Kiedy Wielka Brytania oddawała swoją prawie ostatnią już perłę w koronie, wynegocjowano wariant: dwa ustroje jedno państwo. Hongkong miał pozostać takim, jakim był pod rządami ostatniego gubernatora Chrisa Pattena , który potem został nieudanym szefem dyplomacji Unii Europejskiej. Kapitał, wolny rynek, eksport (w roku 2000 Hongkong eksportował dwa razy więcej niż Polska), salony masażu, wpływowy tygodnik „Far Eastern Economic Review” (70 tysięcy nakładu, ale każdy numer na biurku każdego premiera w Azji) – wszystko to miało zostać po dawnemu. Nowa była tylko władza, to jest zależny od Pekinu gubernator.
W stolicy miasto solidaryzowało się z demonstrantami. W
Hongkongu jest im przeciwne, bo „psują” biznes drobnych i średnich warstw.
Zresztą interesy multimiliarderów cierpią również. Jak twierdzi znawca przedmiotu,
prof. Bogdan Góralczyk, miasto zdławi walkę o demokrację, by ratować jej
resztki. Pekin nie musi używać siły. Wystarczy, że postraszy przeniesiem
centrum finansowego do Szanghaju (Hongkong jest na razie piątym co do znaczenia
ośrodkiem bankowym na świecie).
2.
Demokracja jako system znany z USA i Europy Zachodniej,
mimo doświadczeń Hongkongu, prowadzonych pod kuratelą Anglików, jest w Azji
uważana za kłopotliwy i mało przydatny w rozwoju gospodarczym makijaż
polityczny, który ma sprawiać przyjemność cudzoziemcom z Ameryki i „przylądka
Azji”, za jaki uważają Europę.
- Pójdziemy inna drogą – powiedział. Zostawił cenzurę na
miejscu, natomiast gospodarkę ruszył metodami rewolucyjnymi. Yu Hua („Chiny w
dziesięciu słowach”) porównuje je nawet z Wielkim Skokiem z lat 50., kiedy
wszyscy wytapiali stal, nawet z własnych łyżek i klamek. Przydały się też
doświadczenia Rewolucji Kulturalnej, bo wyburza się całe kwartały miast pod
wieżowce nie pytając mieszkańców o zdanie, ba – nie informując ich nawet o tym,
że kiedy pójdą do pracy, ich dom przestanie istnieć. Woda zza Tamy Trzech
Przełomów zalała milionowe miasta. Opuszczone wieżowce stoją na dnie zalewu.
Doświadczenia Wielkiego Skoku wiszą nad głowami
przywódców chińskich dźwięcząc pytaniem: ”A co będzie, jak się n i e uda?”,
gdyż wzrost gospodarczy, na razie na poziomie dziesięciu procent rocznie
trwający już ćwierć wieku nie jest przecież dany raz na zawsze? Podczas
Wielkiego Skoku Mao ściągnął na Chińczyków głód. Dochodziło do ludożerstwa.
Rodziny na wsi wymieniały się dziećmi, żeby je nawzajem zjeść. Łatwiej było
zabić cudze. Pisała o tym wieloletnia korespondentka „Forbesa” i”New York
Timesa”, Robyn Meredith („Chiny i Indie. Supermocarstwa I wieku”, Warszawa
2009).
Zabicie człowieka nie jest w Chinach czynem
najstraszniejszym. Wyroki śmierci wykonywane na stadionach masowo (rocznie
około dwu tysięcy), m.in. w celach transplantacyjnych, to jednak co innego, niż
zabicie własnego dziecka. W Azji praktykuje to dziś Koreańska Republika
Ludowo-Demokratyczna Kim Jong Una.
Deng Xiaoping wiedział, że dyscyplina chińska, sprawdzona
na dwu wyspach – Hongkongu i Singapurze, może okazać się przydatna także na
kontynencie. Przed rozpoczęciem reform, które miały na celu przede wszystkimi
rozwiązanie problemu głodu, a w kolejności unowocześnienie zacofanej autarkii
komunistycznej, pojechał na rozmowy z Lee Kuan Yew, który przerobił biedną,
chorą enklawę w miasto-państwo będące potęgą w zakresie handlu, eksportu,
tranzytu i usług portowych, czyli Singapur. PKB per capita w roku 2012 wyniósł
tam 60 tys. USD, podczas gdy w Polsce tylko 12.700. Zresztą rozwój Chin
pociągnął za sobą między innymi także rozwój Singapuru i Hongkongu, bez dwu
zdań.
W Singapurze, choć nie tak bardzo jak w Chinach, też
brakuje pewnych wolności. Nie wolno na przykład krytykować władz i ich
posunięć. Ale kraj ten nie jest na zachodzie piętnowany. Widocznie w Azji tak
musi być.
Deng Xiaoping zastosował doświadczenia Singapuru – budowa
infrastruktury dla przemysłu i żadnej krytyki – najpierw w nadmorskiej strefie
wydzielonej w pobliżu Hongkongu, Shenzen, gdzie zresztą mieszka i pracuje
przyrodni brat prezydenta Obamy, ożeniony z Chinką Mark Okoth Obama Ndesandjo.
Gwarancję
relatywnego spokoju społecznego daje w Chinach tempo wzrostu na poziomie ośmiu
procent. Każdy ułamek poniżej powoduje ból głowy decydentów. Oficjalne prognozy
na ten rok mówią o 7,7 %.
Każdy jeden
procent wzrostu PKB wymaga stworzenia 1,5 miliona nowych miejsc pracy. Żeby
rozwijać się co najmniej na granicy spokoju, gospodarka chińska musi zatrudnić
ekstra 9 milionów nowo wykształconych obywateli. Bezrobocie w Chinach – według
danych oficjalnych – nie przekracza pięciu procent. Jest zatem znikome. Ale
nadwyżka siły roboczej na wsi wynosi ponad 100 milionów. Trzeba znajomości
języka mandaryńskiego, żeby zrozumieć różnicę między bezrobociem a nadwyżką.
Granica chińska z
KRLD sztywno wyznaczona, jest linią nie do upilnowania. Uciekają ze swego
więzienia Koreańczycy cierpiący u siebie taki sam głód, jaki mieli Chińczycy w
okresie Wielkiego Skoku. Przykłady ludożerstwa opisywane są przez naocznych
świadków (nie chcę mnożyć adresów bibliograficznych, ale na każde słowo znajdą
się dokumenty). Chiny mogłyby jedną decyzją obalić Kim Jong Una i doprowadzić
do zjednoczenia Korei, ale po co Pekinowi konkurent, którym natychmiast stałaby
się zdyscyplinowaną i nowoczesną technologicznie Korea, w której na północy
praca ludzka kosztowałaby inwestorów amerykańskich ułamek już nie dolara a
centa? Chiński robotnik byłby wtedy dla przemysłu zachodniego za drogi. I tak
już robi się coraz droższy, ale zjednoczona Korea pokazałaby, że dolne granice
wyzysku ciągle jeszcze czekają na śmiałków.
Granica z dawnym ZSRR to opowieść sama w sobie.
Podróżujący wzdłuż rzek Ussuri i Amuru reporterzy zachodni, jak Colin Thurbon
(„In Siberia”) piszą o uzbrojonej stronie rosyjskiej i wolnej od jakichkolwiek
drutów chińskiej stronie granicy. Inaczej w Chabarowsku nie osiedliłoby się
ponad milion Chińczyków, którzy szukają żon na Syberii. (Poza żonami szukają
także ropy, gazu i uranu). Według carskich map i traktatu pekińskiego z 1860
roku, granica wg Moskwy przebiega tam, gdzie wody rzek Ussuri i Amuru stykają
się z brzegiem chińskim. („The Cambridge Encyclopedia of China”). Zatem cała
rzeka i wszystkie na niej wysepki-łachy piaszczyste należą do Rosji. Chińczycy
uznają natomiast, że granica przebiega przez środek najgłębszych miejsc rzeki
jednej czy drugiej. Demarkacja jest zadaniem trudnym, bo najgłębsze miejsca
wędrują w zależności od pory roku. Sporna wyspa Chen Pao (po chińsku) i
Damanski (po rosyjsku) leży po chińskiej stronie głębi, 100 metrów od brzegu
chińskiego i 400 metrów od brzegu rosyjskiego. Wyspę kontrolują Chińczycy.
Casus belli gotowy.
Chiny zawsze były państwem środka. Nie tylko dlatego, że
środek jest doskonałym centrum geometrycznym i że łatwo się nim posłużyć także
w filozofii politycznej. Chiny odgrodzone Himalajami od nienawistnych im od
pięciu tysięcy lat Indii, mają od niepamiętnych czasów problem z
zagospodarowaniem własnych ziem i własnych mniejszości. Kolonizują obszar do
wewnątrz. Inaczej niż Indusi, którzy rzadzą dwudziestu paru krajach jak
Mauritius, Trynidad Tobago, Nauru. Dopóki wraz z Indiami wytwarzały w roku 1600
połowę światowego bogactwa, dopóty „środek” jako godło państwowe dał się
usprawiedliwić bardzo udatnie. Ale na skutek między innymi znarkotyzowania
własnych elit i wojska za pomocą opium ich udział w światowym PKB spadł na
początku ostatniego cesarstwa (r. 1900) do niecałych dziesięciu procent. Mao i
rewolucja komunistyczna jeszcze tylko stan ten pogorszyli. Co prawda
zlikwidowano opium i prostytutki w Szanghaju, ale na prawdziwy wielki skok
trzeba było czekać prawie 80 lat do Deng Xiaopinga. W okresie opiumowej nędzy Chińczycy
niechętnie opuszczający swój „środek” ruszali za chlebem aż do Panamy, gdzie
Lesseps budował kolejny kanał i gdzie nie było komu kopać. Z tego okresu
zaczęły się tworzyć w świecie Chinatowns (jedno z pierwszych w Los Angeles).
Dzielnice te stawały się nieformalnymi, drugimi ambasadami Chin. Kierowała nimi
mafia, triada. Japońska jakuzę udało mi się opisać, do chińskiej dostać się nie
można, chyba że na zawsze. Niektóre Chinatowns, jak Singapur, miały szczęście
do liderów, jak wykształcony w Anglii Lee Kwan Yew, oraz do położenia, które
bywa nieszczęściem ale czasem też największym bogactwem naturalnym. W innych,
jak Hongkong, nadal nie wiadomo, kto właściwie rządzi. Ale ten typ dwuwładzy
Chinom kontynentalnym jest widać potrzebny. Miasto przygarniało przed laty
uciekający z kontynentu, niedoniszczony przez narkotyki i rewolucje drobny
przemysł i handelek. Wydźwignęło się na poziom, do którego dołączył Singapur.
Teraz ściga ich Szanghaj. A wcale nie jest to największe i najważniejsze
centrum w Chinach. Kolonizować ani imperializować świata, choćby tylko
okolicznego, Chiny nie muszą. Robi to za nich już nie drobny przemysł a
gigantyczna industria. I nie handelek a gigantyczne interesy, pośród których
nawet interesy triady obecnej na przykład w Neapolu, chińskiej stolicy na
Europę, to zaledwie dziadowski stragan z podróbami.
5.
Studentom z Hongkongu nie brakuje ani wytrwałości ani
fantazji. Ale jak wszystkim studentom – brakuje im wiedzy. Demokracji mają dużo
więcej niż mieszkańcy Chin a jeszcze im mało, albowiem uważają, że demokracja
jest dzieckiem wolnego rynku. W Europie tak, w Azji nie.
Demokracja jest wartością. Opiera się na trzech filarach:
są nimi prawa człowieka, prawa mniejszości i poszanowanie granic. W Europie. W
Azji nie. Nie ma tam ani jednego z tych trzech poszanowań.
Po trzecie wreszcie – czas w Europie mamy liniowy. Czas
to lęk przed śmiercią. W Azji nikt się śmierci nie boi. Czas tam płynie inaczej
niż w Europie. Studentom w Hongkongu śpieszy się, jak gdyby byli
Europejczykami. Pekin przypomni im, że są Azjatami. Zhou Enlaj mówił, że na
pełną ocenę Rewolucji Francuskiej jest jeszcze za wcześnie. Studenci z
Hongkongu niebawem się o tym dowiedzą.
Krzysztof Mroziewicz, dziennikarz "Polityki"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy