źli ludzie w Polsce rozpętali aferę, analizując jego słowa z bezduszną
dosłownością księgowych. I co zrobił na to Radek?
Obraził się.
Obraził się przede wszystkim na dziennikarzy, wobec czego
zrobił konferencję prasową, na której poinformował ich z nieukrywaną
satysfakcją, że ma ich w dupie i nie będzie odpowiadał na żadne pytania. Co
jeszcze można byłoby uznać za akt spóźnionej ale jakże zasadnej ostrożności –
gdyby następnie odesłał spragnionych wiedzy pismaków do oficjalnego
oświadczenia, lub choćby wywiadu w PAP. Ale Radek doszedł do wniosku, że jedyną
redakcją, która zasługuje na przywilej postawienia mu pytań, jest redakcja
„Gazety Wyborczej”, która następnie umieściła ten wywiad na płatnych stronach.
Po zareklamowaniu płatnego serwisu Agory marszałek oddalił się z godnością,
otoczony własną gwardią honorową, nazywaną trafnie, acz zazwyczaj na wyrost,
Strażą Marszałkowską.
Uczciwie mówiąc, jest to pierwszy przypadek jaki
pamiętam, w którym Straż Marszałkowska służy do fizycznej ochrony marszałka
przed tzw. korpusem prasowym akredytowanym przy Sejmie. Można mieć nadzieję, że
satysfakcja, jaką Radosław Sikorski odczuwał, gdy rośli faceci ze złotymi
szamerunkami sprzątali mu z drogi natrętnych pismaków godna była
nieprzyjemności, które nastąpiły później.
W tę samą kałużę, co Ewa, wlazł Rafał. Szef klubu PO
ogłosił, że pani premier rugała pana marszałka jako szefowa partii a nie rządu;
co ma tę wadę, że stanowi otwarte przyznanie, że dla Platformy – za
przeproszeniem – Obywatelskiej porządek partyjny stoi ponad porządkiem
konstytucyjnym. Mało tego, przewodniczący Grupiński zapytany o zamiary
odwołania Sikorskiego odparował dziarsko: „opozycja nie będzie wyznaczała nam
marszałka Sejmu”. Otóż w odróżnieniu od premiera czy ministrów, którzy z punktu
widzenia koalicji rządzącej rzeczywiście są „nasi” – marszałek Sejmu jest
sejmowy. A Sejm jest wspólnym dobrem koalicji i opozycji, wszystkich
reprezentantów Narodu, który jest Suwerenem. To ujawnia się na przykład w
praktyce przyznawania przewodnictwa w komisjach posłom opozycji, czy też w
prezydium Sejmu, gdzie reprezentowane są wszystkie kluby. W sumie, komunikat o
tym, co „nam” opozycja może zrobić w temacie marszałka był wysoce niefortunny.
Niefortunność owa zbladła naturalnie wobec wystąpienia
marszałka, który tego samego popołudnia później odszczekał wszystko, co powiedział
przez ostatnie 48 godzin. Pamięć go zawiodła, Tusk nie spotkał się z Putinem w
cztery oczy, więc Putin nie mógł w cztery oczy zaprosić Tuska do rozbioru
Ukrainy. A potem zaapelował o zrozumienie: przecież wszyscy wiemy, że Radek
poświęcił siedem lat na bronienie Ukrainy i teraz jak widzi, jak Putin ją
krzywdzi, to po prostu się zagalopował...
Żeby nie było wątpliwości: oczywiście, że w polskim
systemie politycznym naprawdę rządzi szef partii rządzącej, który decyduje o
kształcie list wyborczych oraz premier, który powołuje i odwołuje ministrów.
Oczywiście, że marszałek Sejmu jest własnością rządu a nie odwrotnie.
Oczywiście, że Radek Sikorski był jedynym w świecie zachodnim szefem
dyplomacji, który kierował się emocjami, a nie rozumem. Ale za czasów Donalda
Tuska wszyscy pamiętali o zachowywaniu pozorów, toteż Polska mogła uchodzić za
normalny kraj europejskiej demokracji. Dziś to się skończyło.
Popis Sikorskiego przed redaktorem z Ameryki i wszystko
to, co nastąpiło później w Polsce dowodzi, że nasza polska „elita”, partia
władzy, ten polityczny establishment, który uważamy za cyniczny i bezwzględny –
to, w istocie rzeczy, czereda bachorów w piaskownicy. Dotychczas nie było tego
widać, bo każdy gnój pamiętał, że jest ktoś, kto „nam przypatruje się, pilnuje
gdzie zabawy kres” – jak śpiewał bard opozycji. Dziś, kiedy Pan Przedszkolanek
przesiadł się do brukselskiego stolika dla dorosłych, gnojki dają czadu na
całego i nie ma nikogo, kto dałby im za to po dupie.
Tusku, wróć!
Agnieszka Wołk-Łaniewska, Warszawa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy