Marianna Łacek rozmawia z marszałkiem Senatu RP Bogdanem Borusewiczem o problemach polonijnego szkolnictwa. Fot K.Bajkowski |
Pierwsze polskie klasy organizowane były jeszcze w
przejściowych obozach dla uchodźców, czyli
w drugiej połowie lat czterdziestych ubiegłego wieku. Wiele polskich
rodzin nie wykorzystywało nawet do końca przyznanych im dwu lat pobytu w
obozie. Mężczyźni najszybciej, jak tylko mogli podejmowali pracę (najczęściej
fizyczną) w dużych ośrodkach miejskich. Kobiety angażowały się jako pomoce
domowe i opiekunki do dzieci. Odkładali każdy zarobiony grosz (penny) aby dać
zadatek na pierwszy swój własny dom.
I właśnie w takich
nowo kupionych, z wielkimi wyrzeczeniami spłacanych domach udostępniano
pomieszczenia dla pierwszych polskich klas. Czasami był to po prostu nieco
wyremontowany garaż (samochody należały do rzadkości). Zbierało się
kilkanaścioro, a nawt nieraz tylko kilkoro dzieci, przychodziła Pani, albo Pan
i rozpoczynano lekcję języka polskiego, polskiej historii i ogólnie nauki o Polsce.
Prowadzący lekcje, nie zawsze byli nauczycielami. Najczęściej mieli ukończone
wyższe studia, czasem tylko przedwojenną maturę. Miałam wielką przyjemność i
zaszczyt spotkać i osobiście poznać kilkoro z tych ludzi.
Do Australii przypłynęłam z Genui, włoskim statkiem
Achilles Lauro w połowie lutego, 1971
roku. Pamiętam, był to wtorek. Tuż po rozgoszczeniu się w domu Wujostwa, Jana i
Janiny Śmigielskich, poznałam niezwykłego człowieka – pana Tadeusza
Bednarczyka. Samotny weteran II Wojny, jeniec OFLAGU wynajmował pokój w domu
Wujostwa. Większość weekendów Pan Bednarczyk spędzał wśród przyjaciół w Polskim
Domu, lub w Klubie Polskim w Ashfield.
Właśnie w Domu Polskim w Ashfield złożyłam swoją pierwszą
wizytę , zaprowadzona tam przez Pana Bednarczyka, trzy dni po przyjeździe. To
nie była przypadkowa wizyta. Umówionych było na spotkanie ze mną kilka osób.
Najpierw pani Maria Krupska. Jak żywo mam przed oczyma postać tej wspaniałej
kobiety. Powiedziała mi, że przed wojną ukończyła studia inżynierskie na SGGW w
Warszawie . Chociaż z zawodu nie jest nauczycielką, ale od kilkunastu lat z
sukcesem uczy dzieci i młodzież w polskiej szkole.
Pani Maria zapewniła mnie, że z otwartymi rękoma będę
przyjęta do uczenia w polskiej szkole, ale ostateczną decyzję podejmie dyrektor
szkoły, jednocześnie prezes Macierzy Szkolnej, pan Stanisław Śronek. Nie wiem,
czy istnieje ktoś bardziej oddany sprawie polskości, sprawie młodzieży, sprawie
nauczania języka polskiego niż był Stanisław Śronek. Historyk, po wyższych
studiach, nauczyciel z wykształcenia, z powołania i z zamiłowania. Człowiek prawy,
niezwykle skromny, o bardzo wrażliwej naturze.
Poznałam również prof. Jerzego Goebla. Osobiście już nie
uczył, ale roztaczał patronat i opiekę nad szkołą w Ashfield oraz nauczaniem
języka polskiego w Sydney, Wollongong, Newcastle, Maitland – wszędzie tam gdzie
istniały polskie szkoły. Aby wyjść naprzeciw palącym potrzebom, prof. Goebel
redagował Poradnik Nauczycielski. Skromnie wydane kilka kartek maszynopisu
stanowiło bezcenną pomoc dla nauczyciela, który oprócz entuzjazmu nie posiadał
prawie żadnych materiałów. Obiecałam pomóc w redagowaniu tego pisma. W kilku
wydaniach Poradnika znalazły się przygotowane przeze mnie propozycje
prowadzenia lekcji o Polsce.
Tamtego piątkowego popołudnia poznałam także pana Wacława
Andrusiewicza. Był prezesem Komitetu Rodzicielskiego szkoły. Wielki społecznik,
jeden z założycieli Klubu Polskiego w Ashfield. Mieszkał w pobliżu, o różnych
więc porach można go było spotkać, czy to w Klubie, czy w Domu Polskim – jak dobry gospodarz, przychodził, żeby zerknąć
co się dzieje.
Opowiadano mi o polskiej szkole, w której miałam zacząć
uczyć następnego dnia. Szkoła polska w Ashfield oficjalnie istniała już wówczas
17 lat. Po zakupieniu przez społeczność Domu Polskiego, przeniesiono tutaj rozrzucone
wcześniej po wielu miejscach grupki uczniów. Niektóre z nich były nawet dosyć
dobrze zorganizowane, szczególnie te prowadzone w salkach przykościelnych.
Jedną z takich polskich ‘klas’, z lekcjami które odbywały
się w garażu, prowadziła znana polonijna działaczka pani Władysława Pęska. Była
to Pani o wielkiej osobistej kulturze. Miała ukończone przed wojną studia
uniwersyteckie, ale nie była z zawodu nauczycielką. Znała dobrze polską literaturę, mówiła
pięknym językiem. Zdecydowała się uczyć na prośbę kilkorga rodziców, którzy
obawiali się, że sami nie będą w stanie przekazać swoim dzieciom wiele poza
miłością i zachętą do nauki. Pani Pęska opowiadała mi, że przynosiła na te
lekcje ołówki i zeszyty, które sama za własne pieniądze kupowała. Zbierała te
cenne przedmioty, aby przynieść je znowu następnym razem. Tym samym miała
pewność, że podczas lekcji każde dziecko będzie miało czym i na czym pisać.
Pan Bednarczyk nie krył zadowolenia. Udało się. Co do
tego czy będę zaakceptowana, jak twierdził, nie miał żadnych wątpliwości. Mój
entuzjazm oraz ukończone studia pedagogiczne z dyplomem magisterskim
potrafiłyby przekonać każdego. Obawiał się, czy ja zaakceptuję warunki tej
szkoły. Oczywiście, że zaakceptowałam. Powiedziałam również, że za pracę w polskiej
szkole nie będę pobierała żadnego wynagrodzenia. Będzie to próba spłacenia
długu, jaki mam wobec Polski, która dała mi wykształcenie.
Tego wieczoru nie mogłam zasnąć. Miałam chyba większą
tremę niż przed moją pierwszą lekcją w ekskluzywnym Liceum Nowodworskiego w
Krakowie, gdzie uczyłam przed wyjazdem do Australii. Zdawałam sobie sprawę z
odpowiedzialności, jaką tutaj na siebie biorę. Z drugiej strony przepełniała
mnie radość. Będę w szkole, będę uczyła! Wszak uczenie było i jest największą
pasją mojego życia.W sobotę rano Wujo zawiózł mnie do szkoły samochodem.
Poprzedniego dnia szliśmy z Panem Bednarczykiem pieszo – ok. pół godziny w
jedną stronę.
Klasę szkolną stanowił nieduży pokoik (część obecnej
biblioteki) w Domu Polskim. Kilka ławek i na chybocącym stojaku tablica, z
wydłubaną w środku sporych rozmiarów dziurą. Ale nie to było ważne.
Najważniejsi byli uczniowie. Pytali mnie o Polskę, której przecież nie znali.
Obiecałam im, że wspólnie odbędziemy podróż po Polsce. Ja ich poprowadzę. Na
szczęście przywiozłam ze sobą Polski Atlas Geograficzny. W samym środku na dwu
stronach znajdowała się fizyczna mapa Polski – musiała nam wystarczyć. Dużą
ścienną mapę przywiózł rok później ten, który miał wkrótce zostać moim mężem.
Pamiętam, jak dzisiaj –
lekcję rozpoczęliśmy od Tatr. Rysowałam na tablicy dobrze znajome mi
trasy, które przewędrowałam nie po raz pierwszy, parę miesięcy wcześniej. Nawet
dziura w tablicy spełniła rolę Morskiego Oka. Opowiadałam im legendy o
poszczególnych dolinach, szczytach i jaskiniach, recytowałam wiersze, Asnyka,
Tetmajera, Wincentego Pola – znałam ich wiele na pamięć. Uczniowie byli
naprawdę zainteresowani.
Do dziś pamiętam Ewę Andrusiewicz, Zosię Krupską, Witka
Konkołowicza (śp); siostry Hanię i Elę Moskałówne, rodzeństwo Budniaków, Paźniewskich,
Borysiewiczów – i wielu innych wspaniałych uczniów – dziś jużdawno dorosłych,
wykształconych ludzi.
I tak w każdą sobotę organizowaliśmy wędrówkę poprzez
inny region Polski. Pamiętam, z jakim zainteresowaniem słuchali o historycznym
dębie, Bartku a także legendę o Pątniku Świętokrzyskim. Wzruszali się nad biedą
kieleckich wiosek, jakie przedstawił Kasprowicz w cyklu wierszy zatytułowanym ‘Z chałupy’ – te również znałam na pamięć.
Wplatałam gdzie tylko było można informację o sławnych Polakach, recytowałam
wyjątki z ‘Pana Tadeusza,’ opowiadałam im o miastach i o rzekach.
Ja ich uczyłam o Polsce, a sama uczyłam się od nich o
tutejszej szkole. Wtenczas nie wierzyłam jeszcze, że mogę kiedyś stanąć przed
australijską klasą. Jak zawsze posiadałam duże poczucie humoru. Potrafiłam
śmiać się także i z siebie. Prawie od chwili przyjazdu pracowałam zarobkowo w
AWA – przy produkcji telewizorów. Moja minimalna znajomość angielskiego
powodowała wiele humorystycznych sytuacji, o których im opowiadałam.
Pierwszy rok w Australii nie był dla mnie łatwy. Tęskniłam
bardzo za Polską, za moim Krakowem. Biłam się z myślami co robić, wracać do
Polski, czy zostać tutaj dłużej. Nie podobała mi się australijska zima. Była
ona wyjątkowo zimna i wilgotna tamtego, 71. roku. Pamiętam w jedną z takich
zimnych, deszczowych sobót czekałam na autobus aby dojechać do szkoły. Wujek w
soboty pracował. Autobus się spóźniał.
Stałam cała przesiąknięta wilgocią i pytałam siebie w duchu – co ja tutaj
robię? Tam w Polsce czerwiec. Koniec roku szkolnego. Za parę dni wakacje, a ja
tutaj stoję i marznę.
W mizernym nastroju dotarłam w końcu do szkoły. Tam
powitała mnie Pani Krupska. Popatrz, syn jest w Polsce. Przypłynął statkiem.
Przysłał kartkę z pozdrowieniami. Pokazała mi kolorową widokówkę Gdańska, a na
odwrocie pozdrowienia i pamiętam jak dziś, dopisek: ‘Jest pięknie. Mamo! Tutaj
wszyscy mówią po polsku.’ Wzruszyły mnie te słowa napisane przez młodego
człowieka, którego nawet nie znałam. Moja chandra prysła, jak bańka mydlana. Wszystko
stało się jasne. Ja mam te dzieci nauczyć języka polskiego, wpoić w nie dumę z
przynależności do Narodu, który od wieków egzystuje tam między Tatrami i
Bałtykiem. To jest moje zadanie. Moja misja.
Na kilka tygodni przed zakończeniem roku szkolnego odbył
się w Sydney Zjazd KOPA (Komisji Oświatowej Polonii Australijskiej). Sala
Konferencyjna na piętrze Domu Polskiego wypełniona była do ostatniego
miejsca.Przyjechali delegaci z całej Australii. W sobotę przyszli do mojej
klasy. Na tę lekcję przenieśliśmy się do Kawiarni Koła Polek – tam było więcej
miejsca.
Pan Śronek proponował, abym powtórzyła jedną z tych, jak
twierdził arcyciekawych lekcji o Szlaku Orlich Gniazd, czy o Górach
Świętokrzyskich. Nie zgodziłam się. Z programu, jaki sobie ustaliłam przypadała
mi lekcja o Nizinie Wielkopolsko Kujawskiej. Postanowiłam kontynuować, nic nie
zmieniając. Zdaniem obserwatorów, lekcja wypadła nadzwyczaj dobrze. Młodzież
wykazała się bardzo dobrym opanowaniem języka polskiego i doskonałą znajomością
mapy Polski. Nawet słynna dziura w tablicy na ten dzień spełniła rolę
odkrywkowej kopalni węgla brunatnego w Koninie.
Niecały rok później wyszłam za mąż. Od Macierzy Szkolnej
dostałam piękny i cenny prezent, który wręczył mi Pan Andrusiewicz. Oddzielny prezent
otrzymałam od Pana Śronka a także od nauczycielki, z którą się zaprzyjaźniłam –
Magdy Rzóski (po mężu Krzysztoń).
Dotrwałam do końca roku szkolnego a po wakacjach wróciłam
jeszcze tylko na kilka lekcji. Był to początek mojego trzeciego roku w Australii
i tyle samo uczenia w Polskiej Szkole w Ashfield, należącej do Macierzy
Szkolnej. Spodziewałam się dziecka. Ze szkoły zrezygnowałam.
Do uczenia języka polskiego wróciłam, kiedy najmłodsze z
moich czworga dzieci wyrosło z wieku niemowlęcego. Nie była to klasa Polskiej Macierzy Szkolnej, ale niedawno
utworzona państwowa szkoła języków – Saturday School of Community Languages. W
międzyczasie uznano wszystkie moje kwalifikacje i rozpoczęłam pracę w średnim
szkolnictwie australijskim (high school), jako nauczycielka języka
angielskiego. I w australijskiej i w polskiej szkole pracuję do dziś, już nieprzerwanie
ponad 30 lat.
Z Polską Szkołą w Ashfield kontaktów nie zerwałam. Tam
uczyły się moje dzieci. Na zaproszenie Macierzy Szkolnej, kilkakrotnie
prowadziłam sesje metodyczne dla nauczycieli szkół podstawowych. Być może
organizatorzy Jubileuszu nie dopatrzyli się mojego nazwiska, bo za uczenie przez
ponad dwa lata (71 – 73) w Polskiej Szkole w Ashfield należącej do Macierzy Szkolnej
nie pobierałam żadnych pieniędzy. Być
może uległy zniszczeniu dawne dokumenty, sprawozdania nawet ze Zjazdów KOPA. Bo
nawet fakt, że uczyłam pod swoim panieńskim, nie pod obecnym nazwiskiem nie jest wystarczającym powodem nie
pamiętania o tym podczas Jubileuszu.
Dlatego, zbierając materiały o polskim szkolnictwie w
Australii proszę wszystkich moich rozmówców / rozmówczynie o utrwalanie pamięci
o ludziach, którzy dołożyli także swoją cegiełkę i dzięki którym to szkolnictwo
może się szczycić swoimi jubileuszami.
Marianna Łacek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy